Ponad dwanaście milionów Polek i Polaków żyją w realiach normalności i zwyczajności blokowisk. Projektowanie i wdrażanie środowiska wielkich osiedli mieszkaniowych wzięło na siebie socjalistyczne państwo opiekuńcze. Trzydzieści lat po transformacji przymiotnik „zwyczajny” bywa przypisywany skrajnie różnym przestrzeniom zamieszkania – domowi pod miastem, apartamentowcowi w ścisłym centrum, wzniesionemu tanim kosztem budynkowi na bliskich przedmieściach. Zmienia się też akceptacja dla różnorodnych form zamieszkania. Choć „nową normalność” osiedli w rynkowej teorii piszą konsumenci, dokonując wyborów, działanie rynku sprawia, że dostęp do mieszkania zaczyna być kwestią strukturalną. Projektant demiurg i państwo-inwestor ustąpili relacji klient–deweloper. Tam, gdzie kończy się przestrzeń zbudowana przez dewelopera, a nie zaczęła ta kreowana przez gminę, rodzi się nowoczesne międzymiasto. Dzisiejsza codzienność wielu osiedli rozgrywa się wzdłuż rozjechanej, błotnistej drogi lokalnej, przy ustawionym byle gdzie paczkomacie, samotnym znaku przystanku autobusowego, identycznym w całym kraju sklepie dyskontowym. Jak do tej scenerii mają się duże osiedla, dawna komunistyczna utopia „godnego zamieszkania”? Większość z nich już dawno wyrosła z części chorób dziecięcych – anonimowości, braku usług, problemów technicznych. Powoli biorą je na celownik eksperci rynku nieruchomości jako zasób mieszkaniowy. Czy rzeczywiście niosą jakiekolwiek wartości w czasach, gdy za pieniądze teoretycznie można dostać wszystko?
Blokowisko jako świat zbudowany
Modernistyczne duże osiedla mieszkaniowe są dla projektanta fascynującym tematem, realizacją najskrytszych marzeń o byciu demiurgiem. Można je wręcz nazwać ćwiczeniem w budowaniu fikcyjnego świata, który został przetestowany w rzeczywistości. Twórcy fantastyki lub gier osadzają swoich bohaterów w mniej lub bardziej realistycznym świecie, zaludnionym przez rozmaite postacie; ustalają reguły jego funkcjonowania, otoczenie, prawa społeczne. Nikomu nie zrobią tym krzywdy. Fikcyjny świat nie wyrwie się kreatorowi spod kontroli, służy umocowaniu fabuły lub jest narzędziem narracyjnym. Projektanci i budowniczowie dużych osiedli, przynajmniej w początkowej fazie, dysponowali równie totalnymi środkami ekspresji. Misję budowania nowego świata dyktował nie tylko egoizm projektantów, mogących w końcu realizować swoje wizje. Głód mieszkaniowy był uniwersalnym doświadczeniem miast przemysłowych. Nowe miasta, budynki i ich otoczenie rozwiązywały problem na skalę masową; dodatkowo w założeniu miały być wehikułem zmiany społecznej. Planowano, że wraz z blokami będzie powstawać cała infrastruktura opiekuńcza. Nic dziwnego, duże osiedla, zapewniające tani, masowy dostęp do mieszkalnictwa, były wyrazem modernizacyjnej polityki państwa. W Europie prowadziły ją zarówno demoludy, jak i kraje Zachodu.
