ILUSTRACJE: DANIEL GUTOWSKI
W Polsce na razie nie ma wielu oznak paniki. Tak jakby kolejna ciepła zima i suche lato nie robiły już większego wrażenia. Tak jakby osłuchały się zdania o tym, że w porównaniu z innymi krajami nasze powietrze należy do najgorszych, a zasoby wody do najmniejszych. Jednocześnie w 2019 roku dyskusja o zmianach klimatu zyskała w Polsce dodatkowy kontekst. Stało się nim zjawisko, które w mediach zaistniało jako „betonoza”. Zaczęło się od czerwcowego tweeta 1 Jana Mencwela dotyczącego Skierniewic. Miasto było wówczas w centrum uwagi, ponieważ w związku z suszą i upałami zabrakło w nim wody. Mencwel przedstawił dwa zdjęcia Rynku w Skierniewicach: współczesne oraz zrobione w latach 70. Zadał jednocześnie pytanie: „W której wersji ten plac byłby lepiej przystosowany do suszy i upałów?”. Zestawienie dzisiejszego, niemal pustego i zupełnie wybrukowanego Rynku z jego tonącą w zieleni wersją sprzed czterdziestu lat zrobiło piorunujące wrażenie. I choć Skierniewice wkrótce odzyskały wodę, przez media przeszła fala zdjęć z kolejnych miejscowości, których place w ostatnich latach wybetonowano i pozbawiono drzew. Co więcej, w wielu przypadkach uczyniono to w ramach rewitalizacji, która w teorii powinna podnosić jakość przestrzeni. Tego suchego, upalnego lata fotografie dokumentujące utraconą zieleń i betonowe pustynie miały szczególną siłę oddziaływania. Nic dziwnego, że oburzenie betonozą połączyło media od lewa do prawa.
Pod koniec lata media społecznościowe obiegły inne memy. Odnosiły się do dwóch pożarów, które miały miejsce w 2019 roku: lasów w Amazonii oraz paryskiej katedry Notre-Dame. Obie tragedie poruszyły cały świat. Zewsząd płynęły wyrazy współczucia i solidarności oraz konkretne wsparcie, również finansowe. Kwota pomocy zadeklarowanej na odbudowę katedry – już w pierwszych dniach sięgająca miliarda euro – wywołała duże poruszenie, lecz także kontrowersje. Nasiliły się one po kilku miesiącach, kiedy w ogniu stanęły płuca Ziemi. Wtedy właśnie pojawiły się memy ze zdjęciami zniszczonej Puszczy Amazońskiej
z wezwaniem: „Odbudujcie tę katedrę”. Innymi słowy, nie żal róż czy pereł architektury, gdy płoną lasy.
Beton versus zieleń. Katedra versus puszcza. Kultura versus natura. Te ostre przeciwstawienia można sprowadzić do pytania, czy u progu przepowiadanej katastrofy klimatycznej nie powinniśmy dać bezwzględnego prymatu przyrodzie. Myślę, że należy to pytanie potraktować poważnie. Śmiertelnie poważnie. Ale myślę też, że należy powstrzymać się od zbyt pochopnych odpowiedzi. Od impulsywnego działania. Ryzykujemy wówczas bowiem, że podjęte środki będą odnosić się nie tyle do istniejącego problemu, ile stanowić odreagowanie przeżywanych emocji – przerażenia, wzburzenia, gniewu, smutku. Działając pod ich wpływem, możemy mniej lub bardziej dążyć do wprowadzania szybkich rozwiązań. Te zaś, nie wynikając z dostatecznego zrozumienia całego zjawiska, prawdopodobnie będą nietrafne lub wręcz szkodliwe, w najlepszym wypadku cząstkowe i uproszczone bądź przeciwnie – przesadne i nadmiarowe. Takim mechanicznym, a przez to nieskutecznym rozwiązaniem jest próba prostego odwrócenia tendencji. Na przykład zastąpienia prymitywnej betonozy impulsywną antybetonozą.
