Reguły opisują procesy. Jeśli konceptualizujemy miasto jako chwilowy stan w procesie ciągłej transformacji i rozwoju, to poszczególne fazy prowadzące do określonej zmiany można wyznaczyć na podstawie zbioru abstrakcyjnych zasad. Procesy te charakteryzują się jednocześnie pewną ciągłością i inercją swoich skutków i zmian; zasady nie są więc pasywną formą opisu, lecz stają się aktywnymi elementami kierującymi przyszłym rozwojem[1].
Alex Lehnerer, Grand Urban Rules
W Polsce – zaczadzonej specyficznym rodzajem liberalizmu – dominuje przekonanie, że wszelkie regulacje, procedury i normatywy są złe, a więc: im mniej, tym lepiej. Taki pogląd wyrażają również aktorzy zaangażowani w kształtowanie polskich miast. Najmocniej stanowisko to popierają oczywiście deweloperzy i (neo)liberalni politycy, a to powinno nas skłonić do zastanowienia (nawet jeśli nie uważamy, że deweloperzy to zło wcielone), czy rzeczywiście uwolnienie od procedur jest drogą do architektonicznego raju.
W Wielkiej Brytanii obecny – konserwatywny – rząd planuje zniesienie kolejnych regulacji dotyczących budownictwa (niewiele już ich pozostało), jednakże, co wydaje się bardzo interesujące i znaczące, zamierza wprowadzić standardy dotyczące minimalnego metrażu mieszkań. W ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat powierzchnia mieszkań w tym kraju zmniejszyła się o 40% i dziś większość z nich to „pudełka na buty” lub „klatki dla królików”, jak się je powszechnie nazywa. Szczególnie ostatnie trzydzieści lat neoliberalnej kontrrewolucji doprowadziło do radykalnego obniżenia standardu oddawanych mieszkań – rynek działa w interesie silniejszych, a najsilniejsi w procesie produkcji mieszkań i domów są deweloperzy oraz banki, bardzo rzadko w interesie klientów[2]. Takie powszechne w naszej (również postkomunistycznej) części Europy regulacje, jak minimalny dostęp do światła słonecznego, są nieznane (albo raczej – są znane, ale jako „rekomendacje”, a nie wymóg) w Wielkiej Brytanii czy w Irlandii. W konsekwencji mieszkania, z których po otworzeniu okna możemy dotknąć ściany sąsiada, nie są wcale czymś niezwykłym (myślę, że pobyt w europejskich krajach anglosaskiego kapitalizmu skutecznie może do tego modelu zniechęcić).
Stosunek architektów do regulacji jest zróżnicowany, jednak bardzo wielu architektów młodego i średniego pokolenia widzi w normatywach i procedurach – a przede wszystkim w państwie – czyste zło (to oczywiście dziedzictwo Janusza-Leszka Korwin-Balcerowicza). Zupełnie nie przeszkadza im to uważać, że regulowany, ograniczony dostęp do zawodu architekta jest dobrem i gorąco tego „dobra” bronić[3]. Architekci starszego pokolenia, wychowani na heroicznej modernistycznej wizji architektury w służbie społeczeństwu, są ostrożniejsi i raczej dostrzegają potrzebę regulacji. Podobnie urbaniści – najczęściej są świadomi, że brak normatywów urbanistycznych w ostatnich latach doprowadził do drastycznego obniżenia jakości polskich miast[4], choć to też chyba kwestia pokoleniowa – ci, którzy rozpoczynali pracę na początku lat 90. XX wieku[5] znacznie częściej wierzą w „miasto wolnorynkowe” niż starsze (ale również najmłodsze, dziś zaczynające pracę) pokolenie. Nie tylko polscy architekci i urbaniści zazwyczaj traktują normy i standardy jako problem, skłaniając się ku (neo)liberalnej fantazji (podlanej romantycznym sosem) o twórcy, który heroizmem woli pokonuje wszelkie przeszkody, by zrealizować swój projekt. Nie przypadkiem Ayn Rand, idolka libertariańskiej skrajnej prawicy, bohaterem jednej ze swoich najważniejszych książek – The Fountainhead – uczyniła właśnie architekta. To dziedzictwo jest wciąż silne w Wielkiej Brytanii, w której działa libertariańska grupa ManTowNHuman[6], nazwana przez Charlesa Hollanda, dyrektora pracowni FAT „The Fountainhead napisaną przez Jeremy’ego Clarksona”.
