PUNKTY ORIENTACYJNE

Inspiracji do tego tekstu dostarczyła mi wystawa prac Davida Lemma w Printmaker’s Gallery w Edynburgu, otwarta wiosną 2015 roku. Nosiła tytuł Debris and Phenomena [Szczątki i zjawiska], a składały się na nią mapy morskie, na które naniesiono ikoniczne oznaczenia. Lemm na mapy trafił przez przypadek – znalazł je wśród przeznaczonych do wyrzucenia papierów. Zaintrygowała go ich ważna rola narzędzia kształtującego wizję morskiego świata dawnych marynarzy. Czy nasze postrzeganie naprawdę opiera się na podstawach tak kruchych, że mogą zniknąć razem z kilkoma skrawkami papieru? Czy wyrzucając mapy, pozbywamy się także pewnego sposobu postrzegania, bez nich nie­ możliwego? A jeśli jest inaczej i nasze postrzeganie od nich nie zależy, dlaczego przykładano do nich tak dużą wagę?

Zaciekawiony tymi kwestiami Lemm zachował znalezione mapy. Niewiele było na nich widać. Gdzieniegdzie liczby oznaczające głębokość, czasem jakiś kontur, a na każdej półkole z podziałką wskazującą w stopniach położenie względem kierunków kardynalnych kompasu. Na poszczególnych arkuszach Lemm, używając bardzo bladych kolorów, nadrukował schematyczne mapy edynburskich osiedli, wyznaczające jedynie zarysy przestrzeni otwartych i zabudowanych. Następnie na tak uzyskaną, niemal pustą powierzchnię naniósł czarnym tuszem fragmenty ikonicznych znaków. Układały się w zygzaki, zakreskowane kółka, krzyżyki, linie faliste, znak wyglądający jak drabinka; inny przypominał antenę satelitarną, kolejny był podobny do połowy muchomora.

Pewnego wietrznego marcowego dnia w Edynburgu brałem udział w spotkaniu zatytułowanym Znaki orientacyjne. Artysta zaproponował publiczności odtworzenie jednej z tych map w terenie, czyli przejście po figurującym na niej osiedlu. Każdy z uczestników dostał kartkę przyczepioną klipem do podkładki. Na białej powierzchni nie było nic oprócz bladych konturów obrysowujących przestrzeń, po której mieliśmy chodzić. Trasę do przejścia wyznaczono serią punktów kontrolnych, w których Lemm rozmieścił baloniki i gdzie wolontariusze mieli nas kierować do kolejnych punktów. W każdym z nich czekała też wykonana przez Lemma gumowa pieczątka i gąbka z tuszem. Pieczątki miały kształt poszczególnych znaków ikonicznych należących do zestawu z prac Lemma. Każda ikona oznaczała konkretny szczegół miejskiego krajobrazu widoczny z tego właśnie punktu, na przykład schody, balustradę, nadproże, gzyms. Odszukanie tych detali mogło zająć trochę czasu, lecz kiedy już się je odnalazło, przykuwały uwagę. Ich odkrycie uświadamiało równocześnie, jak wiele szczegółów nam umyka, nie­ dostrzeganych i niezauważanych; jak wielu rzeczy nie obejmuje nasza uwaga – właściwie niemal wszystkiego.

Aby potwierdzić, że dotarliśmy do punktu kontrolnego i dostrzegliśmy wyznaczony szczegół, mieliśmy przystawić pieczątkę w odpowiednim miejscu różowej mapy konturowej. Przybicie około dziesięciu różnych ikon zajęło nam mniej więcej godzinę. Odtworzyliśmy – każdy na swój skromny sposób – jedną z prac Lemma, tyle że na zwykłym papierze, a nie na mapach mórz.

Lemm traktował swój projekt arty­styczno-­społeczny jak rozważanie nad fragmentaryczną naturą doświadczenia oraz napięciem między widokiem przestrzeni miejskiej z lotu ptaka a zabudową i jej cechami dostrzeganymi z poziomu ulicy. Chcieliśmy też zastanowić się nad specyfiką konstruowania znaczenia w narracji oraz nad tym, jak wpływa ona na nasze postrzeganie miejsca. Mnie jednak to ćwiczenie przywiodło na myśl inne kwestie. Może zyskały moc dlatego, że dzień był wyjątkowo wietrzny. Chodząc ulicami, miałem wrażenie, jakbym niemal żeglował. A ponieważ obejrzałem wcześniej wystawę i widziałem, jak Lemm wykorzystał stare mapy, zacząłem sobie wyobrażać, że jestem na morzu, mój przeciwdeszczowy płaszcz to żagiel, a baloniki oznaczające punkty kontrolne, przez które przechodziłem, to boje. Nagle wyznaczone do odnalezienia detale zaczęły przypominać różności unoszące się na falach oceanu. Czy pchany wiejącym w plecy wiatrem żeglowałem po zatopionym mieście, łapiąc podmuchy w poły płaszcza? Oczywiście znajdowałem się na suchym lądzie, a detale były nieruchomo osadzone na swoich miejscach. Nie żeglowałem, lecz chodziłem, a pod stopami miałem twardy chodnik. A jeśli byłoby inaczej? Co by się stało, gdyby podłoże, na którym stoi miasto, było oceanem, a zamiast budowli otaczałyby nas statki?