Zawsze warto zacząć od zadania sobie pytania, jak do tego doszło. Na przykład skąd wzięła się betonoza? Na zdjęciach z lat 70. rynek w Skierniewicach jest pełen zieleni. Zdecydowanie nie widać symptomów betonozy. Jeszcze nie widać, ale też już nie widać. Jeśli bowiem spojrzymy na fotografie sprzed I i II wojny, zobaczymy skierniewicki Rynek bardzo podobny do obecnego, a przynajmniej równie pusty. Gdyby zdjęcia ułożyć chronologicznie, uzyskalibyśmy oscylację: betonoza-antybetonoza-betonoza. Co się wydarzyło w czasie pomiędzy ich wykonaniem? Nie chodzi mi o odtwarzanie historii konkretnego miasta, lecz o wprowadzenie ruchu między nieruchome fotografie, jak Bergsonowski kinematograf. O próbę zrozumienia procesów, które sprawiły, że pusty miejski plac wypełnił się zielenią, a potem został z niej ogołocony.
Pojęcie rynku wcale nie zawiera w sobie pustki. Wręcz przeciwnie, samo słowo pochodzi od niemieckiego Ring, a więc ulicy, po której jeździ się wkoło, a to dlatego, że wnętrze właśnie nie jest puste. Rynek to centralna miejska parcela przeznaczona do tego, aby być miejscem służącym wspólnocie. Przede wszystkim, choć nie tylko, do handlu. Miasta większe, znaczniejsze, położone na szlakach i korzystające z przywilejów na ogół instytucjonalizowały handel, budując na centralnych placach hale, sukiennice, stałe kramy, wagę itd. Mniejsze ośrodki raczej tworzyły przestrzeń, która w określone dni – targowe, jarmarki, odpusty – wypełniała się handlującymi na wozach, straganach czy po prostu na bruku. Rynki starano się bowiem utwardzać. Nie tylko ze względów praktycznych czy sanitarnych. Bruk, podobnie jak mury, dosłownie i symbolicznie tworzył miasto. Wydzielał je z otaczającej, chaotycznej przestrzeni pól, łąk, lasów, folwarków i wsi. Dlatego kroniki miejskie – również te spisywane dziś na stronach Wikipedii – skrupulatnie i z dumą odnotowują kolejne etapy oddzielania się od natury czy też wprowadzania sztuczności: drewniane chodniki, bruk na ulicach i placach, kanalizacja, latarnie gazowe, potem elektryczne. Z pewnego punktu widzenia to zapis choroby nazwanej betonozą.
Pierwsze wyraźne symptomy antybetonozy pojawiły się na przełomie XIX i XX wieku. Rozluźnianie fortyfikacji umożliwiło wyjście miast poza granice wyznaczone niekiedy w średniowieczu i wchłanianie kolejnych terenów. Życie, w tym handlowe, w mniejszym stopniu koncentrowało się już na rynku. Pojawiły się nowe centra związane z rozwojem kolei czy przemysłu. Napływ robotników i robotnic sprawił, że miasta mimo ekspansji terytorialnej stawały się gęściej zaludnione. Druga połowa XIX i początek kolejnego stulecia to czas, w którym nie tylko pojawiła się możliwość wprowadzenia w przestrzeń miejską powietrza i zieleni (w postaci na przykład plantowania fos), lecz również wyraźnie dostrzeżono taką potrzebę. Co najmniej od momentu opisania przez Fryderyka Engelsa robotniczych dzielnic Manchesteru wielu ludzi oburzyły warunki, w jakich wraz z rodzinami żyła znaczna część pracowników fabryk. Pojawiło się mnóstwo pomysłów, jak polepszyć ich sytuację, czy raczej jak ją uzdrowić. Powszechnie bowiem używano terminów biologicznych czy medycznych, budowano analogie między dobrostanem psychicznym a zdrowiem fizycznym (i moralnym), chorobami organizmu i chorobami społeczeństwa, nauką o higienie i nauką o architekturze. Lekarstw na patologie miasta przedstawiano wiele, ale wszystkie zakładały radykalne zoperowanie jego tkanek, zwłaszcza usunięcie ciasnoty, duchoty i chaosu oraz zastąpienie ich zielenią, świeżym powietrzem i ładem. Nowa przestrzeń miała zaś stworzyć nowego człowieka.