Dwunasty numer pisma „Hunch”, wydawanego przez prestiżowy Berlage Institute, był w całości poświęcony biurokracji i związkom pomiędzy architekturą a instytucjami. Finn Williams i David Knight, którzy specjalizują się w studiach nad wpływem normatywów na architekturę, opublikowali tam niezwykle interesujący artykuł[7], pokazujący, jak wyglądałby słynny Maison Citrohan Le Corbusiera zaprojektowany z uwzględnieniem współczesnych brytyjskich dyrektyw budowlanych. Różnorodność „mutacji” jednego prostego budynku robi piorunujące wrażenie. Studia, które prowadzą William i Knight, dość jednoznacznie pokazują, że normatyw częściej jest inspiracją, zaproszeniem do podjęcia rozmowy z ustawodawcą niż przeszkodą. Przypomina mi to anegdotę, którą opowiadał mój ojciec: jeden z typowych „gierkowskich” bloków został przez przypadek wybudowany niezgodnie z projektem – odwrócono go o 180 stopni, przez co nasłonecznienie pomieszczeń okazało się niezgodne z wymaganiami. Dzięki tej pomyłce wykonawcy, architekci mieli jednak bardzo rzadką w latach 70. szansę, by przeprojektować budynek z wielkiej płyty (obawiam się, że dziś problem rozwiązałaby po prostu łapówka).
We wspomnianym wcześniej piśmie „Hunch” znalazł się również przedruk klasycznego tekstu Henry’ego-Rusella Hitchcocka The Architecture of Bureaucracy and the Architecture of Genius z 1947 roku, analizujący dwa rodzaje architektury powstałej w ramach zinstytucjonalizowanego państwa (lub firmy), gdzie osobowość architekta jako twórcy zanika; oraz architektury tworzonej przez wielkie indywidualności. Do fascynacji siłą tej pierwszej powrócił niedawno Reinier de Graaf (OMA/AMO), pokazując na Biennale Architektury w Wenecji w 2012 roku budynki z lat 60. i 70. zaprojektowane przez anonimowych architektów, pracowników miejskich biur projektowych, a także pracujący w moskiewskim Strelka Institute polski architekt Kuba Snopek. Wydana niedawno książka Snopka Forever[8] („Bielajewo na zawsze”, publikacja ma się ukazać również po polsku) jest świetnym przykładem rozumienia „architektury poza budynkami”. Analizując przestrzeń wizualnie niczym się niewyróżniającą na tle moskiewskich blokowisk, Snopek pokazał społeczno-kulturowy mikroklimat, który pozwolił, by pod koniec istnienia Związku Radzieckiego Bielajewo stało się tętniącym życiem centrum niezależnej kultury i sztuki. To, co się działo w Bielajewie, nie jest zaprzeczeniem wagi architektury, wręcz przeciwnie – przestrzeń i materialność dzielnicy miały znaczenie, jednak to splot tego, co materialne, przestrzenne, z tym, co społeczne, prawdziwie tworzy architekturę. Osoba twórcy nie ma w zasadzie specjalnego znaczenia. W dzisiejszych czasach (wciąż) rozbuchanego indywidualizmu, gdy to nie jakość architektury, a nazwisko architekta się liczy (by wspomnieć choćby wieżowiec Daniela Libeskinda w Warszawie), pomyśleć o architekturze poza ideą „twórcy” jest bardzo trudno. Taka architektura musiałaby się opierać na dwu filarach – sieciowości, zarówno jeśli chodzi o zespół projektowy, jak i o przyszłych (i potencjalnych) użytkowników, oraz na zestawie uniwersalizujących normatywów i wytycznych. Uniwersalizująca siła normatywu powinna zostać spleciona z lokalizującą siłą konsultacji z przyszłymi użytkownikami. Normatyw zakłada równość – stosuje się go w taki sam sposób, bez rozróżnienia na pojedynczych użytkowników – która oczywiście, co pokazała historia, może degenerować się w prostacką urawniłowkę, jednak bez owego uniwersalistycznego marzenia będziemy mieli w najlepszym razie sekciarską architekturę dla ludzi tu i teraz, a w najgorszym – jakoś(ć) dyktowaną przez silnych graczy – a więc bank, dewelopera i wykonawcę.