POGODOŚWIAT

Nie po raz pierwszy zachodzenie na siebie lądu i morza sprawiło, że zadałem sobie pytanie, czym jest to, co nazywamy gruntem, i gdzie powinniśmy go szukać. Kilka lat temu, w mokry i sztormowy dzień w lutym, poszedłem z grupą studentów antropologii Uniwersytetu w Aberdeen na plażę niedaleko miejsca, w którym odbywamy zajęcia. Staliśmy tam w deszczu i wietrze i kontynuowaliśmy rozmowę dotyczącą postrzegania krajobrazu. Zaczęliśmy ją jeszcze w sali 1. Czytaliśmy wówczas między innymi prace Jamesa Gibsona, pioniera psychologii ekologicznej, dotyczące ekologicznego podejścia do postrzegania wzrokowego 2. Z perspektywy Gibsona stwierdzenie, że „grunt to […] powierzchnia ziemi”, okazało się truizmem 3. W tym ujęciu postrzegający znajdował się w środku kuli złożonej z dwóch półkul: nieba ponad postrzegającym i ziemi poniżej, a grunt jako rodzaj powierzchni styku między nimi był ograniczony horyzontem. Gibson zdefiniował grunt nie tylko jako powierzchnię styku, lecz także „powierzchnię dającą wsparcie”, a nawet „powierzchnię odniesienia dla wszystkich innych powierzchni” 4. Wszystko, dzięki czemu toczy się życie – sądził Gibson – spoczywa na tej powierzchni, tak jak meble stoją w pokoju na podłodze czy scenografia i rekwizyty na deskach sceny. Mamy zatem z jednej strony ziemię, a z drugiej przedmioty na ziemi, łącznie z takimi rzeczami, jak góry, drzewa i… otoczaki 5.

Staliśmy więc na kamienistej plaży i spoglądaliśmy na otoczaki pod naszymi stopami. Nurtowało nas pytanie, czy te kamienie znajdują się na ziemi. Tak powiedziałby Gibson i to samo stwierdziliśmy my, gdy każde z nas się schyliło i podniosło z ziemi po otoczaku, by mu się przyjrzeć i odłożyć go z powrotem. Ale każdy otoczak leżał na innych, a te na kolejnych. Jeżeli także one są na ziemi, to gdzie jest ziemia sama w sobie? Czy usuwanie kolejnych otoczaków, warstwa po warstwie, sprawi, że się do niej zbliżymy? Czy powinniśmy myśleć o relacji między ziemią a otoczakami w kategoriach historii ich powstania? W końcu to dzięki nieustannemu uderzaniu o siebie i ścieraniu niesione falą przy­ boju kamienie stają się krągłe. Uznanie otoczaka za przedmiot oznacza oderwanie go od procesów, dzięki którym powstaje – tak jakby znalazł się na swoim miejscu już ukształtowany, jak rzeźba na cokole. A przecież jako kamień musiał kiedyś odłupać się od skały – czy zatem związek otoczaka z ziemią nie jest tak samo immanentny jak związek ziarna z rośliną macierzystą? Któż potrafiłby rozstrzygnąć, czy jest on na ziemi, czy z niej?

Wyznaczenie granicy oddzielającej te dwa stany na kamienistej plaży było praktycznie niemożliwe. Musieliśmy przyznać, że grunt pod naszymi stopami w istocie nie jest powierzchnią platformy dającej podstawę leżącym na niej rzeczom. Jest strefą, w której zachodzą procesy tworzenia i przekształcania uruchamiane dzięki wzajemnemu oddziaływaniu wiatru, wody i kamieni znajdujących się w polu sił kosmicznych skutkujących morskimi przypływami i odpływami. Stało się to jeszcze bardziej widoczne, gdy podnieśliśmy wzrok i spojrzeliśmy na fale zalewające kamienisty brzeg. Dostrzegliśmy w nich nie tyle przedmioty i powierzchnie, ile substancje w ruchu. Jeszcze wyżej zobaczyliśmy spienione grzywy fal. Cofając się jedna za drugą, stopniowo rozpływały się w równym przestworze oceanu, a ten z kolei ustępował stalowej szarości nieba. Krótko mówiąc, kiedy patrzyliśmy w morze, naszym oczom ukazał się świat w ruchu, świat stawania się i przepływów, oceanu i nieba, pogodoświat. Co by się stało – pytaliśmy – gdyby taką perspektywę spojrzenia przenieść na ląd? Gdyby zamiast uziemiać morze, spróbować „zmorzyć” ląd? Nasza perspektywa uległa zmianie dopiero wówczas, gdy zakwestionowaliśmy stałość gruntu. Zaczął nabrzmiewać i puchnąć, unosił się i opadał. I okazało się, że w nim pływamy.

