Kilka lat temu, tuż po studiach, Daniel Rycharski przeprowadził się do wsi Kurówko koło Sierpca w województwie mazowieckim, gdzie mieszkają jego dziadkowie. Realizuje tam prace adresowane do lokalnej społeczności, powstające przy jej współudziale i z myślą o realiach życia na wsi. Wszystkie jego działania artystyczne, a także praca naukowa zdają się układać w jeden wielki projekt poświęcony wsi – Kurówku i jego mieszkańcom.
Artysta stworzył m.in. cykl murali przedstawiających zwierzęta – hybrydy (prezentowany niedawno na wystawie Street art na wsi w toruńskiej Galerii Wozownia), cykl nadrzewnych instalacji – Kapliczek – w przestrzeni publicznej wsi, multimedialnego Stracha na dziki i ptaki, kręci też filmy o Kurówku i nagrywa tam audycje. Tej jesieni rozpoczyna działalność jego wiejska Galeria Kapliczka, w której prace będą wystawiać profesjonalni polscy artyści i lokalni twórcy.
Łucja Malec-Kornajew: Zacznijmy od matematyki. Ile jest twoich malowideł zwierząt na ścianach w Kurówku i okolicach?
Daniel Rychalski: Straciłem już rachubę. Kilkadziesiąt, może do setki. Pierwsze hybrydy powstały w gospodarstwie moich dziadków i nie planowałem malować ich więcej. Ale sąsiedzi, którzy ich odwiedzali, prosili, żeby u nich też coś namalować. Zacząłem się więc powoli ośmielać i malować wszędzie. Trudno mi dokładnie je policzyć, także dlatego, że nie wszystkie się zachowały. Część z nich na przykład malowałem we wnętrzach szop, a na wsi jest taki zwyczaj, że te pomieszczenia w środku się bieli, nawet kilka razy do roku. Zdarzało się więc tak, że ktoś zamalował na biało moje hybrydy. Ktoś inny z kolei położył na budynku nowy tynk. To jest projekt ciągły i jeśli tylko wiem, że mam okazję namalować nowe zwierzę, to maluję.
Ł.M.-K.: Czym się inspirujesz przy malowaniu swoich hybryd? Czytałam o historiach opowiadanych przez twoich sąsiadów – o tajemniczych zwierzętach z lasu…
D.R.: Pierwszym impulsem były niesamowite opowieści babci i dziadka, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Zwłaszcza pewna mrożąca krew w żyłach historia, której okropnie się wtedy bałem – o tym, że na bagnach żył dziwny ptak, który przerażająco krzyczał. Teraz wiem, że takie stwory to tzw. kryptydy [czyli tajemnicze zwierzęta, znane z ustnych przekazów, np. potwór z Loch Ness – Ł.M.-K.]; są nawet badacze, którzy zajmują się tropieniem podobnych zjawisk. Potem, w okresie studiów, też interesowałem się zwierzętami. Zrobiliśmy wtedy projekt ze Sławkiem Shutym, który polegał na tym, że kupowaliśmy fałszywe zdechłe lisy (futra) i je rozrzucaliśmy. To był nie całkiem mój obszar, nie do końca też to przemyśleliśmy. Zacząłem wtedy coraz częściej jeździć na wieś, do dziadków, nagrywać opowiadane przez nich historie. Dotarło wtedy do mnie, że mam szansę otrzymać na wsi pracownię – nie taką, jak w Krakowie, gdzie artyści zamykają się w kilku czy kilkunastu metrach kwadratowych jakiegoś pomieszczenia, ale taką liczoną w kilometrach przestrzeni [śmiech]. Wtedy też pomyślałem, że zwierzęta, które zaczynam malować, są zapowiedzią zmiany dla mnie, jak w Konopielce Redlińskiego, którą też się inspiruję. Tam zmianę zapowiadają narodziny dwugłowego cielaka.
Ł.M.-K.: Co sądzą o tych zwierzętach ludzie mieszkający w Kurówku?
