- Jeżeli ktoś urodził się w Warszawie, to raczej nie wierzy architekturze. Architektura kłamie. Trudno jej z tego powodu robić wyrzuty. Taka praca. Architektura daje dach nad głową (w tym miejscu powinna się pojawić strona z książki Sztuka budowania: szałasy, namioty, jurty koczowników). Architektura daje dach nad głową i zapewnia poczucia bezpieczeństwa. Więc kłamie. Jak inaczej można zapewnić poczucie bezpieczeństwa w Warszawie.Rozgryzanie jej oszustw to była nasza rodzinna rozrywka. Zaczynało się od chronologii i zaraz wychodziło na jaw, że nędzne kamienice przy ulicy Lewickiej są starsze niż zabytki Starego Miasta.
Nowe budynki wznoszono tak wolno, że kiedy wreszcie były gotowe, okazywały się rozpaczliwie przestarzałe. Prawdziwie nowoczesne domy najczęściej pochodziły z lat przedwojennych. Na przykład trybuna na wyścigach konnych.
Te wyścigi to był jakiś rodzaj cyberpunka, retro-futuro-huzarszczyzny. Z taśmociągiem do podawania obroku i mnóstwem podobnych patentów. Futurystyczny gadżet archaicznego społeczeństwa (które, ogólnie biorąc, uważało, że konie są fajniejsze od samolotów).
Tymczasem, na moich oczach powstał Dworzec Centralny, Zamek Królewski i nawet Zamek Ujazdowski.
Zamek Ujazdowski budowano szczególnie długo i mozolnie. Znałem starszego pana, który parę lat po wojnie kierował rozbiórką tego samego obiektu. Wspominał tę akcję z sentymentem. Chętnie wracał do lat, gdy był oficerem ludowego wojska. Prowadził proste życie. Latał kukuruźnikiem. Robił, co kazali. Sam też wydawał rozkazy. Zburzyć to zburzyć. Wziął kompanię żołnierzy. Szast prast i gotowe.
Z czasem stało się jasne, że zabytek zburzono, żeby zrobić miejsce na nowy zabytek. Na lepsze, poprawione, wydanie barokowej rezydencji. Cała koncepcja nie wydawała mi się szczególnie dziwna. Przecież wszystko działo się na niby.
Ufać można było tylko pokrywom od studzienek i kanałów burzowych, z odlaną nazwą „Białogon” i datą roczną.
- Najpiękniejsze dzielnice miasta przypominały scenografię do historycznego filmu.Dekoracja była umowna. Bardziej malarska niż architektoniczna. Jakieś zastawki, parawany, pastelowy technikolor. Jak w Historii żółtej ciżemki czy Dwóch takich.
Naszym oczom miała się ukazać przeszłość oczyszczona, oskrobana z obcych naleciałości, wolna od klerykalizmu, zabobonu, wyzysku. Przeszłość monoetniczna. Bajkowa. Nie z tych prawdziwych bajek, ale z dobranocek (gdzie nigdy nie wspominali o ślubach, a zawsze o weselach).
W prezencie dla dawnych wieków zbudowano Mariensztat. Miasteczko wesołych rzemieślników, hożych mieszczek, muskularnych flisaków. Zwracał uwagę brak księży, zakonnic, sarmatów, Żydów, żebraków, kalek. Pogodny lud warszawski upamiętniano za pomocą rzeźb i dekoracji naściennych (kilka lat później ich autorzy poszli w abstrakcję).
Zresztą sam obraz przeszłości szybko się zestarzał. Tynki zżerał grzyb, mozaiki odpadały, z poutrącanych nóg i rąk sterczały zardzewiałe pręty.
- Architektura kombinowała z czasem. Kombinowała też z formą i funkcją.W barokowych pałacach mieściły się ministerstwa, sale kinowe, kina, domy kultury. Za kamiennymi portalami można było znaleźć sklepy spożywcze, spółdzielnie mieszkaniowe (listy lokatorów, tabliczki w sprawie ciszy nocnej i wywozu odpadków).