Grunt także jest w nieustannym ruchu i ciągle podlega zmianom; to – mówiąc słowami Martina Dillona, marynarza i filozofa – „lekcja o ziemi, której udziela nam morze” 6. Z perspektywy morza grunt okazuje się o wiele bardziej złożony i dynamiczny, niż mogłoby się nam wydawać. Nie przypomina – choć za taką go uważaliśmy – jednorodnej, materialnej powierzchni, na której spoczywa wszystko inne. Przeciwnie, okazuje się heterogenicznym zbiorowiskiem różnych materiałów, połączonych przez zmienne koleje życia w pogodoświecie. Gdziekolwiek spojrzeć, grunt zaświadcza o żywotności procesów, które go wytworzyły lub tworzą: deszczu, mrozu, wiatru i tak dalej. W studium poświęconym związkom doświadczenia percepcyjnego filozof Arnold Berleant z estetyczną wrażliwością zauważa, że nieustanny ruch i zmienność środowiska wodnego silnie wpływają na „wszystkie parametry normalnie określające ziemską egzystencję, a nawet szerzej, nasze metafizyczne rozumienie bytu”. Także Berleant przenosi spojrzenie z oceanu na ląd i nie tylko zauważa, że i on podlega zmianie, „powolnej, rzecz jasna, lecz nieustannej”; twierdzi też, że płynność wcale na tym się nie kończy, bo „atmosfera jest środowiskiem płynnym” 7. Okazuje się, że morze i ląd nie tyle są opozycją, ile – wraz z obszarem litoralnym, gdzie trwa ich nieustanny dialog – leżą w o wiele rozleglejszym polu sił i relacji, które rozgrywają się pod wielkim sklepieniem nieba, a w efekcie składają się na pogodoświat.

Na tym sklepieniu świeci słońce, szaleją burze i wieją wiatry. To tam, a nie, jak zakładał Gibson, na powierzchni stałych przedmiotów i gruncie, na którym spoczywają „wszystko się dzieje” 8. Postrzegać i działać w pogodoświecie znaczy zgrać swoje zachowanie z ruchem słońca, księżyca i gwiazd, rytmicznymi zmianami nocy i dnia oraz pór roku, deszczu i pogody, słońca i cienia. Weźmy marynarza na statku: czuje fale uderzające o kadłub okrętu i łapie wiatr w jego żagle, a przy tym cały czas przepatruje niebo: za dnia poszukuje ptaków, nocą – gwiazd i innych ciał niebieskich. Sam dla siebie jest punktem spoczynku w świecie, w który wszystko się porusza. Żeglarz stara się okiełznać i zaprząc do swej służby siłę żywiołów, w przeciwieństwie do rolnika, który siłą swych mięśni próbuje przezwyciężyć wynikający z siły tarcia opór nieruchomej i często nieustępliwej ziemi: ciągnie z wysiłkiem swoje narzędzia przez twardy grunt i ryje w nim szlaki i ścieżki. Opisanie otoczenia marynarza z perspektywy rolnika jako morzobrazu oznaczałoby przyznanie grzbietom i dolinom fal, a spokojnej lub wzburzonej wodzie – trwałości i stałości, których im w rzeczywistości brakuje.

Wyruszając w morze, żeglarz nie porzuca jednego zestawu powierzchni – lądu – na rzecz innego, czyli morza. Raczej wkracza w inny świat. Powierzchnie odgrywają w nim rolę drugorzędną w stosunku do cyrkulacji ośrodków, w których obrębie się tworzą. Tutaj ugruntowane stałe krajobrazu ustępują w górze cyrkulacji wiatru i pogodzie, a w dole – pływom i wodnym prądom. To właśnie te cyrkulacje, a nie powierzchnia morza, pochłaniają uwagę marynarza i skupiają jego wysiłek. Zamieszkiwana przez niego przestrzeń nie jest zatem morz­-obrazem, lecz oceanem-­niebem, przestrzenią – jeśli przyjąć rozróżnienie zaproponowane przez filozofa Gilles’a Deleuze’a i psychoanalityka Félixa Guatarriego – w większym stopniu gładką niż prążkowaną 9. Przestrzeń prążkowana jest według nich homogeniczna i wolumetryczna, a rozmaite obiekty są w niej rozmieszczone każdy na swoim miejscu. W przestrzeni gładkiej nie ma natomiast rozplanowania; to ciągle podlegający zmianom patchwork, który rozciąga się bez ograniczeń na wszystkie strony, atmosferyczna przestrzeń ruchu i przepływu, mącona wiatrem i pogodą, przesycona światłem, dźwiękiem i odczuwaniem. Podczas gdy krajobraz przestrzeni prążkowanej, zamknięty i podzielony, ustawił się naprzeciw nieba, to w przestrzeni gładkiej powierzchnie lądu – podobnie jak morza – otwierają się ku niebu i je obejmują. Żadna linia nie oddziela tutaj ziemi od nieba, bo jedno nie mogłoby bez drugiego istnieć.