D.R.: Generalnie wszystkim się one podobają. Ale słyszałem też na przykład komentarze, że są one wynikiem badań nad zwierzętami modyfikowanymi genetycznie. Teraz dużo się mówi o żywności genetycznie modyfikowanej, na przykład o kukurydzy, a w Kurówku dzisiaj wszyscy ją uprawiają.
Ł.M.-K.: Zwierzęta, takie wyestetyzowane jak u ciebie, to temat chyba dość neutralny, przyjemny dla oka. Nic dziwnego, że nie wzbudza kontrowersji. A jak ludzie reagowali na twoje Kapliczki, w których na drzewach – w obramowaniu przypominającym małe domki – umieszczałeś najpierw symbole inspirowane kulturą masową zrobione z narzędzi rolnicznych, potem rysunki ptaków, a na końcu wizerunki ludzi? Wchodzisz w tym projekcie w sferę sacrum, bardzo ważną na wsi (choć często traktowaną powierzchownie) i drażliwą w Polsce.
D.R.: Gra tych symboli zrobionych z narzędzi rolniczych nie została zrozumiana na wsi, więc z niej zrezygnowałem. Te domki z symbolami ktoś po prostu zdjął, poznikały. Ale trzeba zacząć od tego, po co powstały Kapliczki. Chciałem zrobić projekt, w którym mieszkańcy mogliby spojrzeć na siebie z większego dystansu i zrozumiałem, że muszę znaleźć jakiś kod kulturowy, którym oni się posługują. W Kurówku jest taka tradycja, że wiesza się na drzewach kapliczki. Przez długi czas pokutowało tu myślenie, że Kurówko jest beznadziejnym miejscem. Postanowiłem coś z tym zrobić. Umieściłem w końcu w kapliczkach ludzi. Zrozumiałem: siebie muszą zobaczyć w tym świętym miejscu, nie Chrystusa.
Ł.M.-K.: Nie potraktowano tego jak bluźnierstwa?
D.R.: Nigdy takich słów nie słyszałem – a zawsze były dla mnie ważne opinie odbiorców, inaczej ten wiejski street art nie zadziała. Co więcej, to wśród ludzi pojawiły się głosy, żeby kapliczki rozbudować. Ktoś, nie pamiętam kto, zasugerował, że dobrze byłoby zbudować coś w większej skali. Miałem problem z miejscem, bo nie mam swojej własnej ziemi, pan sołtys Edmund Pesta podarował mi więc dziesięć arów. I kiedy po pierwszych artystycznych działaniach pojawiły się te wszystkie publikacje, wywiady, ludzie zaczęli myśleć inaczej o Kurówku. Zaczęli myśleć, że tam też się coś dzieje.
Ł.M.-K.: Czy było komentowane to, że w Strachu na dziki i ptaki telewizor stoi pod baldachimem, jak w kościele, na stole nakrytym obrusem, jak w święto?
D.R.: Dziki to jest realny problem w Kurówku, ryją pola pod lasem. Była potrzeba stworzenia stracha na dziki i ja coś zaproponowałem. Telewizor pojawił się dlatego, że jeszcze kilka lat temu ludzie na wsi się spotykali – podczas dożynek czy spontanicznie. A teraz mają telewizory. Wpadłem więc na pomysł, żeby w tej pracy umieścić na najważniejszym miejscu właśnie telewizor. Zrobiłem ognisko, pokaz filmów i przyszło bardzo dużo ludzi. To oni zaproponowali, żeby ubrać zaprojektowaną przeze mnie konstrukcję w kwiaty i wstążki, a stolik przykryć obrusem.
Ł.M.-K.: A gdybyśmy mówili po prostu o reakcjach na widok twoich murali i pozostałych prac?
