Dla J.D.
Kiedy przed lekcją WFu Jacopo stawiał nogę na ławce, by zawiązać sobie but, rozpoznawałem w nim Hermesa odpoczywającego Lizypa. Bywało też, że po lekcji on, czy też inny kolega, siedział na tejże ławce w szatni, rozluźniony i zmęczony po meczu, wtedy – jeśli ktoś wchodził i zagadywał go – podnosił głowę lekko w prawo w kierunku rozmówcy, jak pięściarz z Kwirynału. Nie widziałem nic dziwnego w tym, że w podobnej sytuacji bezwiednie odtwarzał posturę swojego praszczura.
Wracałem do domu, zastawałem babcię haftującą przy oknie, odwróconą plecami do pokoju, jakby ją namalował Georg Friedrich Kersting. To też nie było dziwne. Iluż Vermeerów naoglądałem się w tych naszych drobnomieszczańskich mieszkaniach, iluż Hammershøjów w tych naszych popołudniach między filiżanką herbaty a lustrem. Babcia wychylająca się przez okno z tyłu wyglądała jak żona Caspara Davida Friedricha, otwierałeś kredens, same Chardiny, Cagliari we wrześniu w tych samych kolorach co Arezzo w Legendzie świętego Krzyża – nie, doprawdy, nie było w tym nic dziwnego. Człowiek widzi to, co w nim jest. Na oglądany świat nakłada się jak półprzezroczysta cienka folia pamięć widzianych obrazów i rzeźb i wraz z logosem ona również składa się na jego wykładnię.
Dlaczego więc zwykłe rodzinne zdjęcie z Czechosłowacji wprawiło nas w takie zakłopotanie? Co tu takiego było, czego nie było w tamtych sytuacjach? Po pierwsze właśnie zdjęcie. Tamte sytuacje działy się na moich oczach i ja widziałem w nich to, co chciałem zobaczyć. Można było uznać, że to ja wkładałem do nich lub nakładałem na nie owo coś, ów naddatek, rezonujący z czymś oglądanym, drzemiącym (albo wręcz czuwającym czy czyhającym) w pamięci. To ja wyciągałem po kolei z muzeum pamięci wszystkie te rzeźby i obrazy, które jakby czekały tam na swoje wejście. To była poniekąd świadoma gra między mną a mną. Zresztą to ledwo aluzje, wspomnienia, echa, odgłosy, odblaski jak na fotografiach Luigiego Ghirriego. Aż tu nagle jakaś natarczywa dosłowność, jakby ktoś specjalnie zainscenizował całe to widowisko: starzec? Starzec. Dziecko? Dziecko. Nos? Nos. Ręka? Ręka. Okno? Okno. Brodawka? Pieprzyk. Jeszcze na siebie patrzyli, dziadek i wnuk (wnuczka), zatapiali spojrzenie jedno w drugim (drugiej). Tamte sytuacje poza tym były jeszcze stosunkowo łatwe do zaaranżowania, przeważnie jednopostaciowe, samo życie nasuwało skojarzenia: ilu chłopaków zawiązujących sobie but, ile kobiet wyglądających przez okna? Żeby otrzymać ten efekt, trzeba było się napracować: pieczołowicie zaplanować ujęcie, skonstruować scenę, poinstruować aktorów – słowem trzeba było wyreżyserować całość, a na dodatek zrobić to bez niewolniczego naśladownictwa, to znaczy na tyle dobrze, żeby nie wyglądała na wymuszoną. W tym celu reżyser pozwolił sobie na drobne odejścia od pierwowzoru: chłopczyk stał się dziewczynką, z wnętrza przeszliśmy na zewnątrz, znikł widok z okna, za to pojawiły się kwiaty. Takie nizaczmienie.
Rzecz w tym, że jest nader mało prawdopodobne, by w Hradištku pod Pragą na początku lat 80. autor zdjęcia (tata dziewczynki) chciał ułożyć tableau vivant z Ghirlandaia, który odczyta dopiero znajomy ponad trzydzieści lat później.
Pozostaje tylko uznać, że to wszystko jest dziełem przypadku; że wśród niezliczonych form przyrody, wśród ich niepoliczalnych i nieobliczalnych kombinacji są też formy dzieł sztuki; że zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa – zapewne statystyk potrafiłby to lepiej ode mnie wytłumaczyć – raz na ileś milionów razy jakaś przypadkowa rzeczywistość nagle przez ułamek sekundy przybiera postać jakiegoś dzieła sztuki, jak te stojące zegary na wieżach ratuszowych czy dzwonnicach w miastach dotkniętych trzęsieniem ziemi, które dwa razy na dobę i tak pokazują prawdziwą godzinę. Tylko ta przypadkowa zbieżność jeszcze nie istnieje, póki ktoś jej nie wychwyci z ruchu wielkiego continuum form i utrwali. A to, że ktoś ją utrwalił, to jeszcze nie sprawia, że ona istnieje, bo musi znaleźć się też oko, które ją rozpozna. Wszystko to zbiegło się teraz, patrzę i patrzę z niedowierzaniem, i nie dziwię się, że starożytni uważali przypadek za boginię.
Dziękujemy Lucii Zídkovej za udostępnienie zdjęcia z rodzinnego archiwum.