SPIENIONY KOŃ

W Nowy Rok 2016 znów poszedłem na plażę w Aberdeen. Niesłabnąca przez dziesięć dni ulewa i porywiste wiatry ze wschodu okazały się katastrofą dla ludzi mieszkających zbyt blisko wzburzonych rzek Dee i Don. Opływają one miasto od południa i północy. Domy i drogi zostały zalane, mosty zniosła woda. Spłynął cały parking samochodów kempingowych, a wraz z nim nie tylko rozmaite przedmioty, ale i niezliczone wakacyjne wspomnienia – wszystko trafiło do morza z nurtem wezbranych rzek. Aberdeen ucierpiało stosunkowo niewiele, jednak takiego wybrzeża nie widziałem nigdy wcześniej. Spienione było nie tylko morze, jakby ogarnięte niepohamowanym gniewem na jakąś kosmiczną obelgę; także piaszczystą plażę pokrywała mniej więcej trzydziestocentymetrowa warstwa białej morskiej piany. Wydawała się niepokojąco ożywiona, gdy wiatr podnosił ją i szarpał, a oderwane białawe kłaki gnał w głąb lądu. Stąpanie po spienionej plaży wydawało się dziwne i zbijało z tropu: materia pod stopami była lekka jak powietrze, nie stawiała oporu, ale chlupotała wokół nóg jak szlam, który w każdej chwili grozi wciągnięciem w głąb. Przypomniała mi się wystawa sprzed kilku lat. W galerii Common Guild w Glasgow zaprezentowano prace Carol Bove The Foamy Saliva of a Horse [Piana z końskiego pyska] 10.

Co chciała przekazać artystka tym enigmatycznym tytułem? Nie wyjaśniła. W galerii nie było żadnego konia ani żadnej piany z końskiego pyska. Drążąc sprawę, trafiłem na legendę o Apellesie, malarzu z IV wieku p.n.e. działającym na dworze Aleksandra Wielkiego. Pewnego razu wpadł w gniew, bo nie mógł sobie poradzić z namalowaniem spienionej śliny, którą toczy z pyska zdyszany koń. Ze złości cisnął w obraz gąbką, której używał do wycierania chybionych śladów pędzla, i… uzyskał pożądany efekt.

Pięć wieków później historia ta pojawiła się w pismach Sekstusa Empiryka, greckiego lekarza z czasów rzymskich. Posłużył się nią, by zilustrować niedolę filozofa sceptyka, którego dręczy niemożność rozróżnienia obiektów zmysłowych i myślowych. Zdaniem Sekstusa sceptyk powinien zawiesić osąd – cisnąć gąbką – i pozwolić losowi rozstrzygnąć. W stanie zawieszenia filozof znajduje wyzwolenie od udręki i pewien spokój ducha. Czy w takiej interpretacji tkwi zatem klucz do sztuki Bove? Co się dzieje, gdy czysta, uporządkowana siatka naszych koncepcji zderza się z bujnością i nadmiarem świata życia i śmierci, wzrostu i rozkładu? Czy można wszystko to zawiesić w jakimś rodzaju równowagi? I czy ta równowaga przywróci nam spokój pośród szalejących żywiołów?

Wystawę urządzono na dwóch poziomach. Jedna z prac na piętrze składała się z pionowego metalowego stojaka na prostokątnej podstawie, mającego odgałęzienia i haczyki, na których zostały umieszczone rozmaite muszle. Muszle to obiekty wielkiej urody. Nie zostały jednak zrobione; nie są artefaktami. Podobnie jak bańki mydlane, swoje obłe formy zawdzięczają nie ludzkiej myśli, lecz matematyce wzrostu. Natomiast linearny stojak wszystko jej właśnie zawdzięcza. Jego odgałęzienia i haczyki to trójwymiarowy diagram, dzięki któremu muszle tworzą pewien układ – może taksonomiczny, a może morfologiczny. W diagramie obiekty zmysłowe (muszle) są zawieszone na obiekcie myślowym (stojaku), będącym równocześnie ich podporą.

Taki eksponat stał na górze, jakby nad poziomem morza. Na dole, na okapie kominka, znalazłem podobny stojak i muszle. Z jednego ramienia wszystkie muszle spadły i leżały rozrzucone. Poniżej poziomu morza wzburzenie świata najwyraźniej wygrywa z naszymi wysiłkami, by je okiełznać, a rzeczy nie podporządkowują się naszym konceptualnym schematom. Okazało się, że ten kontrast między nad i pod, tym, co nad morzem, a tym, co pod jego powierzchnią, tworzył ramę dla całej wystawy. Dawał też jednak inny klucz do tytułu. Piana z końskiego pyska? To oczywiście zagadka morza.