Osiedla miały zaspokajać bazowe potrzeby – zapewniać dach nad głową i realizację rozwijającego się programu społecznego. Scenariusz pisali zamawiający, pierwotnie przemysłowcy, społeczni reformatorzy, później politycy i urzędnicy; mobilizowali zasoby materialne i ludzkie dla budowy masowego mieszkania. Połączenie tych ambicji sprawiało, że „normalność” czy „codzienność” była przedmiotem projektowania i wdrażania w ramach totalnych projektów osiedli. Modernistyczne idee projektowania całościowego – „od klamki do miasta” – dawały dobre narzędzia dla wdrażania złożonych projektów urbanistycznych. Doświadczenie nie ograniczało się do bloku wschodniego, raczej odzwierciedlało ówczesne rozumienie potrzeb społeczeństwa masowego, żyjącego w realiach miast przemysłowych. Oczywiście życie wymykało się scenariuszom pisanym przez projektantów, ci zresztą przekonywali d nowych modeli zamieszkania przyuczaniem obywateli. Praktyka życia w bloku nie kończy się na anegdotach o hodowaniu kur w łazienkach czy fascynacji technicznymi nowinkami – synonimami awansu społecznego i migracji ze wsi do miasta. Przede wszystkim nastąpił realny skok jakości zamieszkania. „Nowa normalność” w ramach powojennych osiedli mieszkaniowych wyrażała się własnym lokum z bieżącą wodą, łazienką, kuchnią i centralnym ogrzewaniem. Członkom osiedlowej społeczności przypadły w udziale wygody nieznane ich przodkom: prywatność i odejście od życia pod jednym dachem z pokoleniem rodziców, pokój dziecięcy z miejscem do odrabiania lekcji. Trzydzieści lat po transformacji wracamy do sytuacji, z której miały nas wydostać masowe programy mieszkaniowe: dzisiaj ponad 40 procent młodych Polaków nadal „gniazduje” z rodzicami.
Państwo ludowe pomyślało też o dostępie do usług społecznych – opiece nad dziećmi i zdrowiem, uwolnieniu od obowiązków pracy domowej dzięki robotniczym stołówkom, masowym dostępie do kultury dla każdego zagwarantowanym w gmachu lokalnego klubu i biblioteki, a nawet o słońcu i zieleni. Na blokowisku dokonywało się także wyrównywanie szans – z przestrzeni i usług mieli prawo korzystać wszyscy niezależnie od statusu społecznego.
Tempo budowy nie nadążało za popytem, a „załatwianie” mieszkania spółdzielczego stało się doświadczeniem pokoleniowym. Budowa osiedli była temperowana przez stały konflikt między planami rządowymi a naciskami na jak najszybsze oddawanie do użytku kolejnych lokali, ówczesnej wersji „pumizacji”, czyli dostarczania jak największej liczby metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. W czasach komunistycznych inwestycje były napędzane priorytetami politycznymi, ale i koniecznością radzenia sobie z konsekwencją skoku urbanizacyjnego. Na te czynniki nakładała się rosnąca dominacja perspektywy wykonawców – państwowych przedsiębiorstw stawiających nowe budynki. Wraz z gospodarką niedoborów i uproszczeniem systemów produkcji wszystko to razem prowadziło do trywializacji urbanistyki i architektury w dobie późnego PRL-u.
Rynek a przywilej „dobrego zamieszkania”
Jakie elementy modernistycznego dziedzictwa dzisiaj nadal decydują o atrakcyjności blokowisk? Życie mieszkańców ułatwiają przede usługi społeczne – w tym przedszkola, standardowe szkoły, biblioteki – włączone w program osiedla, dominacja terenów otwartych, integracja transportu zbiorowego i budynków. Dzięki odgórnemu planowaniu urbaniści mogli projektować osiedla w powiązaniu z powstającymi miejscami pracy i systemami transportowymi. Na przykład większość gdańskich osiedli mieszkaniowych obsługują tramwaje lub szybka kolej miejska. Wysoki udział terenów otwartych w przestrzeniach osiedli – idea Corbusierowska – został zapisany w normatywach urbanistycznych z 1974 i 1988 roku. Otwarty plan osiedli, sceneria codziennego życia osiedla, przetrwał do dzisiaj.