Tak się złożyło, że przedstawicielom środowisk, w których najsilniej obecne było myślenie o konieczności tworzenia nowego społeczeństwa za pomocą architektury i urbanistyki, przypadło decydowanie o odbudowie znacznej części Europy, w tym Polski po zniszczeniach II wojny światowej. Splot wielu czynników spowodował, że te same procesy doprowadziły do powstania i wielkich fabryk, i blokowisk, i skwerów na centralnych placach wielu miast. Na pewno stała za tym chęć kształtowania społeczeństwa przemysłowego, tworzonego przez robotników żyjących w godnych warunkach, z dostępem do światła słonecznego, świeżego powietrza, bieżącej wody, zieleni, witamin. Była w tym oczywiście chęć „ocalenia świata przed jego miejskimi błędami” 2 poprzez wieżowce w parku. Ale była też prosta, niekiedy brutalna kalkulacja. W Polsce wielu budynków, pierzei czy kwartałów nie odbudowano ze względu na koszty. Splot tych wszystkich okoliczności doprowadził do tego, że nasze miasta stały się po wojnie przestronniejsze i bardziej zielone. Nie tylko rozluźniono zabudowę starych dzielnic i zbudowano osiedla złożone z rozrzuconych bloków, lecz także zamieniono nie do końca odtworzone place w skwery. To ostatnie rozwiązanie miało wiele zalet. Było tanie, zwłaszcza że zieleń mogła być sadzona przez mieszkańców w czynach społecznych. Stanowiło jednocześnie wyraz ideologii, w myśl której robotnicy mieli trafić do śródmieścia, te zaś nie były już chaotycznymi, ciasnymi, ciemnymi i przeludnionymi slumsami, lecz zdrowymi, uporządkowanymi salonami miasta. A ich serca stanowiły skwery zakładane przez mieszkańców pod okiem planistów. Wbrew anegdotom trawy na zielono nie malowano, lecz powszechnie bielono krawężniki. Ma to symboliczne znaczenie, bo przecież wapna tradycyjnie używa się do odkażania.
Pojęcie życia ma mnóstwo wymiarów, nie tylko biologiczny. Jest wiele kryteriów, które muszą być spełnione, aby coś uznać za żywe bądź martwe. Z pewnego punktu widzenia przeciwna życiu może być tak samo betonoza, jak i rytualna, zbiurokratyzowana antybetonoza, z jaką mieliśmy do czynienia przez większość lat poprzedniego ustroju. Wyrażająca się nie tylko w zadrzewionych skwerach na śródmiejskich placach, lecz również w monotonnych blokowiskach. Bo życie to również spontaniczna ludzka aktywność, zwłaszcza polegająca na wymianie. W tym wymiarze na nowo rozkwitło ono na polskich placach w latach 80. Przybrało formę najpierw spontanicznych, niezależnych działań politycznych, potem handlowych. Ulice i place wypełniły się demonstrantami, lub przynajmniej plakatami czy ulotkami, a potem zawładnął nimi handel. Żywiołowy, frenetyczny, niekiedy prymitywny czy wręcz brutalny. Handel zaczął się na kocach, stolikach lub wprost na bruku. Potem przeniósł się do kramów, wreszcie sklepów czy hal. Uwolnione żywioły zawłaszczyły przestrzeń. Z głośników rozbrzmiewało disco-, a na szyldach dominowało typopolo. Na chodnikach zachwyt budził polbruk. Po latach zniewolenia mało kto chciał ograniczeń, również estetycznych czy formalnych. Na ulicach, a zwłaszcza osiedlach doprowadziło to do choroby nazwanej – tym razem bodajże przez Filipa Springera – pastelozą. Mieszkańcy przy okazji remontów (zwłaszcza dociepleń styropianem) zaczęli spontanicznie,
bez konsultacji z plastykami czy architektami, ozdabiać szare budynki kolorami, jakie uznali za ładne czy raczej przyjemne dla oka. Z reguły wybierali to, co było w zasięgu wzroku, na przykład barwy z pola czy łąki, na których stał blok. Zdarzały się ornamenty lub całe przedstawienia figuralne. Ta spontaniczna, często naiwna twórczość wzbudziła falę krytyki.