Każda fala to pokryty pianą koń, a wystawa traktowała o rzeczach wypluwanych na brzeg przez morskie rumaki. Przez niezliczone stulecia ocean połykał wytworzone przez człowieka rzeczy, a po pewnym czasie – bardzo różnym – na powrót ich się pozbywał. Spod piany wzburzonego morza wyłaniają się wraki czołgów, beczki, sieci i kawały zmurszałego drewna. Procesy korozyjne i bezlitosne żywioły sprawiają, że wyraziste i jednoznaczne niegdyś kształty artefaktów zmieniają się w formy dziwaczne i piękne, a ich powierzchnia, dawniej wygładzona i lśniąca, skrywająca pod połyskiem szkodliwość substancji, staje się podobna do powierzchni ziemi: niezwykle urozmaicona, o wielu fakturach, złożona i responsywna. Bove znalazła i umieściła na wystawie zardzewiałą beczkę po ropie. Nowa miała idealnie cylindryczną formę: proste ściany i kolisty przekrój. Lśniąca, pokryta farbą powierzchnia niczym nie zdradzała tłustej i brudnej zawartości. Wygląd zewnętrzny i niewidzialne wnętrze były zupełnie od siebie oddzielone. Teraz jednak, dawno już uwolniona od zawartości, pokrzywiona, otwarta na świat powierzchnia beczki przypomina zwoje tkaniny, a łuszcząca się rdza i jej drobinki rozsypane wokół zaświadczają, że granica między powierzchnią a środkiem stopniowo się zaciera.

Kolejna praca, także umieszczona na dole, dotyczy oceanicznej walki natury z tym, co sztuczne. Potężny kawał przyniesionego przez morze drewna, stojący pionowo, choć lekko pochylony, był kiedyś może podporą falochronu. Tkwi w nim, widoczna po jednej stronie, śruba mocująca pokrycie, które podpierał. Ta belka stawiała opór morzu, łamała siłę jego przyboju i zatrzymywała wymywanie piasku i otoczaków z podłoża. Nie mogła jednak opierać się w nieskończoność – ostatecznie uległa przemożnej sile jakiegoś sztormu i została porwana przez fale. Jej los uległ więc odwróceniu: to, co niegdyś łamało siłę morza, znalazło się na jego łasce, niesione przez białogrzywe rumaki, a w końcu wyplute na brzeg w ich spienionej ślinie. Na morzu ten potężny kawał drewna, o wiele zbyt masywny, by człowiek mógł go podnieść, lekko unosił się na falach. Z powrotem na lądzie znów stał się ciężki i nieruchawy, lecz jego pokrzywione, węzłowate ciało o wyraźnie widocznych słojach opowiada o swoich podróżach, a zapach i poczerniałe miejsca świadczą, że kiedyś był pokryty smołą.

Wspomnienie wystawy gwałtownie się urwało i znowu stałem na plaży w Aberdeen. Ze wszystkich stron otaczała mnie piana z końskiego pyska.

MIASTO I MORZE

Rząd drewnianych słupów tworzących zaporę dla fal biegnie przez całą plażę. Bez szwanku przetrwały sztormy, zatrzymały każdą rzecz, którą morze z siebie wypluło. Drzewa wyrwane z korzeniami, potężne kawały drewna, gałęzie oplecione festonami z trawy – wszystko leżało na plaży porozrzucane jak zapałki, część chybotała się niebezpiecznie, pozaczepiana o słupy falochronu. Poniewierały się też wózki z supermarketu. A także buty i plastikowy miszmasz, metalowe beczki i opony samochodowe, jednak wśród wytworzonych przez człowieka śmieci wózków było najwięcej. Większość z nich wyglądała, jakby latami leżała na dnie morza. Choć spora część tych rzeczy, łącznie z kopkami zeschłej trawy, najwyraźniej spłynęła do morza rzekami tylko po to, by z impetem nacierających fal z powrotem wylądować na brzegu, nie ulegało wątpliwości, że cała ta masa beczek, opon i wózków nie od dziś zalegała w morskim środowisku. Może te rzeczy więcej czasu spędziły pod wodą niż nad nią. Wyrzucone na plażę ucieleśnione w materii szczątki ludzkich pomysłów wyglądały, jakby znalazły w końcu spokój; cechowało je nawet pewne piękno.

Nie byłem na plaży sam. Wiele osób wiedzionych ciekawością przedzierało się przez to rumowisko w podobnym do transu zauroczeniu, a towarzyszyły im węszące wszędzie psy; ptaki zataczały nad nimi kręgi, jakby nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziały. Włócząc się po plaży, zastanawiałem się, czy patrzę na miasto przyszłości: miasto, w którym sięgająca Platona opozycja między polis a oceanem w końcu musiała ustąpić wobec nieubłaganie podnoszącego się poziomu mórz. Przez ponad dwa tysiąclecia staraliśmy się oddzielać te dwa byty od siebie i strzec porządku miasta rządzonego rozumem przed zagraża­ jącym mu zniszczeniem zgiełkiem morza. Nawet teraz w niektórych miastach tę walkę przegrywamy – najsłynniejszym spośród nich jest Wenecja – i wszystko wskazuje na to, że zwycięstwo zawsze jest tymczasowe, domaga się coraz potężniejszych, niemożliwych dzieł inżynierii. W pewnym momencie będziemy musieli wciągnąć na maszt białą flagę, jak sceptyk Sekstus Empiryk, i znaleźć sposób, by rządy abstrakcyjnego rozumu pogodzić ze zgiełkiem materii pogodoświata, w którym przyszło nam żyć. Czy miasto może w ogóle zawrzeć pokój z morzem? A może wkraczamy w czasy, w których miasta staną się oceanami?