Jedną z głównych zmian po 1989 roku było oderwanie osiedla od planistycznej i społecznej „nadbudowy”. W posttransformacyjnym procesie rozwodowym państwa z prywatnym rynkiem strona publiczna wzięła na siebie kwestie pozamieszkaniowe – organizację transportu, zapewnienie usług opiekuńczych (szkolnictwa, opieki przedszkolnej) i terenów zieleni. W teorii gminy uzyskały władzę nad planowaniem i określeniem charakteru zabudowy. Bez środków produkcji i bez gruntów w rękach publicznych (efekt prywatyzacji zasobów), ostatecznie to podmioty rynkowe – producenci i kupujący mieszkania –przejęły kontrolę nad decyzjami, gdzie i jak budować mieszkania oraz (często) co budować między nimi. Dziś, wobec różnorodności wzorców zamieszkiwania, jego „zwyczajność” jest definiowana w formie wielogłosu. W realiach wolnego rynku teoretycznie każdy, w zależności od możliwości nabywczych, może wybrać miejsce zamieszkania. Oczywistymi efektami kapitalizmu są stratyfikacja oraz znacząca prywatyzacja zasobu mieszkaniowego. W polskim wariancie skromna oferta mieszkalnictwa publicznego, w tym publicznego najmu, sprawia, że o mieszkaniowej mobilności decydują indywidualne zasoby kupującego.
Przestrzennym przejawem ekonomicznego wymiaru zamieszkiwania stały się „nowe blokowiska” – przystępne cenowo osiedla budowane przez deweloperów na peryferyjnych gruntach miejskich, czyli w lokalizacjach z reguły tańszych, ale z ograniczonym dostępem do miejskich usług i transportu. Na Chaosie Warszawa[1] warszawską Białołękę trafiały młode rodziny migrujące z okolicznych mazowieckich miasteczek. Nie należy sprowadzać Białołęki jedynie do przykładu sprywatyzowania publicznej misji urbanistyki, udokumentowanej przez Joannę Kusiak w, oddania inicjatywy w ręce rynku. Wtórna urbanizacja nie jest wyłącznie domeną stolicy. W Gdańsku Południe liberalne władze miasta najpierw, w latach 90., dopuściły do masowej urbanizacji bliskich przedmieść, a potem przez trzy dekady mozolnie doprowadzały usługi miejskie – tramwaj, szkoły. Po latach rozpoczyna się tu dyskusja o zorganizowaniu pierwszego większego parku miejskiego. Na wskazane dla niego tereny nieustannie ostrzą sobie zęby deweloperzy.
Prywatyzacja urbanistyki, podobnie jak prywatyzacja wyborów mieszkaniowych, ma wiele odcieni, jednak wspólnym aspektem jest indywidualny wymiar radzenia sobie z jej konsekwencjami przez mieszkańców. Na suburbiach koszty i konsekwencje są prywatyzowane całkowicie. Mieszkańcy domów jednorodzinnych mogą, co prawda, zadecydować o wyborze domu, działki i urządzeniu ogrodu, lecz ich codzienność szybko zostanie zdefiniowana przez jakość usług gminy – nakłady na drogi, szkoły, kanalizację. Kolektywne poczucie osamotnienia w konfrontacji z niemocą samorządu i koniecznością radzenia sobie towarzyszy też mieszkańcom „nowych blokowisk”. Tam, gdzie najpierw pojawiły się mieszkania, a dopiero potem teren zurbanizowany, nasilają się konflikty o przepełnione szkoły, brak zieleni i bezpiecznych miejsc do spacerów.
Klasycznym polem walki są miejsca parkingowe i dojazdy. Indywidualne „radzenie sobie” w sytuacji atrofii działania samorządu, skutkującej brakiem dostępu do transportu zbiorowego, bezwzględnie wymaga własnego auta. Natłok aut powoduje zakorkowanie ulic dojazdowych do osiedli, lecz w indywidualnej ocenie poszczególnych użytkowników wybór wydaje się racjonalny. Prowadzi do tak kuriozalnych sytuacji jak sprzeciw mieszkańców krakowskiego osiedla Avia wobec planów budowy przystanku autobusowego, jego powstanie wymaga bowiem zmniejszenia liczby miejsc postojowych na osiedlu.
