manewrować – wykonywać jakieś ruchy, zwroty w celu ominięcia przeszkód lub zajęcia dogodnej pozycji (Słownik języka polskiego PWN)
Punktem wyjścia do rozważań nad nierównościami społecznymi jest w tym numerze „Autoportretu” teza o wypychaniu osób w kryzysie (między innymi bezdomności) z przestrzeni publicznej. Najbardziej drastyczne przykłady tego zjawiska znajdziemy w miastach amerykańskich. Od lat 80. XX wieku zgodnie z doktryną rewanżystowską oczyszczają one swoje centra z elementów niepożądanych, w tym ludzi. Miasta amerykańskie wprawiają w osłupienie radykalnymi przejawami kryminalizacji biedy i bezdomności. W Virginia Beach w stanie Wirginia wykroczeniem jest siedzenie, spoczywanie w pozycji półleżącej albo leżenie na ulicach, chodnikach, krawężnikach, przy wejściach do sklepów lub innych obiektów handlowo-usługowych. W Newport w Rhode Island prawo zabrania bezczynnie „próżnować” – czyli wystawać/pozostawać bezczynnie, w pozycji zarówno stojącej, jak i siedzącej (lista zakazanych miejsc jest podobna jak w Virginia Beach). Tego typu przepisy dyscyplinują ludzi, głównie bezdomnych, także na połowie terytorium Los Angeles.
W Polsce też się wypycha, głównie z przestrzeni komercyjnych, ale nie do końca, nie tak skutecznie i nie na taką skalę. U nas nawet wypychanie nie działa tak, jak powinno, choć w tym przypadku to akurat dobrze. Osoby bezdomne były w polskich miastach od zawsze (w miastach średniowiecznych już od średniowiecza) i pozostaną w nich jeszcze długo, a może nie znikną nigdy. Pomimo starań kilku organizacji, które promują w naszym kraju ideę „najpierw mieszkanie”, szanse na to, że wkrótce dogonimy Finlandię, są niewielkie. W Stanach Zjednoczonych w systemowe i systematyczne wypychanie jest zaangażowany zdeterminowany aparat represji (koalicja władz, biznesu, służb porządkowych, a nawet instytucji, które mają pomagać bezdomnym). W Polsce najczęściej, choć nie tylko, zajmują się tym pojedynczy pracownicy prywatnych agencji ochrony, trwa więc nieustanne przyciąganie i odpychanie. Do przestrzeni komercyjnych, typu galerie handlowe, bezdomnych przyciągają temperatura (wysoka zimą, niska latem), gniazdka elektryczne i sanitariaty oraz obecność osób, które można złapać na wędkę, czyli poprosić o papierosa lub drobne. Odpychają zaś gaz pieprzowy, siła fizyczna, groźba wezwania policji, ale też publicznie okazywane obrzydzenie.
Literatura socjologiczna mówi o taktycznym zamieszkiwaniu miasta w sytuacji bezdomności Ten sposób na przetrwanie dobrze opisuje metafora manewrowania. Bezdomni odpowiadają na próby kontrolowania ich obecności i ograniczania widoczności w przestrzeniach miasta. Z doświadczeń osób bezdomnych, którym miałam okazję towarzyszyć1, wynika, że nierówności społeczne w przestrzeni przejawiają się między innymi w wysiłku, jaki przychodzi nam wkładać w to, by zamieszkiwać miasto zgodnie z naszymi potrzebami i możliwościami. W trudzie, jaki wiąże się z manewrowaniem.
Zamieszkiwanie miasta w sytuacji bezdomności ulicznej, bo o takiej będzie tu mowa, jest męczące. Bardzo męczące. Po pierwsze, musisz sporo się nachodzić. To, co domni załatwiają na powierzchni dwudziestu siedmiu metrów kwadratowych swojego mieszkania (albo trochę większej, to zależy zdolności kredytowej), u bezdomnych rozciąga się na obszar całego miasta. Łaźnia tu, wydawka tam; teren obfitujący w puszki tu, skup złomu tam, bezpieczne miejsce do spania jeszcze gdzie indziej. Kilometry dzielące miejsca, w których wykonujesz prozaiczne czynności, pokonujesz na nogach, bo na komunikację miejską albo cię nie stać, albo zniechęca się do niej wstyd, który wzbudzają w tobie inni pasażerowie, marszczący nosy i przewracający oczami. No więc chodzisz. Przemierzasz miasto na nogach dotkniętych neuropatią albo z odmrożonymi palcami.
Czasem chodzisz, bo nie masz co ze sobą zrobić. Po zabezpieczeniu podstawowych potrzeb (woda, jedzenie, świeczki, papierosy, drobne) nie pozostaje ci nic innego jak łazić. Nie stać cię na to, żeby bywać w miejscach, w których coś się dzieje, nie masz odpowiedniego kapitału kulturowego lub po prostu ochoty, bo jesteś zmęczony, niewyspany, niedożywiony, przegrzany albo zziębnięty, często również przybity sytuacją, w której się znalazłeś i z której, jak sądzisz, nie ma wyjścia. Łażenie oznacza chodzenie bez wyraźnego celu, choć w tym przypadku nie jest to do końca prawda. Łazisz, żeby nie przesiadywać zbyt długo w jednym miejscu, bo wtedy rzucasz się w oczy. Twój bezruch znamionuje bezczynność, wytwarza społecznie znaczącą różnicę. Wyróżnia cię, niestety negatywnie, na tle innych, zabieganych, zajętych. Więc wstajesz i idziesz. Zawieszasz się w mobilności, żeby gdzieś być, gdzieś się podziać, choć nigdzie konkretnie.