Geograf Philip Steinberg niedawno zasugerował taką właśnie możliwość w rozważaniach o znaczeniu przeprojektowania miasta w świecie polądowym 11. Inżynieria budowlana opiera się na założeniu, że społeczeństwa istnieją na lądzie i ochrona ludzkich społeczności równa się ich ochronie przed morzem. Musimy stawiać tamy. Co by się stało – zastanawia się Steinberg – gdybyśmy odrzucili to założenie i włączyli morskość, potencjalne zagrożenie dla miasta, w konstrukcję jego podstaw? Gdyby budowanie prowadziło do połączenia miasta i morza? 12 Albo – by powrócić do pytania, od którego zacząłem – gdyby miasto było oceanem, a budowle statkami? Jak wynika z danych ONZ, ponad połowa liczącej dziś siedem miliardów ludzkości zamieszkuje w miastach i odsetek ten będzie wzrastał 13. Jeżeli jednak w świecie przyszłości miejskie skupiska ludności będą unosić się na wodach oceanu jak wyspy plastikowych śmieci, które już tworzą się na Pacyfiku, to co stanie się z żeglugą międzykontynentalną? Ostatnie pytanie skłania do refleksji nad znaczeniem w epoce kartografii zarówno „statku”, jak i „kontynentu”, bo okazują się one w interesujący sposób ze sobą powiązane.

Związek ten wynika z pojęć „pojemnik” i „zawartość”. Nie trzeba sięgać do najwcześniejszej historii jednostek pływających, by stwierdzić, że dzisiejszy statek wyobrażamy sobie jako gigantyczny pojemnik, a może wręcz pojemnik na pojemniki – kontenery – zależnie od rodzaju ładunku i sposobu jego przewozu. W idealnym świecie ładunek w niezmienionej postaci powinien trafiać na statkach przez morza i oceany od portu do portu. W tym znaczeniu statek jest przykładem „niezmiennego ciała w ruchu” Brunona Latoura, obiektem, który może ulegać przemieszczeniu w pustej przestrzeni, zachowując podczas ruchu swoje właściwości. Taki obiekt Latour nazywa galileuszowym, a przestrzeń jest „euklidesowa” 14. Jeżeli statek uznać za pojemnik na przemieszczany ładunek, to kontynent zawiera swoje nieprzemieszczające się terytorium. Jest obszarem lądu stałego otoczonego przez ocean, zawartego w obrębie linii brzegowych. W wyobraźni kartograficznej społeczeństwo powstaje na takim właśnie terytorium kontynentu. Statek powinien zatem przemierzać ocean od jednego kontynentu do drugiego, jak bilardowa kula przemierza stół z jednego krańca na drugi.

Oczywiście ani prawdziwe statki, ani prawdziwe kontynenty tak nie działają. Niczego nie zawierają, nie są w niczym zawarte, a oceany nie są pustą przestrzenią – nawet jeśli wydawałoby się, że nie ma w nich niczego, co można by umieścić na mapie. „Na mapach wody są spokojniejsze od lądów” – pisze poetka Elizabeth Bishop 15; w prawdziwym świecie jest dokładnie na odwrót. Zastanawiając się nad tym, jak lądy i wody różnią się od kartograficznego ideału, mamy szansę znaleźć sposób na wyjście poza klasyczną opozycję między miastem i oceanem.

Rzeczywisty statek to rdzewiejący kadłub. Płynąc, wyrzuca do atmosfery wielkie ilości gazów cieplarnianych nawet wtedy, gdy wycieka z niego do morza paliwo; poza tym spuszcza do wody ścieki pozostałe po toczącym się na pokładzie życiu, a przy złej pogodzie nieuniknione są też wycieki ładunku. Prawdziwe lądy nie zawierają się w swych liniach brzegowych, lecz prowadzą nieustanny dialog z morzem w cyklu hydrologicznym, a także podczas eksploatacji morskich zasobów i wydobywania podmorskich surowców przez mieszkańców lądów oraz gdy prądy oceaniczne wchłaniają atmosferyczne skutki emisji przemysłowych. Prawdziwy ocean nie jest zaś pustą przestrzenią, lecz dynamicznym żywiołem, który od marynarza wymaga drobiazgowej wiedzy i stałej uwagi, jeśli statek ma szczęśliwie dopłynąć do portu. Statek, konty­nent i ocean kwestionują logikę pojemnika i zawartości – schludnego podporządkowania żywych materiałów formom racjonalnego myślenia – w podobny sposób jak zardzewiała beczka Carol Bove, która zgięła się wpół, po czym uwolniła swoją zawartość do morza. Relacja między pojemnikiem a zawartością została tutaj wywrócona na nice. Statek, podobnie jak beczka, jest skupiskiem o większym stężeniu od otaczającego go ośrodka i potencjalnie źródłem wycieku; unosi się w tym niespokojnym, lecz po części wspierającym ośrodku, i w nim zanurza. Czy można by to samo powiedzieć o budowlach?