Rośnie waga indywidualnych wyborów poszczególnych osób. Jest to efekt rosnącego skrajnego indywidualizmu oraz zrzucenia coraz większej odpowiedzialności za efekty działań wyłącznie na jednostkę – zjawisk charakterystycznych dla późnego kapitalizmu2. Deweloperzy oferują kupującym mieszkania bardzo nierówną ofertę. W prospektach nowych osiedli pojawiają się zarówno zespoły ze skwerami, usługami w parterach i prywatnymi przedszkolami, jak i proste blokowiska z minimalnym udziałem terenów wspólnych. Kształt i układ osiedli nie zależy już wyłącznie od decyzji projektantów, jest również rezultatem rozdrobnienia rynku. Pomimo trzydziestu lat, które minęły od początku transformacji ustrojowej, idea wspólnych standardów budowania osiedli nigdy nie została wdrożona, działania zrzeszeń deweloperów mają charakter raczej dobrowolny i PR-owy. Oddolnie buduje się samopomocowy ruch wytykania negatywnych praktyk rynkowych, z pionierskimi akcjami, jak instagramowe konto Pieing Magdaleny Milert. Co więcej, deweloper często nie utrzymuje budowanych przez siebie przestrzeni wspólnych czy usług. Zazwyczaj obowiązki i koszty spadają na wspólnoty mieszkaniowe lub są komercjalizowane. Inwazja Żabek i paczkomatów jest naturalną kontynuacją rozwoju takich osiedli.
Krytyka blokowisk jako niespełnionej utopii
W powiązaniu z krytyką blokowiska najczęściej przywoływany jest konflikt między potrzebą intymności i odrębności a masowym charakterem osiedli. Setki rodzin dzieliły niewielką przestrzeń bloku, a miejsca ich najbliższej społecznej interakcji zamykały się w rejonie klatek schodowych bądź trawników pod domem. Przynależna blokom przestrzeń w dzisiejszym postrzeganiu była wspólna i niczyja zarazem. Ich mieszkańcy rzekomo czuli się anonimowi; ocena ta towarzyszy blokowiskom do dzisiaj. W PRL-u bloki były też oceniane przez pryzmat obcej i nieprzyjaznej architektury betonowej3. Nic dziwnego, że przy pierwszej okazji szarzyznę wyparła „pasteloza”. Masowa prefabrykacja i dążenie do uproszczenia formy budynków, ich niewielkie zróżnicowanie i niska jakość materiałów wykończeniowych nie zawyżały punktacji. Mimo pogarszających się warunków gospodarczych wyścig o budowę mieszkań trwał; nic dziwnego, że od lat 70. zwiększały się dysproporcje między realizacją usługowego programu osiedla a terenami mieszkaniowymi. Oszczędzano na budowie pawilonów usługowych czy w niektórych przypadkach bazowej infrastruktury – ulic dojazdowych. Wszystkie te elementy przyczyniały się do utrwalania negatywnego odbioru blokowisk, ujętego w popkulturze. Serial Alternatywy 4 Stanisława Barei nakręcono w 1986 roku, na trzy lata przed Okrągłym Stołem i upadkiem komunizmu.
Transformacja ustrojowa wzmocniła negatywny odbiór osiedli blokowych. Do krytyki blokowisk dołączyły nowe wątki, między innymi odmalowywana przez media i popkulturę gettoizacja. Miało do niej dochodzić w wyniku rzekomej ucieczki co bardziej przedsiębiorczych mieszkańców. Wątek ten spopularyzowały pod koniec lat 90. teksty o „blokersach” – sfrustrowanych przedstawicielach zmarginalizowanych grup społecznych4. Negatywnemu opisowi blokowisk wtórowały głosy o ich złym stanie technicznym. Najgłośniej gardłowało lobby deweloperskie, bo na wyburzeniach i budowie nowych domów zarobiłoby krocie5. Trzydzieści lat po transformacji trudno jednak wiarygodnie używać tych samych argumentów. Bloki z ich codziennością okrzepły i nabrały odporności.