Myślę, że właśnie mechaniczna i odruchowa antypasteloza wiąże się ściśle z obecną falą betonozy. Nie chodzi mi przy tym o dokładną chronologię, bo żywe procesy mają do siebie to, że często występują symultanicznie, lecz o oddanie pewnej dynamiki. Nie bez przyczyny bowiem brukowanie rynków i ogołacanie ich z zieleni zbiegło się w czasie z triumfalnym powrotem ascezy na polskie ściany – te wewnętrzne w kuchniach, pokojach i łazienkach, gdzie dominuje minimalistyczny styl nazwany skandynawskim; i te fasadowe, gdzie po latach pastelowych kolorów nastał okres bieli, czerni, szarości i chromu. Antypasteloza i betonoza są odreagowaniem i komunizmu, i ciemnej strony polskiej transformacji. Wolność i wyzwolona żywiołowość przyniosły zjawiska, których się boimy i których się wstydzimy. O których nie chcemy pamiętać i od których chcemy się oddzielić. Nad którymi chcemy zapanować i poddać je kontroli. Ale narzędzia kontroli – zgodnie z logiką państwa neoliberalnego i odreagowywania komunizmu – oddaliśmy już specjalistom: deweloperom i urzędnikom. Dla pierwszych zaś wszystko, co nie jest źródłem zysku, a więc powierzchnią użytkową, stanowi raczej kłopot i przeszkodę. Urzędników zaś często cechuje niechęć do długotrwałego konsultowania czy analizowania oraz skłonność do odnajdywania prostych rozwiązań. Tych zaś najłatwiej szukać w dominujących modach. I w historii.
Betonoza w swej rozwiniętej postaci zmieniła wiele miejsc w pustynie. Sama jednak również dokonywała się i dokonuje w pewnej próżni. Biurokraci i deweloperzy nie tyle zawłaszczyli przestrzeń w centrach miast, co weszli w pustkę. Zagospodarowali śródmieścia opuszczone przez ludzi, którzy swoje potrzeby i pragnienia skierowali ku dyskontom, hipermarketom czy galeriom handlowym. Zresztą coraz mniej mieli do szukania na ulicach, z których zniknęły nie tylko koce z niemiecką żywnością i stoliki ze sznurowadłami, lecz również sklepy większości branż, wiele instytucji publicznych, znaczna część gastronomii. Ta ostatnia powróciła dopiero w ostatnich latach, w nowej, raczej mniej egalitarnej formie. Wraz ze szmateksami. Gdy spojrzymy na zdjęcia współczesnych rynków, zwłaszcza w mniejszych miastach, dostrzeżemy, że nie tylko zieleni tam brakuje. Ludzi również.
Dziś coraz wyraźniej, coraz mocniej słychać głosy wzywające do odwojowania zabetonowanych śródmieść. Do ponownego wprowadzenia zieleni na place. Wydaje się to słuszne i oczywiste, bo zgodne z duchem czasu i potrzebą odwracania tendencji klimatycznych. Równocześnie jednak w protestach przeciw betonozie wyraźnie pobrzmiewa echo dziewiętnastowiecznego oburzenia patologiami miasta i prób szukania lekarstw w prostym odwołaniu się do natury. W tym miejscu powstaje pytanie: jak uniknąć mechanicznej zmiany cyklu, z betonozy na antybetonozę. To ważne, ponieważ uzyskalibyśmy wówczas wprawdzie doraźne korzyści, których nie sposób przecenić, nie przerwalibyśmy jednak zaklętego kręgu betonozy i antybetonozy. Są to bowiem procesy przeciwstawne, lecz jeden nosi w sobie zalążek drugiego.