D.R.: Na początku były zdecydowanie pozytywne. Nauczycielka historii ze wsi Kurowo niedaleko Kurówka, pani Anna Górczyńska, cieszyła się, że na przystankach zamiast brzydkich słów są zwierzęta. Jakaś inna pani jechała w nocy samochodem i zobaczyła w świetle reflektorów namalowaną przeze mnie kaczkę, zatrzymała się więc i czekała, aż kaczka przejdzie przez drogę. Pan Jasiu Żmiejewski, u którego namalowałem lisokrólika, widział zdjęcia murali i bardzo się z nich cieszył. Kiedy na przystanku w Kurówku namalowałem bocianoszczura, dzieci z Kurówka przyszły tam ze szczoteczkami i zaczęły go zmywać, a wtedy pojawiła się pewna pani Jasia i je przegoniła – bo jak można zmywać coś tak ładnego. Gdy malowałem na ścianie opuszczonego budynku za Kurówkiem wielką kurę z rogami jelenia, obserwował mnie pewien pan, który podjechał do mnie w końcu i zagroził, że jeśli nie przestanę tego robić, wezwie syna nieżyjących właścicieli budynku. W przypadku Galerii Kapliczka dla ludzi jest jasne, że to kapliczka i galeria. To samo tyczy się Stracha na dziki i ptaki, choć w tym wypadku część osób uważała, że ten strach nie zadziała i dziki i tak przyjdą.
Ł.M.-K.: Marzysz o stworzeniu nowej sztuki wiejskiej. Jak chciałbyś do tego doprowadzić?
D.R.: Nowa sztuka ludowa zaczęła się trzydzieści lat temu w Lucimiu, kiedy artysta zaczął się coraz bardziej odsuwać, a mieszkańcy coraz bardziej angażować. Kultura wiejska teraz umiera, młodzi ludzie wyjeżdżają, bardziej interesują się miastem niż miejscem, z którego pochodzą. Wieś staje się dla nich inną planetą; dlatego zresztą nakręciłem film Kurówko, w którym wieś jest właśnie w taki kosmicznie tajemniczy sposób przedstawiona. Artyści z kolei wyjeżdżali zawsze na wieś – znamy to ze sztuki światowej i polskiej. Osieki, Łazy pod Koszalinem – tam w latach 60., 70., 80. jeździli wszyscy artyści i robili fajne projekty, ale nie traktowali ludzi tam mieszkających podmiotowo. Natomiast kiedy przeczytałem manifest artystów z Lucimia, który mówi o sztuce społecznej, okazało się, że spełniałem bardzo wiele z zawartych tam zasad, zupełnie o tym nie wiedząc. Na przykład to, że bardzo ważne jest dla mnie, żeby liczyć się z opinią społeczności na temat tego, co robię. Pracujemy razem; jeśli wam się nie podoba to, co robię, przestaję to robić. Mam takie marzenie, żebym mógł się odsunąć i żeby oni działali sami.
Ł.M.-K.: Pomogłeś dwóm dziewczynom z Kurówka nakręcić teledysk do piosenki Madonny. Przy okazji realizacji twoich projektów w Kurówku organizujesz ogniska dla mieszkańców. Planujesz rozdać aparaty fotograficzne ludziom ze wsi i poprosić ich o zrobienie zdjęć w ramach Galerii Kapliczka, którą otwierasz w październiku 2012 roku. Twoja działalność momentami wygląda bardziej na animację kulturalną niż sztukę.
D.R.: Mam świadomość, że tak się to może kojarzyć (ty też masz z tym problem) – bo to jest coś, czego krytycy sztuki nie umieją jeszcze nazwać i opisać. A to nie jest animacja kultury, to są dzieła – działania. Opisał je Wiesław Smużny z Grupy Działania. Są ujęte w Manifeście Sztuki Społecznej. To jest trochę jak święto, które ja ludziom proponuję (choć to może niezbyt ładna metafora); to jakbym przyjeżdżał do nich z przedstawieniem, występował przed nimi i proponował im udział. Dużą część tego, co robię, można nazwać dziełami – działaniami; na pewno jest to wiejski street art [mowa o muralach ze zwierzętami – Ł.M.-K.].