Rehabilitacja bloków
Bloki szybko nie znikną. Świadczą o tym między innymi rządowe programy ich renowacji. W 2020 roku, po ekspertyzach Instytutu Techniki Budowlanej opublikowanych rok wcześniej, rząd zdecydował się przeznaczyć na wzmocnienie i termomodernizację bloków ponad 2,9 miliarda złotych z funduszy BGK6. Zadeklarowana w programach możliwość renowacji około dwóch tysięcy bloków to nadal niewiele w stosunku do potrzeb, niemniej dokonała się duża zmiana w postrzeganiu tego zasobu. Blokowiskami powoli zaczynają interesować się autorzy programów rewitalizacji. Projekty poprawy często są realizowane przez spółdzielnie, które nadal zarządzają przestrzenią między budynkami. W związku z zachowaniem dużych terenów zieleni jednym z większych ryzyk stało się dogęszczanie osiedli. W przestrzeni międzyblokowej pojawiają się nowe budynki, częściej zdarza się jednak pozytywny scenariusz, w którym po latach wypełniono braki usług czy dodano brakujące elementy wyposażenia rekreacyjnego – placów zabaw, terenów sportowych. „Umiastowienie” osiedla samo w sobie nie jest złe, pozwala na uzupełnienie brakujących elementów miejskich usług. Na dużych polskich osiedlach można zagospodarować fragmenty wolnej przestrzeni, na przykład obudować ulice pierwotnie pomyślane jako szerokie arterie komunikacyjne; takie działania nie grożą utratą cennych przestrzeni wspólnych. Na razie deweloperzy operujący w tych lokalizacjach próbują raczej kapitalizować się na atutach PRLowskiego osiedla.
Pozytywne zmiany dokonują się dzięki temu, że duże osiedla wbrew prognozom krytyków nie uległy pauperyzacji. Prowadzone dekadę temu na łódzkich osiedlach badania zespołu socjolożek z Uniwersytetu Łódzkiego wykazały, że jedna trzecia mieszkańców nie chciała wyprowadzać się z blokowisk, średni wiek populacji osiedli wyniósł zaledwie czterdzieści cztery lata (co prawda badania zrealizowano przed rozpoczęciem rewitalizacji śródmieścia Łodzi)7. Respondenci byli drugim pokoleniem wprowadzającym się do tej przestrzeni. Mieszkania w blokach cieszyły się dobrą opinią wśród młodych rodzin, były też położone blisko miejsc, w których mieszkali rodzice nowych lokatorów. Ważną rolę odgrywał wówczas rachunek ekonomiczny – jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu xxi wieku blokowiska były tańsze niż nowe osiedla deweloperskie, w 2021 roku ich ceny są już porównywalne z innymi ofertami na rynku wtórnym.
Symbolicznej rehabilitacji blokowisk dokonuje właśnie pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków. Dla nich przestrzeń ta wiąże się ze wspomnieniami dzieciństwa. Proces odczarowywania przestrzeni blokowiska przyjmuje różne formy. Często jest to analiza historyczna i dokumentacja, jak w publikacjach Betonia Beaty Chomątowskiej8 czy wspomnieniach twórców Ursynowa spisanych przez Lidię Pańków9. Gdański Falowiec – jeden z najdłuższych bloków w Polsce, ciągnie się przez ponad kilometr – zainspirował Monikę Milewską do napisania Latawca z betonu[10], pojawia się w debiucie Salci Hałas Pieczeń dla Amfy[11] oraz autobiograficznym komiksie Magdy Danaj Czar Falowca[12]. Książki te nadają społecznemu światu blokowiska ludzki wymiar poprzez opowieści jego mieszkańców. Działania artystyczne służą oswajaniu przestrzeni, najbardziej znane odnoszą się właśnie do dokumentowania historii mówionej czy architektury blokowisk. Wiele inicjatyw wykracza poza działania związane wyłącznie ze sztuką; Muzeum Osiedli Mieszkaniowych w Lublinie czy kolekcja malarstwa monumentalnego na gdańskiej Zaspie prowadzą także projekty związane z programami lokalnych przewodników. Aktywności te mogą być postrzegane jako próby gentryfikacji, jednak wiele ma na celu raczej demistyfikację blokowisk i wskazanie, że w tej przestrzeni toczy się codzienne życie.