Czasem musisz się zatrzymać. Wszystkiego, co składa się na życie codzienne, nie da się wykonać w ruchu. Wtedy negocjujesz prawo dostępu do galerii handlowej, dworca, parku, biblioteki. Wiesz, z kim idzie się dogadać, a komu lepiej od razu zejść z oczu. Wiesz, kiedy ochrona robi obchód, gdzie jest każda kamera. Wyczekujesz na niemonitorowany moment w czasoprzestrzeni i wchodzisz. Zaczynasz udawać. Chowasz reklamówkę do plecaka. Uważasz na to, jak wyglądasz, jak się poruszasz, jak siedzisz. Starasz się wtopić w otoczenie. Udajesz, że nie jesteś bezdomny. To też bardzo męczące, to ciągłe czuwanie. Sprawdzanie, czy twój naprędce skonstruowany kamuflaż cię nie zawiódł, czy jakiś szczegół cię nie zdradził. Na przykład przymknięte powieki opadły ci ze zmęczenia na sofie w galerii handlowej albo na krześle w bibliotece. Nie możesz sobie pozwolić, by tak się zapomnieć, bo wyjdzie na jaw, kim naprawdę jesteś, po co tam jesteś i co tam robisz. Wyjdzie na jaw, że łamiesz arbitralny (choć wszyscy udają, że taki nie jest) normatywny porządek przestrzenny. Że siedząc w galerii handlowej i nie wydając tam ani złotówki albo ucinając sobie drzemkę na placu miejskim, zwanym przez niektórych salonem, dokonujesz aktu transgresji. Może cię spotkać za niego kara.
Czasem maskowanie atrybutów, które w oczach innych naznaczają cię jako osobę bezdomną, jest niewykonalne. Jeśli spędziłeś zbyt dużo nocy w kanale ciepłowniczym albo wpadłeś w ciąg, zaszywasz się w sobie tylko znanych miejscach. Ze średnioklasowego punktu widzenia są one tak nieatrakcyjne, że nikt i nic nie broni do nich dostępu. Masz więc swoje ulubione brudne zaplecze, schody poniżej poziomu chodnika albo gęste krzaki między przystankami. Chowasz się tam ze swoim uzależnieniem, zaburzeniem psychicznym, chorobą skóry, ubóstwem. Chowasz się przed osądem i oskarżeniem. Nie mówiąc już o tych, którzy chcą cię okraść, pobić, podpalić lub zgwałcić. To ciemna strona medalu.
Jest też jasna. Nie mając stałego miejsca w przestrzeni, możesz być wszędzie. Choćby przez moment. „Kraków jest mój cały. Bo w każdym miejscu się mogę znaleźć o każdej godzinie i każdej porze” – usłyszałam kiedyś od Pawła. A Krzysiek powiedział mi, że „własne miejsce to jest to, gdzie w danym jestem momencie. Miejsce w momencie. To też mogę uważać to za własne, nie?”. Tyle słowem wprowadzenia. Teraz do rzeczy. Rzeczą jest obraz miasta, a właściwie dwóch, Krakowa i Łodzi, który wyłania się ze zdjęć autorstwa bezdomnych mieszkańców i mieszkanek. Wykonali je na moją prośbę w ramach badań nad miastem doświadczanym w sytuacji bezdomności. Sześć osób żyjących na ulicach Krakowa i pięć na ulicach Łodzi dokumentowało przestrzenie, w których bywają na co dzień, zapisywało w obrazach doświadczenie miejskiego życia w bezdomności. Zanim oddam tym ludziom głos, zaproponuję trzy strategie patrzenia na zaprezentowane fotografie. Ich zadaniem jest wspomóc was w słuchaniu. Słuchaniu głosu o nierównościach społecznych, który wypycha się z dyskursu o przestrzeni. Słuchaniu, które – co ważne – będzie zarówno empatyczne, jak i polityczne. Którego pożądanym efektem ma być zrozumienie, ale też niezgoda na wypowiedziany stan rzeczy. Popatrzcie zatem przez zdjęcia na miasto doświadczane w sytuacji bezdomności. Z jakich miejsc, zdarzeń, emocji i myśli się składa? Popatrzcie na zdjęcia przez pryzmat towarzyszących im autorskich komentarzy. Jak doświadczenie bezdomności definiuje określoną przestrzeń? Popatrzcie wreszcie za zdjęcia, myśląc o okolicznościach ich powstania. W jakiej sytuacji znajdował(a) się ich autor(ka), czego wtedy doświadczał(a), jak się wtedy czuł(a)?