1.

Znalazłem tę książkę w pracowni ojca. Poziomy format i okładka z brązowego płótna mogły sugerować, że to jakiś zapomniany fragment dokumentacji budowlanej. Nic podobnego. Trzymałem w ręku oprawne kserokopie, rodzaj chałupniczego reprintu wykonanego przez zakład małej poligrafii na wydziale czy w jakimś biurze projektów, być może w charakterze lewizny… Właściwie każde z tych określeń – „lewizna”, „mała poligrafia”, „biuro projektów” – jest znakiem minionych czasów. W połowie lat 80. Ktoś strona po stronie skserował całą Odbudowę polskiej wsi, dzieło oryginalnie wydane siedemdziesiąt lat wcześniej w Krakowie. 

Dziś można tę publikację znaleźć w internecie. Ukazało się też reprintowe wydanie, na pewno bardziej eleganckie od mojego. Odbudowa… to katalog projektów przygotowany w połowie wielkiej wojny przez galicyjskich społeczników inteligentów przerażonych zniszczeniami, ale przekonanych, że świat, który powstanie z ruin, będzie lepszy i piękniejszy niż przedtem. To odwieczne złudzenie wyraziło się w postaci kilkudziesięciu całostronicowych tablic zawierających bodaj najładniejsze rysunki architektoniczne, jakie znam. Narysowane precyzyjną, ale żywą i czujną kreską plany, przekroje i perspektywy składają się na obraz wsi idealnej (drugi tom poświęcono miasteczkom). Mamy tu chaty kryte strzechą lub dachówką. Jest kościół i dom ludowy. Budynek szkoły roztacza aurę skromnego autorytetu. 

Jednak oba tomy nie są dziełem pięknoduchów. Zawierają wiele wskazówek dotyczących higieny, bezpieczeństwa pożarowego, dostępności materiałów i kosztów budowy.

2.

Prawie równocześnie z krakowską publikacją, w 1915 roku, w Warszawie ukazał się bliźniaczy wzornik Odbudowa polskiej wsi (proszę znaleźć jeden szczegół, którym różnią się te dwa tytuły…). Zawierał on prace zgłoszone na konkurs architektoniczny Centralnego Komitetu Obywatelskiego. Wśród laureatów znaleźli się Romuald Gutt i Rudolf Świerczyński, więc całe przedsięwzięcie ma swoje miejsce w historii polskiej architektury.

Warto zacytować przedmowę, utrzymaną w bardzo podniosłym stylu: „Sztuka ludowa, wywdzięczając się drzewu za jego wierne służby, przyoblekła je w formy pieściwe a jędrne” – zaczyna autor, by zaraz dodać, że „konieczność życiowa zmusza lud nasz do rozstania się ze swym przyjacielem wiernym [drewnem – przyp. aut.] i do wznoszenia swych siedzib z materyałów nowych”. Dalej pojawia się zapewnienie: „przetwarzaniu się temu wsi moglibyśmy się przyglądać ze spokojem i ufnością, gdyż lud nasz piastujący w swej duszy wiecznie żywe źródło twórczości, zdolen jest opanować i te nowe materyały, nadając im kształty (…) treściwe i piękne, a z charakterem narodowym zgodne”. Jednak w obliczu wojennych zniszczeń i konieczności szybkiej odbudowy tysięcy chat i zagród, ludowi trzeba pomóc, dostarczając wiejskim majstrom właściwe wzory („projekty otrzymać można w Sekcyi Budowlanej Koła Architektów ul. Włodzimierska 5 za zwrotem jedynie kosztów reprodukcyi”).

3.

Pod młodopolskim językiem krył się pomysł nie tylko szlachetny, ale i racjonalny. Oczywiście nie wiem, ilu chętnych zwróciło się po bezpłatne „reprodukcyje”… A paternalistyczny ton brzmiący w cytatach (naszemu wspaniałemu ludowi trzeba troszkę podpowiedzieć) był chyba nie do uniknięcia, bo odzwierciedla cały paradoks chłopomanii. 