Co dalej z blokowiskami?
Anonimowe „mrówkowce” odchodzą do historii. Dzisiejsze bloki są przestrzenią oswojoną, tętnią życiem społecznym, a przy tym młodnieją13. Starzeje się i wymiera populacja ich pierwszych mieszkańców, dlatego obecnie dokonuje się wymiana pokoleniowa. Mieszkania są kupowane inwestycyjnie, więc społeczność stałych rezydentów uzupełniają liczni przybysze tymczasowi. Sporą częścią blokowisk nadal zarządzają spółdzielnie mieszkaniowe i to one podejmują najważniejsze decyzje dotyczące przyszłości przestrzeni wspólnych. Ta forma organizacji i niesprywatyzowanie znacznej części przestrzeni między blokami dają nadzieję na przyszłość. Z urbanistycznego punktu widzenia blokowiska dostosowują się do nowych wymagań przede wszystkim dzięki codzienności. To ona jest ich najcenniejszym zasobem. Nawet jeśli socjalistyczne państwo opiekuńcze się rozpadło, a dawni demiurdzy nie sprawują już pieczy nad swoimi projektami, w przestrzeń blokowiska wpisane są elementy konieczne do stworzenia godnych warunków zamieszkania. Sporo blokowisk spełnia wymagania, o które dzisiaj apelują postępowi urbaniści: oferują komplet usług na terenie osiedla lub w odległości piętnastominutowego spaceru, drogi bezpieczne dla dzieci, przestrzenie pozwalające na tworzenie płatów wielopiętrowej zieleni, transport publiczny. Dzięki programom rewitalizacji bloki powoli ewoluują w dobrym kierunku. Na gdyńskim Witominie w ramach wspólnych przestrzeni zarządzanych przez spółdzielnię powstają brakujące komponenty poprawiające jakość życia w blokowisku – dom sąsiedzki, nowe skwery i parki, modne ostatnio tężnie dla seniorów, woonerfy. O atrakcjach w rodzaju osiedlowych parków i instytucji opiekuńczych – rzecz normalna zwłaszcza na starszych osiedlach socmodernistystycznych – mieszkańcy apartamentowców mogą tylko pomarzyć. W realiach polskiego kapitalizmu, zindywidualizowanych wyborów życiowych, wybór miejsca zamieszkania przypomina loterię: dużo zależy od szczęścia, jeszcze więcej – od zasobów finansowych. Duże osiedla mieszkaniowe kuszą – dzięki swoim atutom okazują się bezpiecznym wyborem. Niestety, wraz z normalizacją może pojawić się pokusa gentryfikowania i tych przestrzeni. Polskim blokowiskom raczej nie grożą przekształcenia w enklawy dla bogatych pasjonatów moderny, rodem z londyńskiego Barbicanu, ani masowe wyburzenia, by mrówkowce z wielkiej płyty zastąpić
apartamentowcami. Niebezpieczni mogą okazać się rentierzy, jeśli zaczną wykupować tamtejsze zasoby, by je skapitalizować. Na duże osiedla docierają już typowe praktyki rynkowe późnego kapitalizmu – najem czy home flipping. Na razie blokowa masa sprawia, że przybysze najprawdopodobniej zintegrują się z obecnymi mieszkańcami i zaakceptują zastaną codzienność. Nie przypomina ona szarych realiów PRL-u. Blokowiska może i są banalne, nudne architektonicznie, ale oferują godne warunki zamieszkania. Z dawnej utopii modernizmu wykluło się zwykłe miasto.