Warszawski socrealizm potrafił być ekstrawagancki. Otaczały nas nawiązania, cytaty z dawnych stylów, przejrzane, poprawione, zredagowane ad usum delfini, czasem zaprawione ironią.
Nad miastem krążyło pytanie: czy to wszystko jest na poważnie? Może to tylko monumentalny kawał. Żart podany z kamienną twarzą. Sarkastyczny w formie, narodowy w treści.
Na placu Konstytucji jeszcze świeciły kandelabry – bezsensowna kompilacja klasycznych elementów. Na Żoliborzu wirował teatr Komedia, przykład stalinowskiego rokoko. Prężyła się opętańcza kolumna ministerstwa rolnictwa.
I wreszcie on – słoń w pokoju – Pałac Kultury. Miasto w chmurach. Stolica dziwnych urzędów, instytucji kultury. Trudno było uwierzyć: postawili ten ziggurat, tylko po to, żeby w kamiennych komnatach wystawiać Wujaszka Wanię i uprawiać modelarstwo.
W połowie lat 80. przyjechał Leonard Cohen. Dał koncert w Sali Kongresowej i powiedział, że może to wszystko zbudowali dla niego. Kto wie. Teraz myślę, że mógł mieć rację.
- W zeszłym roku, pod koniec sierpnia, szwendałem się po Gdyni – i trafiłem na budynek z pierwszej połowy lat 50. (bo dziwne są koleje projektowania i realizacji).Było tam mn.stwo szarej cegły. Ściany z luksferów. Okrągłe okienka. Wywinięte daszki z betonu. Odruchowo zacząłem robić zdjęcia, żeby je wysłać ojcu. Chociaż umarł tak dawno, że już nawet nie pamiętam jego komórki.
Poczułem się jak w domu. Może domem jest pewien typ architektury. Ten, który nie udaje. Nie dba o dumną przeszłość. Nie obiecuje, że polecimy w kosmos. Nie popisuje się. Nie błaznuje. Nie udaje gwiazdy estrady. Unika inwestycji na rynku kapitałowym. Nie liczy na dywidendę. Po prostu odwala swoją robotę. Rzetelnie pracuje – pozwalając sobie najwyżej na lekki uśmiech. Porozumiewawcze mrugnięcie bulajem.
Myślę, że od modernizmu oczekiwaliśmy właśnie tego: szczerości. Socjaldemokratycznej prostoty.
- A że socjaldemokraci też mają swoją czarną kasę, tajne sojusze i trzecie drogi? Że szukają kompromisów, porzucają ideały, miziają się z wolnym rynkiem? Wszyscy jesteśmy ludźmi. Domy też.Postmodernizm – gdy na dobre przyszedł – wydał się wesoły. Skory do żartów. Gadatliwy.
Nagle można było odpuścić. Machnąć ręką na obowiązki, społeczną świadomość. Na chwilę zostawić prawdomówność nudną jak kołatka lub poemat moralisty.
Podaruj sobie odrobinę luksusu, zachęcały reklamy. Wreszcie można było pożartować, pozmyślać, chlapnąć kolorowego tynku, obwiesić dom detalem. W końcowych dekadach socjalizmu detal stał się prawie niedostępny, przynajmniej w ramach państwowego przemysłu budowlanego.
Budynki stały się rozgadane. Miasto opanowali gawędziarze. Zamiast postawić kropkę, podniecali się własnym głosem. Dodawali wciąż nowe, coraz bardziej wymyślne szczegóły. Nijak nie potrafili skończyć.
Warszawa była postmodernistyczna, zanim to się stało modne. Została, gdy postmodernizm wyszedł już z mody. Ściśle biorąc, został wyprowadzony. Tylnymi drzwiami, z czapką naciągniętą oczy i nisko opuszczoną głową.
Nic nie poradzimy. Architektura powstaje z kłamstw i blagi. Jest piramidą finansową, jest nierzetelną reklamą, lipnym testamentem i fałszywym alibi. Naszą ostatnią, ryzykowną linią obrony.
Blaga
Tekst: Marcin Wicha