Dzieje się tak, ponieważ nic nie ma wartości jednakowej zawsze, wszędzie i dla każdego. Również przyroda. Ona daje nam życie, wnosi je i symbolizuje, ale może też być życiu przeciwna, jeżeli będzie wprowadzana w sposób mechaniczny, biurokratyczny, bez uwzględnienia całości ludzkiej kondycji i ludzkiego doświadczenia. Bez uwzględnienia różnego rodzaju potrzeb, ale też różnego rodzaju ograniczeń. Tak jak z pojedynczą rośliną – nie wystarczy przecież po prostu umieścić jej w ziemi, trzeba jeszcze zadbać, żeby miała warunki do wzrastania. Trzeba stworzyć jej środowisko do życia. Podobnie jest z zielenią w mieście. Jeżeli nie zadbamy o warunki, w których wspólnota będzie mogła ją przyjąć, zagospodarować nie tylko fizycznie, lecz również objąć umysłem – zostanie odrzucona bądź się nie utrzyma. Już drugi rok z rzędu wraz z fundacjami Miejsce Tworzenia oraz Kreatywni.org prowadzę działania aktywizujące społeczność i rozwijające kreatywność w gdyńskiej dzielnicy Witomino. W ramach jednego projektu uczestnicy mieli możliwość stworzenia w swojej okolicy miejsca, które by im służyło, łącząc funkcje artystyczne, społeczne i użytkowe. Ostatecznie powstała zaprojektowana od podstaw rampa do jazdy na deskorolkach i hulajnogach. W tym roku wspólnymi siłami powstał mural zawierający opracowane przez uczestników symbole Witomina, które zostały również skatalogowane. Oba projekty dostarczyły mnóstwo doświadczeń i informacji o funkcjonowaniu dzielnicy i o sposobie, w jaki jest widziana, odczuwana, przeżywana. Chciałbym w tym miejscu skupić się na jednym wątku.
Nasze działania odbywały się na osiedlu Witomino-Radiostacja. Obszar ten uchwałą rady miasta uznany został za obszar zdegradowany i przeznaczony do rewitalizacji. W gminnym programie rewitalizacji wskazano, że jest on „najmniej aktywnym obywatelsko spośród osiedli rewitalizowanych” 3. W dokumencie stwierdzono ponadto, że „społeczność lokalna [jest] silnie zatomizowana, skoncentrowana na najbliższych rodzinnych i sąsiedzkich relacjach, brak więzi na poziomie klatki schodowej, bloku”. Mieliśmy podobne wrażenia. Zapytywani podczas streetworkingu mieszkańcy nie byli zainteresowani ani projektem, ani otaczającą ich przestrzenią, która nie była ważna w ich świadomości. Ostatecznie w projekcie udział wzięły dzieci i młodzież, zachęcone i zaproszone poprzez działania animacyjne.
Jak wynika z dostępnych danych, Witomino „ma stosunkowo najmniejszą procentowo grupę deklarującą pozytywny związek emocjonalny z miejscem”. Jest to o tyle ciekawe, że dzielnicę otaczają lasy należące do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Na mapach czy zdjęciach Witomino stanowi wyspę tonącą w zieleni. W wielu blokach drzewa wręcz zaglądają do okien. Sami mieszkańcy mają do lasu stosunek ambiwalentny. Z jednej strony średnio trzech na czterech spośród pytanych podaje zieleń i jej dostępność jako główny atut dzielnicy, z drugiej jednak w wypowiedziach niemal tak samo często pojawiają się niechęć i poczucie zagrożenia. Niektórzy wiążą je z obecnością dzików, inni z osuwiskami i śmietniskami, jeszcze inni z powszechnym spożywaniem alkoholu w nieoświetlonych strefach wejściowych. W rezultacie pogranicze lasu i osiedla pozostaje strefą niczyją, pomijaną, niebezpieczną, mieszkańcy zaś korzystają z otaczającej przyrody dużo rzadziej niż wynikałoby to z jej bliskości.
Osoby mieszkające na gdyńskim Witominie nie stworzyły zatem więzi ani ze swoim osiedlem, ani z otaczającą przyrodą. Przyczyny tego stanu rzeczy są oczywiście złożone i wymagają dokładnego zbadania. Warto przywołać jeszcze inne zjawisko. Otóż Witomino pod jednym względem bardzo wyraźnie wyróżnia się na tle Gdyni: jest tu niemal trzykrotnie wyższy niż średnia odsetek osób cierpiących na zaburzenia psychiczne (11,32 wobec 4,07 na 1000 mieszkańców). Tu, rzecz jasna, również należy zachować daleko posuniętą ostrożność w wyciąganiu wniosków. Tym bardziej, że nie wiemy na przykład, jakie zaburzenia psychiczne dominują. Mamy do czynienia ze zjawiskiem złożonym i trudnym do jednoznacznego zakwalifikowania. Już teraz można jednak zaryzykować tezę, że przynajmniej w odniesieniu do Witomina sama bliskość przyrody i jej wszechobecność (lasy stanowią aż 85 procent powierzchni dzielnicy) nie stanowi panaceum na bolączki osiedla z wielkiej płyty. Nie jest również prostą receptą na łagodzenie stresu psychicznego. W pewnych warunkach może go nawet nasilać.