Ł.M.-K.: Czy nie masz poczucia, że prawdziwa sztuka wiejska/ludowa powinna wynikać z potrzeby samych ludzi, a nie być inicjowana i moderowana przez kogoś z zewnątrz (w tym wypadku przez ciebie)?
D.R.: Uważam, że można coś zasiać. Myślę, że sytuacja na wsi jest teraz na tyle zła, że powinna to zrobić jakaś osoba stąd, która gdzieś jeździła i nabrała tam jakichś doświadczeń – jak ja. Sztuka nie powstaje z niczego. Nawet dawna sztuka ludowa inspirowała się na przykład malowidłami z kościoła. Teraz ani disco polo (cokolwiek byśmy o nim nie myśleli), które rodzi się spontanicznie, na miejscu, ani wieńce dożynkowe, nie powstają w kompletnym oderwaniu od czegoś z zewnątrz.
Ł.M.-K.: Czy ludzie potrzebują tego, co chcesz im dać? Może wystarcza im do szczęścia ten telewizor?
D.R.: Na początku ludziom do szczęścia potrzebny jest telewizor, dobra lodówka i pralka. Ale to jest powierzchowne. Ludzie sami mówią mi, że brakuje im integracji. Kiedyś we wsi każdy dom miał dwa wejścia – od podwórka (nieoficjalne) i oficjalne, z ulicy. Od kilku, kilkunastu lat te wejścia od zewnątrz są zamurowywane. Ludzie odgradzają się od swoich bliskich. Brakuje spotkań, sytuacji, kiedy wieczorami nie było co robić i ludzie opowiadali sobie historie. Shuty o tym napisał w tekście O czym rozmawialiśmy pochyleni nad gorejącym sercem. Ja mam pewność, że takie inicjatywy, jak moje, są potrzebne. Ludzie sami mówią, że życie to nie tylko podstawowe funkcje bytowe. Pomijając to, co ja robię – w samym Kurówku tylko i okolicach – ludzie się angażują, coś się dzieje. Działa lokalny zespół muzyczny, w szkole był warsztat archeologiczny.
Rola Kościoła też się zmieniła. Dawniej wszyscy aktywnie brali udział w świętach, obrzędach religijnych, na przykład w pogrzebach. Teraz coraz mniej ludzi i coraz rzadziej chodzi do kościoła. Nie ma już nawet tzw. pustej nocy: czuwania przy zmarłym w jego domu, na które kiedyś przychodziło się tłumnie. Rola religii jest inna. A jednak potrzeba spotkania pozostała. I tu pojawiają się działania artystyczne, które zapełniają tę lukę czy niszę.
Nie jestem w stanie zmienić ceny chleba poprzez sztukę, ale mogę zmienić sferę marzeń, pragnień. Mogę sprawić, że ludzie zaczną inaczej myśleć, inaczej postrzegać swoje miejsce, a to już jest bardzo dużo.
Ł.M.-K.: Nie obraź się, ale wydaje mi się, że w takim podejściu – dajmy ludziom na wsi sztukę, oświećmy ich – jest obecna spora doza wyższości człowieka „obytego z kulturą” właśnie, człowieka z miasta. Sam mówisz: moim celem jest zrobienie tam kultury, której nie ma. Chcesz rozbudzić w ludziach mieszkających na wsi potrzebę działania twórczego. Rozumiem i popieram te intencje, ale czy nie sądzisz, że to, iż tym ludziom coś się sugeruje, to już jest pewien rodzaj zawłaszczenia, kolonializmu, fałszu?
D.R.: Nie, to jest działanie inicjacyjne. Te projekty angażują ludzi na tyle, że nie istnieją bez nich. One też wynikają z ich pragnień, z tego, czego ludzie sobie życzą. Choć nie mam nic przeciwko kolonizacji, bo są takie obszary (nie tylko Kurówko!), gdzie mogliby przyjeżdżać artyści i robić coś fajnego. Ja wyjechałem z miasta, bo czułem tam nadprodukcję artystyczną; czułem, że nie mam tam miejsca. Wszystkie moje działania wynikały z tego miejsca [Kurówka – Ł.M.-K.], z jego potrzeb. Założeniem tego, co robię tutaj, jest poszerzenie świadomości artystycznej mieszkańców. Ale to ludzie napędzają to, co robię, a nie ja. Ja tylko czekam na impuls.