Dyskusja o normatywach i standardach jest oczywiście dyskusją polityczną – dotyczy tak fundamentalnych kwestii, jak definicja wolności oraz relacji pomiędzy jednostką a społeczeństwem. Z tego punktu widzenia normatyw oczywiście może być dobry lub zły – i właśnie ta podatność na etyczną ocenę jest ważna. Normatyw, jak każde prawo, służy oczywiście (może służyć) osłabieniu „naturalnej” nierównowagi w relacjach społecznych, jednak to, co jest w nim najważniejsze, to wizja społeczeństwa i system wartości, jaki promuje. Jeśli uważamy, że mieszkanie jest towarem jak każdy inny, normatyw nakazujący dostęp światła słonecznego do sypialni jest absurdalną fanaberią. Jeśli jednak uznamy, że mieszkanie jest prawem człowieka, jednym z warunkujących godne życie, spór przenosi się na zupełnie inną płaszczyznę – musimy zdefiniować owo „godne życie” oraz uzasadnić, dlaczego dostęp do światła słonecznego ma być akurat taki (a nie krótszy lub dłuższy). Co oczywiste, takie dyskusje są czasochłonne, nigdy też nie są dla wszystkich w pełni satysfakcjonujące. O wiele łatwiej jest zostawić wszystko do rozstrzygnięcia rynkowi – pieniądz jest zimny, na rynku nie ma potrzeby wchodzenia w wyrafinowane międzyludzkie interakcje ani prowadzenia dyskusji o wartościach. To jest niewątpliwie powodem, dla którego kapitalizm stara się znosić wszelkie regulacje – również normatywy budowlane. Normatyw pochodzi z innej niż kapitalizm logiki, jest więc nie tylko jego zakłóceniem, lecz także czymś znacznie ważniejszym – obroną pluralizmu porządków. Mamy więc do czynienia z normami zakorzenionymi w różnych systemach wartości, nieco na wyrost można chyba nawet powiedzieć, że normatywy odwołują się do różnych porządków ontologicznych. Są reguły, które chronią przyrodę, są takie, które bronią dziedzictwa kultury, historii i tradycji, są wreszcie te dotyczące człowieka i jakości jego życia. Ów pluralizm ma kluczowe znaczenie szczególnie dziś, gdy neoliberalna logika zysku rości sobie wyłączne prawo do bycia ostateczną odpowiedzią na wszelkie pytania i wątpliwości. Dlatego właśnie obrona normatywu ma dziś pierwszorzędne znaczenie dla wszystkich nieneoliberalnych architektów i urbanistów.
To ciekawe, że zaufanie do regulacji i normatywów, które w budownictwie istniały w zasadzie od zawsze, znacznie wzrosło po II wojnie światowej. Nie były one wtedy odbierane jako tryumf bezdusznej biurokracji, a dokładnie przeciwnie – były wyrazem zaufania do uniwersalnych wartości, humanizmu i demokracji. Wbrew narracji postmodernistycznej i dekonstruktywistycznej widzącej w obozach koncentracyjnych tryumf modernistycznego, nieludzkiego technokratyzmu, reakcja powojenna pokazuje zatem zupełnie odmienną interpretację. Odpowiedzią na bestialstwo wojny jest humanizm oparty na normach i regulacjach. Odpowiedzią na masowy, stechnicyzowany mord było masowe, stechnicyzowane budownictwo mieszkaniowe i powszechna (przynajmniej w Europie) opieka zdrowotna.