PODZIEMNE NADZIEMIE

Pozwólcie, że powrócę w mury miasta. Otaczają mnie budowle rozplanowane na siatce ulic. Czy opierają się na ziemi, tak jak masywne bloki na wspierających je cokołach? Czy raczej płyną jak okręty po oceanie? Oczywiście konwencjonalny dyskurs bazy i nadbudowy sugeruje to pierwsze. Żeglując przez wietrzne ulice według morskich map Lemma, zastanawiam się jednak, czy mogłoby być inaczej. A gdybyśmy nie konceptualizowali budowli jako wznoszących się na masywnej podstawie gruntu, lecz postrzegali je jako zawieszone w świecie ziemi i nieba? Wychodząc od opisanego wcześniej eksperymentu ze zmorzaniem lądu, zacząłem powątpiewać w to, co niegdyś uważałem za oczywiste: że twardy grunt daje pierwotną podstawę wszystkiemu, co mogłoby być przedmiotem naszego postrzegania. Kiedy na kamienistej plaży szukaliśmy gruntu, nie mogliśmy go znaleźć. Oczywiście brukowana ulica to nie luźne otoczaki plaży, a doświadczenia chodzenia po tych dwóch rodzajach podłoża są zdecydowanie odmienne. Ulica pod stopami wydaje się zdecydowanie twarda, jednak nie była taka od początku; trzeba ją było zbudować. Tylko dzięki konstrukcji nawierzchni – warstwie twardego i odpornego materiału, jak beton czy asfalt, używanego przy budowie dróg lub zagospodarowywaniu terenów pod zabudowę – ziemia może stać się cokołem, bazą, na której można wznieść nadbudowę w postaci miasta.

Możemy zakładać, że utwardzanie powierzchni jest w terenie zabudowanym niezbędne. Jest ono jednak także nieprzyjazne dla życia i wzrostu. Życie nie może istnieć, jeśli ziemia została zamknięta pod utwardzoną nawierzchnią, a nad nią wznosi się zamknięte niebo. W naturze istot żywych leży – w trakcie procesów oddychania – łączenie ośrodka, jakim jest powietrze, z substancjami ziemi, dzięki czemu możliwe jest mozolne wędrowanie przez świat. Gdyby utwardzona nawierzchnia pokryła całą ziemię, ta zmieniłaby się w pustynię. Nic nie mogłoby na niej wyrosnąć. Twarda powierzchnia – stan, który tak wielu teoretyków uznaje za pierwotny warunek zaistnienia świata materialnego w ogóle – okazuje się stanem idealnym niemożliwym do zrealizowania. Nawet w maksymalnie przekształconym środowisku zabudowanym utwardzona nawierzchnia nie wytrzymuje siły działania żywiołów nieba i ziemi, które poddają ją erozji i podgryzają od spodu. W końcu pęka i się kruszy – a w miarę postępowania tego procesu substancje pod nią zamknięte znów zostają wystawione na światło, wilgoć i prądy powietrza – ziemia raz jeszcze ożywa i obraca w perzynę ludzkie usiłowania, by ją zasłonić i zamknąć 16. Nawet chodząc po ulicach Edynburga, muszę patrzeć pod nogi, bo korzenie drzew podnoszą bruk, chwasty wyrastają w szparach i szczelinach, a w dziurawym asfalcie tworzą się kałuże. Utwardzona nawierzchnia okazuje się cieniusieńką powłoką, pod którą ziemia powoli, lecz pewnie, nadal nabrzmiewa i faluje.

Co zatem z budowlami? Może architekt uważa, że grunt nie jest częścią budynku, a tylko miejscem, powierzchnią odniesienia, działką, platformą umożliwiającą budowę. Może woli nie zastanawiać się zbyt długo nad tym, że nie da się wznieść budynku bez wykopu pod fundamenty, jak również bez wydobycia, a czasem wyłupania z ziemi materiałów, z których on powstanie i które w ostatecznym rozrachunku do ziemi kiedyś powrócą. Żeby budowla zaistniała, kopanie jest przecież tak samo niezbędne jak jej wznoszenie. A przy wydobywaniu materiału na powierzchnię może się zdarzyć, że nacisk otaczających mas ziemi – ona potrafi się zachowywać, jakby była płynna, a niekiedy nawet zawiera płyny – spowoduje zawalenie się ścian wykopu. Plany i elewacje opracowane przez architektów nie pokazują, co dzieje się pod ziemią. Bryła ziemi, która absorbuje ciężar budowli, pozostaje dla nich niewidzialna, podobnie jak przesunięcia sejsmiczne w miejscach zderzania się brył. Pod powierzchnią gruntu fundamenty budowli prowadzą dialog z glebą i korzeniami drzew, ryjącymi zwierzętami i podziemnymi wodami. To właśnie tam, pod ziemią, a nie na jej powierzchni, miasto musi powstrzymywać siły własnego rozpadu.