Ł.M.-K.: Ja z kolei często zastanawiam się nad tym, że wieś jest w sztuce, w dokumentach filmowych czy w dyskusjach o kulturze zwykle pokazywana skrajnie: albo sielsko i nostalgicznie, albo jako siedlisko zacofania, niemocy, biedy, może nawet prymitywizmu. A przecież jest coś pomiędzy, co – jak mi się wydaje – ty zauważasz i starasz się z tym podejmować dialog. Co to jest?
D.R.: Tak, dokładnie tak jest. Strasznie nie podobała mi się ta sytuacja także w socjologii. To jest takie umiejscowienie dyskusji i myślenia o wsi pomiędzy wstydem a chłopomanią, jak pisze Monika Wejchert-Waluszko. Ja na wsi znalazłem wartości, które są mi bliskie. Na przykład etos rolnika. Rolnictwo to niepopularny współcześnie temat. Podobnie jak sama wieś – w mieście określenie „wiejski” ma jednoznacznie negatywy sens. Dlaczego tak jest? Ja mam zupełnie inne podejście, bo wiem, że rolnicy to są ludzie, którzy muszą mieć wiedzę z bardzo wielu dziedzin – botaniki, zoologii, meteorologii, chemii. Jeszcze w Krakowie zacząłem czytać Hezjoda i dowiadywać się wielu rzeczy związanych z rolnictwem. Teraz przygotowuję film na podstawie jego Pracy i dni – eposu o uprawie roli. Rolnictwo to rzeczywiście wyjątkowo trudna praca.
Ł.M.-K.: Co się wydarzyło przez ostatnie siedem lat, od kiedy stworzyłeś grupę Duet ze Sławomirem Shutym, że Twoje postrzeganie wsi/prowincji tak radykalnie ewoluowało?
D.R.: Przede wszystkim dojrzałem jako artysta. Mamy z Shutym bardzo odmienne podejście do wsi. On jest nią zafascynowany, ale niezobowiązująco, żeby się nie pobrudzić. A przez to, że ja pochodzę ze wsi, inaczej ją widzę. To dwa podejścia: kolonizatora i człowieka stąd. Spotkanie z ludźmi ze wsi, praca z nimi – okazało się, że to jest to, czego potrzebuję. To mi daje bardzo dużą satysfakcję. Robię projekt artystyczny i socjologiczny, który mnie uwrażliwia na drugiego człowieka. Bardziej mnie inspiruje współczucie, konkretne miejsce niż kariera w Krakowie.
Ł.M.-K.: Jak to się dzieje, że udaje ci się zachęcić ludzi do udostępnienia budynków pod twoje malowidła? Dorota Łagodzka, kuratorka twojej wystawy w Toruniu, napisała w „Magazynie Sztuki”, że „w końcu posiadanie namalowanego zwierzaka w gospodarstwie stało się sprawą prestiżową”. To trzeba umieć zrobić…
D.R.: Jest tak, że ludzie czekają na te wydarzenia, dlatego udało mi się tu zaistnieć. Bo ludzie oczekiwali, potrzebowali nowego święta (ja to tak nazywam). W zimie ozdobiłem przystanek, fotografowałem ludzi, którzy tam czekają, właśnie jako symbol oczekiwania na święta. To, co robię, to często impreza integracyjna, powrót do tego, jak było kiedyś. A jeśli ktoś widzi moją sztukę jako po prostu dekorację, nie odbierając jej na drugim czy trzecim poziomie – to nie ma w tym nic złego.