Stres – również ten związany z życiem w mieście – jest już bardzo dobrze opisany, zarówno jego przyczyny, negatywne następstwa, jak i sposoby leczenia. Spośród tych ostatnich najczęściej chyba i najpowszechniej przywołuje się ucieczkę ze środowiska zurbanizowanego do natury, która zapewnia ciszę, spokój, zmniejszenie ilości napływających informacji. Sporo w tym prawdy. Mamy mnóstwo dowodów na korzystny wpływ kontaktu z przyrodą na wiele sytuacji zdrowotnych – od regulowania poziomu cukru, poprzez poprawę pracy układu krwionośnego, aż po zrastanie się złamań. Medal ma jednak dwie strony. Jak pisał profesor Augustyn Bańka, prekursor psychologii środowiskowej w Polsce, „stresorami są nie tylko sytuacje ekstremalnie pobudzające, jak zgiełk, hałas, tłok, gwałtowne zmiany, a więc wszystko to, czemu sprzeciwiała się Karta Ateńska, ale również ekstremalna regularność, przestrzenna nuda, brak jakichkolwiek zmian – a więc wszystko to, do czego doprowadziła Karta Ateńska. Tak więc zarówno brak napięcia emocjonalnego, jak i jego nadmiar są lub działają jako stres” 4.
Dziś, gdy zabetonowane, pogrodzone i zatłoczone miasta zatruwane są smogiem i spalinami, toną w śmieciach, cierpią od nadmiernego hałasu, upału, zgiełku i chaosu, trudno może wyobrazić sobie, że zieleń czy przyroda mogą również oddziaływać negatywnie. Że mogą być źródłem stresu. Najtrudniej to może wyobrazić sobie wiosną, gdy wszędzie pełno różnych odcieni jeszcze nieokurzonej zieleni. Albo latem, gdy kwitną łąki, a korony drzew dają litościwy cień. Albo złotą czy raczej wielokolorową polską jesienią. Ale już w szarym listopadzie lub ciemnym, monochromatycznym styczniu, albo w szarobure przedwiośnie łatwiej pomyśleć, że miejski las czy podmiejska łąka może być dokładnie tak samo monotonna jak zunifikowana zabudowa z wielkiej płyty. I że ta jednostajność, skrajna powtarzalność, regularność stanowi takie samo, a dla niektórych nawet większe źródło stresu jak miejski nadmiar bodźców. Ze wszystkimi konsekwencjami, takimi jak choroby cywilizacyjne (depresje, nerwice, uzależnienia). Jak każdy stresor może ona również pobudzać impulsywne czy przymusowe reakcje, takie jak zachowania agresywne czy ucieczkowe (fight or flight). Może to właśnie wydarzyło się i wydarza na gdyńskim Witominie? Może dla mieszkańców jako grupy zbyt dużym wyzwaniem okazało się równoczesne zasiedlanie i oswajanie przestrzeni o podobnej strukturze: dużego, monotonnego i chaotycznego osiedla oraz trudnego do ogarnięcia jednostajnego podmiejskiego lasu?