Neoliberalna niechęć do regulacji nie dotyczy tylko finansów (i nic tu nie zmienił kryzys roku 2008), lecz całej gospodarki, włączając przepisy dotyczące budownictwa. Od lat 80. nie tylko deweloperzy, ale również naukowcy (przede wszystkim amerykańscy) krytykują państwowe regulacje dotyczące przestrzeni, starając się udowodnić z jednej strony ich nieskuteczność w odniesieniu do własności prywatnej, z drugiej natomiast – nadmierną sztywność i opresyjność w stosunku do przestrzeni będących własnością publiczną, czyli miejską lub państwową. Jednocześnie mocny jest (konserwatywny?) nurt tak zwanego nowego urbanizmu, który w sposb znaczący reguluje kształt przestrzenny projektowanych osiedli. W Polsce najważniejszym przedstawicielem takiego konserwatywno-liberalnego podejścia do planowania miast był i jest Czesław Bielecki, który bardzo wnikliwie analizuje regulacje (reguły gry), kształtujące przestrzeń miejską, przeciwstawiając ją wizji autora miasta (czy to architekta, urbanisty, czy polityka). Zupełnie jednak ignoruje pytanie o to, kto i w jaki sposób te reguły ustanawia. Tym, co wyróżnia „konserwatywne myślenie o normatywie, jest zadziwiająca próba „neutralności aksjologicznej”, która w rzeczywistości petryfikuje istniejący układ sił, istniejące hierarchie. Widać to wyraźnie, gdy Bielecki zachwyca się przebudową Paryża przez Haussmanna: „Prefektowi Paryża udało się dokonać wielkich przekształceń bez naruszania ciągłości rozwoju miasta. Dokonał tego nie dzięki estetycznym, lecz dzięki ekonomicznym regułom gry. Prawo Haussmanna (Loi Haussmann) zawierało nowe przepisy o oświetleniu i przewietrzaniu ulic (alignement – przekrój ulicy i dostosowany do niego wzór fasady). Miało siłę dynamiczną, ponieważ pozwalało na miejscu wyburzonej tkanki miejskiej budować domy o dwukrotnie większej kubaturze. […] Wówczas pojawił się tak żywy w XX wieku problem: dlaczego na działaniach władz publicznych najwięcej korzystają prywatni inwestorzy? Liberałowie odpowiadają na to pytaniem: a czyż nie do tego powołana jest władza, by regulować aktywność jednostek?”[9]. Bielecki zupełnie nie dostrzega, że to nie jakimś abstrakcyjnym jednostkom służył plan Haussmanna, lecz tym, którzy w ówczesnym Paryżu mieli władzę i pieniądze. Ta sama ręka, która pozwoliła im się wzbogacić, zrujnowała domy i więzi społeczne paryskiej biedoty, tnąc i dzieląc istniejącą tkankę miasta wielkimi bulwarami. Dla arystokracji i burżuazji bulwary były przestrzeniami komunikacji, dla biedoty – zaporami niemal nie do przekroczenia.
Na normatywy i regulacje można spojrzeć z kilku perspektyw. Najważniejsza wydaje mi się perspektywa polityczna, a dokładniej antyneoliberalna czy wręcz antykapitalistyczna (w tym sensie, że – jak pisałem wcześniej – domaga się pluralizmu w miejsce hegemonii „aksjologii zysku”). Nie chodzi tu jednak bynajmniej o proste przeciwstawienie wolności i etatyzmu (bo w odniesieniu do budownictwa w większości przypadków – oprócz budownictwa jednorodzinnego – owa wolność nie dotyczy człowieka, lecz firmy), ale o przeciwstawienie politycznej sprawczości państwa drobnym egoistycznym interesom deweloperów. Z tej perspektywy normatyw staje się roszczeniem do uniwersalizmu oraz roszczeniem istnienia innego – poza zyskiem – porządku i logiki. Oczywiście nie każdy normatyw i nie zawsze – wspomniane normatywy Nowego urbanizmu są lokalne (Nowy urbanizm jest konserwatywnym postmodernizmem, wychwalającym fragment za cenę wykluczenia „reszty-z-całości”) i służą raczej zatrzymaniu procesów rozwoju niż ich stymulacji – podobnie jak wizja Czesława Bieleckiego. Pytanie więc brzmi – czym różni się dobry normatyw od złego? O jaki normatyw warto walczyć i jaki będzie naszym obrońcą? Odpowiedź wydaje się oczywista – dobry normatyw to ten, który jest równocześnie roszczeniem zarówno uniwersalności, jak i respektującej lokalne różnice inkluzywności. Taki normatyw będzie zawierał w sobie napięcie pomiędzy interesami fragmentu (czy to będzie jednostka czy też jakaś grupa ludzi) a większą całością. To napięcie otwiera normatyw na demokratyczną debatę i pluralizm wartości. Taki normatyw jest naszą – architektów, urbanistów czy użytkowników – tarczą przed hegemonicznymi roszczeniami neoliberalnego kapitalizmu.