Ł.M.-K.: Przy innych projektach wspierają cię też mieszkańcy Kurówka – przy stawianiu Stracha na dziki i ptaki, przy murowaniu Galerii Kapliczki. W jaki sposób pozyskujesz tych ludzi dla siebie? Czy może pomaga ci, że ludzie mieszkający w Kurówku dobrze znają ciebie i twoją rodzinę, czy to cię jakoś legitymizuje przed ludźmi ze wsi?
D.R.: Bardzo trudno jest działać na wsi, jeśli jest się z zewnątrz. Ludzie są podejrzliwi, boją się wyśmiania. Artyście z zewnątrz bardzo trudno wejść między ludzi, musiałby ktoś go wprowadzić. Dlatego rzadko się zdarza, że ktoś z zewnątrz może wejść między nich; jeżeli się to udaje, to może po wielu latach. Ja od początku byłem poza podejrzeniami, że przyjeżdżam ich wykorzystywać, bo stąd pochodzę, tutaj mieszka bardzo duża część mojej rodziny. Ale zdarzały się sytuacje, że komuś właśnie z mojej rodziny (a niemal połowa mieszkańców Kurówka jest ze mną spokrewniona) nie podobało się, że „robię na wsi sztukę” i docierały do mnie te uwagi.
Ł.M.-K.: W tekstach towarzyszących wystawie Street art na wsi entuzjastycznie pisze się o tym, że twoja sztuka zmienia coś w życiu mieszkańców Kurówka. W podobnym tonie wypowiadają się też Maria Niemyjska z galerii „Wozownia” w filmie dotyczącym wystawy, który można obejrzeć na Vimeo, i kuratorka Dorota Łagodzka w materiale dla radiowej Jedynki. Wygląda to aż zbyt idealnie, by mogło być możliwe… Wydaje mi się, że można o czymś takim marzyć, dążyć do tego, motywować ludzi, ale czy można stwierdzić, że się już stało?
D.R.: Może faktycznie zbyt entuzjastycznie, bo czasem jest masa różnych problemów. Bywało tak, że nie każdy udostępniał mi szopę pod murale. Albo też, kiedy robiłem Galerię Kapliczkę, właścicielka ziemi, na której chciałem ją postawić, powiedziała, że się nie zgodzi. Ale zawsze powody były bardzo prozaiczne i nie miały nic wspólnego z czystą niechęcią. W przypadku kapliczki na przykład właścicielka chciała sprzedać tę ziemię. Kapliczka miała stanąć na małym jej kawałku i nowy nabywca miałby potem problem z manewrowaniem ciągnikiem.
Tutaj jest głód działania i głód kultury. Dbają tu o mnie, zachęcają, pomagają, bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś powiedział mi coś w oczy. Nie wiem, może dla wielu jestem nieszkodliwym wariatem. Ale bardziej niż tego, że ktoś tak o mnie pomyśli, boję się tego, że wypady prasowe do Kurówka, które się ostatnio rozpoczęły, mogą wystraszyć ludzi. Choć oczywiście to działa w dwie strony. Ja sam nie oczekuję entuzjastycznych opinii.
Ł.M.-K.: Czy ludziom z Kurówka podoba się to, co robisz? Podobno są dumni z tego, że ich miejscowość staje się sławna.
D.R.: Jest mi miło, kiedy mówią reporterom, że są dumni.
Ł.M.-K.: Mieszkańcy Kurówka jeżdżą z tobą na wernisaże?
D.R.: Była dopiero jedna wystawa, w Toruniu; pojawił się wtedy pomysł, żeby zorganizować wyjazd, ale to nie wypaliło, bo ja byłem bardzo zaangażowany w organizację samej wystawy. Ale przyjechało kilka osób z mojej rodziny i bardzo im się podobało – zwłaszcza mojemu dziadkowi, który pomagał mi przy pracach, na przykład wykonał konstrukcję według mojego pomysłu do Stracha na dziki i ptaki. Kiedy będzie następna wystawa, na pewno zorganizuję autobus.