O ile zatem z punktu widzenia emisji dwutlenku węgla czy bilansu wodnego przyroda w mieście ma wartość w zasadzie jednoznacznie pozytywną, o tyle psychologicznie jest ambiwalentna. Może łagodzić stres, może go też przysparzać, kiedy jej obecność powoduje monotonię albo zmniejsza poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście człowiek nie jest tylko reaktywny, lecz również podejmuje świadomą aktywność, aby osiągnąć pożądany stan, na przykład optymalny poziom pobudzenia. Z tej perspektywy najbardziej rachityczny las, jednostajna łąka, pole czy nieużytek mogą skłaniać do eksploracji, poszukiwania, kreatywności. Zwłaszcza u dzieci, choć nie tylko. Jednak ci, którzy zdolni są do aktywności czy poszukiwań, będą to robić w każdej przestrzeni. W lesie, na skwerze, w parku, ale też między blokami, garażami, w opuszczonej fabryce czy na parkingu. Na takich osobach nie można opierać projektowania miast, w tym ich zielonych części, ponieważ ryzykujemy wówczas, że większość mieszkańców czy potencjalnych użytkowników pozostanie obojętna. A przestrzeń, nawet najwyższej jakości biologicznej, jeżeli nie jest przez wspólnotę przyjęta i psychicznie zamieszkana, łatwo dziczeje i pustoszeje. Wtedy zaś pada łupem podmiotów najbardziej ekspansywnych – na przykład chuliganów, biurokratów czy deweloperów.
Najbliższe dziesięciolecia postawią przed nami ogromne wyzwania. Aby im sprostać, będziemy potrzebować nie tylko zdrowych płuc, lecz również głów. Musimy tak kształtować przestrzeń, aby sprzyjała rozwojowi kreatywności, otwartości, stabilności, odwagi, odpowiedzialności. Musimy tak kształtować przestrzeń, abyśmy czuli się w niej na tyle zadomowieni, żeby o nią walczyć.
Jak to zrobić? Myślę, że należy zacząć od uświadomienia sobie, że przeciwstawienia w rodzaju katedra – puszcza, beton – zieleń są mylące i po prostu fałszywe. Potrzebujemy i tego, i tego. O ile w skali makro (kraj, kontynent, planeta) i mikro (budynek, habitat) konieczne są szybkie i radykalne działania zmierzające do maksymalizacji powierzchni zielonych, o tyle w skali mezo (miasto, osada) niezbędna jest różnorodność. Powinniśmy tak kształtować przestrzeń, aby odpowiadała na rozmaite potrzeby człowieka, również stymulacji płynącej i z naturalności, i ze sztuczności (kreacji). Te zaś są różne u każdego człowieka, co więcej zmieniają się w ciągu życia, a także w rytmie rocznym, tygodniowym, dobowym.
Innymi słowy: potrzebujemy więcej zieleni, ale na przykład plac śródmiejski być może nie zawsze musi być skwerem czy parkiem (oczywiście nie powinien być również betonową pustynią). Różnorodność ma bowiem także aspekt związany ze skalą. Miasto potrzebuje dużych, wyrazistych, niekiedy spektakularnych realizacji – również związanych z naturą. Potrzebuje również infrastruktury w zdecydowanie mniejszej skali, za to bardziej rozpowszechnionej i rozłożonej równomiernie. Potrzebuje parków, plaż, zieleńców, ogrodów, ale także uwzględnienia prostej, taniej zieleni przy projektowaniu dosłownie wszystkich miejsc: ulic, deptaków, budynków, przystanków, placów zabaw, boisk, parkingów itd. Przyroda w mieście powinna istnieć nie tylko jako odrębne realizacje, lecz również jako litery alfabetu, z których składane są wszystkie treści.
Zdaję sobie sprawę, że wiele tych kwestii to oczywistości. Ale mam też wrażenie, że sporo z nich ugina się pod ciężarem emocji, których napór skłania do szybkich, radykalnych, uproszczonych działań. Do najsilniejszych uczuć należy obawa o przyszłość, wydaje mi się, że dużą rolę odgrywa również poczucie winy. To ono w dużej mierze odpowiada za tendencję do pomijania człowieka jako najważniejszego czy nawet istotnego podmiotu ekosystemów. Tak jakby brzemię tego, co ludzkość uczyniła planecie, było tak wielkie, że powinniśmy usunąć się w cień, oddając pole innym gatunkom. To człowiek w głównej mierze odpowiada za stan planety, ale też tylko człowiek może ten stan zmienić. Nie będzie jednak mógł tego zrobić, tkwiąc w maniakalnym zaprzeczeniu czy w depresyjnym przytłoczeniu.