Jeden z moich doktorantów, Germain Meulemans, pracuje z inżynierami i ekologami zajmującymi się glebą w miastach 17. Opowiedział mi historię wzniesionego w XII wieku kościoła Saint­-Germain de Charonne, obecnie na przedmieściach Paryża. W okresie intensywnej rozbudowy miasta po II wojnie światowej zburzono robotnicze domki otaczające niegdyś kościół, a pagórkowaty teren wokół zabudowano setkami dużych bloków mieszkalnych. Wówczas, po siedmiu wiekach niezmąconej egzystencji kościoła, na jego ścianach pojawiły się rysy, co ostatecznie doprowadziło do zamknięcia świątyni z powodu zagrożenia katastrofą budowlaną. Inżynierowie zawezwani, by zbadać problem, odkryli, że w pagórkowatym terenie ciężar nowych budynków spowodował osuwanie się gliniastej ziemi, ta zaś zaczęła napierać na grunt pod kościołem, a jej ruchy spowodowało zablokowanie procesów melioracyjnych przez nowe budynki. Ostatecznie zaproponowano, by wywiercić pod kościołem otwory aż do skały macierzystej i wypełnić je betonem. Kościół stoi więc obecnie na osadzonych w skale filarach, podczas gdy pod nim cały czas przepływa ocean płynnej gleby.

Budynki muszą się opierać sile żywiołów nie tylko pod ziemią. Nad nią są smagane wiatrem i znoszą kaprysy pogody. Nowoczesny architekt często wolałby nie mieć do czynienia z pogodą; uważa ją za nieproszonego gościa w pracowni projektowej. Pogoda drwi z rozumu i nie pozwala się zamknąć w żadnych granicach, powoduje erozję budowli, za nic ma rozwój i postęp. Z tych powodów od dawna już pełni w nowoczesnej wyobraźni funkcję architektonicznej nemezis. Puka do drzwi budynków i w ich okna, łomocze w dachy i ściany – i kategorycznie odmawia się jej wstępu. W praktyce jednak nie można jej uniknąć. Nawet mieszkańcy supernowoczesnych miast muszą się zmagać z pogodą, choć za wszelką cenę starają się ją usunąć z klimatyzowanych wnętrz swych pokrytych szkłem budowli, wyposażonych w regulację temperatury i sztuczne oświetlenie. Wszak to wiatr – ten ważny element pogody – powoduje wietrzenie, a wietrzeniu podlegają rzeczy wystawione na działanie żywiołów. Ten proces skutkuje nie tylko rozpadem, lecz także tworzeniem: jest to, by użyć określenia architektów Mohsena Mostafaviego i Davida Leatherbarrowa, „ciągłe przekształcanie”, w którym niekończący się rozkład jest zarazem wiecznym początkiem. W istocie to dzięki wystawieniu na działanie pogody budowle zyskują siłę i wytrzymałość, mogą trwać 18.

SZCZĄTKI I ZJAWISKA

Zauważyliśmy już, że uwaga marynarza jest skierowana przede wszystkim nie na to, co dzieje się na powierzchni oceanu, lecz pod nią, w głębi wód, oraz nad nią, czyli na niebie. Wychodząc od map morskich Davida Lemma, sugerowałem, że powierzchnia gruntu w mieście wcale nie musi zbytnio się różnić od powierzchni oceanu, a budowle – tak jak statki – nie tyle wznoszą się na ziemi, ile są w niej zanurzone. I tak jak ziemia nabrzmiewa wraz z falowaniem żywiołów, tak dryfujące w glebie budowle żeglują pod niebem nie tyle według podziałów siatki ulic wyznaczonej na powierzchni gruntu, ile unoszą się wraz ziemią i powietrzem w płynnej przestrzeni pogodoświata. Wyobraźmy sobie mapę miasta przedstawiającą taki świat, przygotowaną, by pomóc nam się w nim poruszać. Zarysy budowli widzianych z góry byłyby na niej oddane różnymi odcieniami tej samej barwy, a powierzchni gruntu w ogóle by nie przedstawiono, ponieważ – podobnie jak powierzchnia oceanu – jest niemapowalna. W istocie nie jest to powierzchnia, lecz strefa przekształceń, w której ziemia spotyka się z niebem w nieustannym wytwarzaniu życia. Mapa oddawałaby jednak głębokość fundamentów, tak jak zaznacza się punkty na dnie morza. Róża wiatrów pozwalałaby na określanie kierunku wiatru owiewającego nasze twarze i ubrania. A rozmaite znaki-­ikony rozmieszczono by na mapie w punktach odpowiadających rozmieszczeniu boi sygnalizacyjnych. Tak oto powrócilibyśmy do punktu wyjścia, do Szczątków i zjawisk.

PODZIĘKOWANIA

Pierwszy szkic tego artykułu przedstawiłem na sympozjum La fin des cartes w École nationale supérieure d’architecture de Paris-Belleville 20 listopada 2015 roku. W obecnej formie zaprezentowałem go jako wykład dla grupy badawczej Living Maps Network w kolegium Birkbeck Uniwersytetu Londyńskiego 27 stycznia 2016 roku. Bardzo dziękuję słuchaczom, którzy podczas obu tych prezentacji zabierali głos – zadawali pytania i komentowali. Jestem wdzięczny Davidowi Lemmowi za pierwszą inspirację oraz zgodę na reprodukcję pracy, a Germainowi Meulemansowi i Ester Gisbert Alemany za inspirujące rozmowy, gdyż miały wielki wpływ na mój tekst.

Tłumaczenie z angielskiego: Ewa Klekot.