Jednak, niezależnie od kwestii ludowości i stylu narodowego, pompatyczna przedmowa trafia w sedno. W każdym razie odpowiada mojemu obrazowi architekta – jako dorosłego mądrali, który mebluje dziecinny pokój. Rodzica, który chce nas wychować, uszczęśliwić, nastraszyć – zależnie od wyznawanej szkoły pedagogicznej. Albo zwyczajnie zapchać nam usta żelkami i coca-colą.

4.

Osobisty podtekst tej opinii jest aż nazbyt widoczny. Nic nie poradzę. Wyniosłem taki obraz z dzieciństwa, a szczególnie z wakacji spędzanych z rodzicami w Domu Pracy Twórczej Architektów. 

Z dzisiejszej perspektywy wypoczynek polegający na zgromadzeniu w jednym miejscu projektantów różnych pokoleń i szkół wydaje się pomysłem dość egzotycznym. Ale tak właśnie było i trzeba przyznać, że wśród gości panowała względna harmonia. Nawet jeśli zdarzały się napięcia, to i tak wszyscy zgodnie szli na kolację, a potem wspólnie dokarmiali tłuste i rozpuszczone sarpowskie psy. 

Centrum tego kruchego świata stanowił sam Dom, zbudowany i wyposażony w połowie lat 50. Była to strefa estetycznego bezpieczeństwa i niezmienności. 

Wokół rozciągało się miasto, pełne zabytków oraz kamienic zbudowanych w połowie XX wieku. Zwłaszcza te ostatnie wyrażały „ducha polskiego miasteczka” lepiej niż najbardziej historyczny autentyk. Nad tą urbanistyczną enklawą zawsze wisiały jakieś czarne chmury. Czasem władza chciała zbudować monstrualny dom wczasowy, to znów wystawić jakieś skromne blokowisko. W tamtej epoce istniał tam jeszcze urząd miejskiego konserwatora zabytków, a protesty autorytetów czasem działały. Do najgorszego nie doszło. Przynajmniej wtedy.

5.

A dalej, kilka kilometrów od rynku, zaczynała się wieś. I tam kończyło się panowanie architektów, ustawały ich wpływy, a żadna perswazja czy protest nie mogły już nic pomóc. 

W latach 80. wieś definitywnie porzucała „formy pieściwe a jędrne”. Masowo stawiano ogromne słupkowate domy z płaskim dachem i – zazwyczaj – niewykończonym piętrem. Był to czas pustaków, eternitu i porcelanowej stłuczki służącej do ozdoby. Nadzieja, że „ci, co ludowi naszemu z pomocą mają pospieszyć, wyplenią obce surogaty i tandetę techniczną”, okazała się płonna. 

Drewniane chaty porzucano, burzono lub sprzedawano za bezcen. Miastowi rozbierali je na części, a potem pieczołowicie składali w nowym miejscu, stając się kustoszami cudzej przeszłości. Albo (częściej) rozbudowując te domostwa w najbardziej nieoczekiwany sposób.

6.

Minęło sporo lat, ale nadal bywam w tamtych stronach. Teraz na łąkach pasą się głównie billboardy. Ścieżki, którymi kiedyś chodziłem, pozarastały zielskiem albo, przeciwnie, zostały rozjeżdżone przez quady. Przybyło hoteli krytych dachówką bitumiczną, rozpleniła się kostka Bauma (bardziej wykształceni mówią „kostka Baumana”). Wieś jest czystsza i zamożniejsza. Za to miasteczko zbrzydło, rozdeptane przez masowy ruch turystyczny. 

Jednak najgorsze ciosy krajobrazowi zadali przyjezdni, nowi potentaci z Lublina i Warszawy, ambitni budowniczowie hollywoodzkich pałaców. 

Jeden z przybyszów, ani lepszy, ani gorszy od pozostałych, wybudował gmach z kamienia, we wsi mówią, że w stylu cottage. Dookoła wyplenił roślinność, żeby urządzić trawnik o rozmiarach pola golfowego. Wąwóz przegrodził siatką z nieuniknionym logo firmy ochroniarskiej i kamerą monitoringu. Na koniec ustawił murowaną kapliczkę: cepeliowski świątek patrzy na ten obraz zniszczenia i dogląda posesji. Kuriozalny ukłon w stronę tradycji.

Na pamiątkę czasów, kiedy jeszcze przejmowaliśmy się takimi sprawami, została mi dziwaczna książka w brązowej płóciennej okładce.