z Mateuszem Halawą – socjologiem i antropologiem zajmującym się kulturową analizą życia gospodarczego – rozmawiają Marta Karpińska i Dorota Leśniak-Rychlak


DOROTA LEŚNIAK‑RYCHLAK: Interesuje nas okołotransformacyjne przejście od zamieszkiwania kolektywnego do indywidualnego, a także mechanizmy ekonomiczne, które były najistotniejsze dla formowania się klasy średniej. Oczywiście te procesy nie zaczynają się w roku 1989. Maciej Gdula wskazuje epokę Gierka jako moment wyłaniania się etosu polskiej klasy średniej.

MATEUSZ HALAWA: W każdym kraju mieszkalnictwo stanowi rodzaj soczewki, w której stykają się z sobą polityka państwa, globalna gospodarka i biografie jednostek. Mieszkalnictwo jest dziś jednym z głównych wyznaczników różnic społecznych: ktoś odziedziczył nieruchomość, a ktoś inny przyjechał do miasta i musi od nowa wszystko zdobywać – to niezwykle mocno determinuje trajektorie indywidualnych losów młodego pokolenia.

Klasa średnia, zwłaszcza w takich postsocjalistycznych społeczeństwach jak nasze, jest szczególnie ciekawym fenomenem, bo stanowi i fakt społeczny, i projekt ideologiczny. Polskie elity w czasie transformacji były zaangażowane w tworzenie społeczeństwa obywatelskiego i klasy średniej. Oba te przedsięwzięcia współtworzyły nowy ład mieszkaniowy, oparty na politycznym i moralnym prymacie własności prywatnej, a później hegemonii kredytu hipotecznego. Ważny jest moment, w którym Polska wchodzi w globalny kapitalizm. Gdyby to się działo w latach 60. czy 70., to poszlibyśmy być może w innym kierunku. Ale to było w czasach finansjalizacji życia codziennego, dominacji przekonania, że należy prywatyzować najbardziej podstawowe instytucje życia publicznego, a klasy średnie budować na obarczonej hipotekami własności, zastępując publiczne formy wsparcia prywatnymi formami długu. Modelowi reprezentanci nowej klasy średniej mają być podmiotami politycznymi w liberalnej, kapitalistycznej demokracji o tyle, o ile konsumują i posiadają, zwłaszcza mieszkanie na własność. To jest bardzo mocno obudowane kulturowo przekonaniami na temat tego, czym jest życie godne szacunku innych: mamy jakąś własność, której strzeżemy i w której rozwijamy swoją rodzinę. Do tego dochodzą różne ekonomiczne poglądy, często oparte na wierze: na przykład przekonanie, że wartość nieruchomości zawsze będzie rosła.

MARTA KARPIŃSKA: Dlatego polityczne postulaty powszechnej prywatyzacji miały taką siłę?

MH: Rynek kapitalistyczny to nie jest zjawisko, które organicznie wyłania się po zdemontowaniu centralnie sterowanej gospodarki. On ma swoją architekturę, zaplecze ideologiczne, konstrukcję prawno‑finansową. Moment prywatyzacji zasobów mieszkaniowych jest kluczowy w naszym regionie. Gest uwłaszczenia to gest z gruntu polityczny, który ma do dziś ogromne konsekwencje ekonomiczne i społeczne. Filip Springer bardzo dobrze pokazuje to w swojej książce 13 pięter, przytaczając słowa Sławomira Najningera, prezesa Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast w rządzie Jerzego Buzka, który określił prywatyzację publicznych zasobów mieszkaniowych jako powszechny rabunek, który nie miał nic wspólnego ze sprawiedliwością społeczną1. Natomiast chciałbym trochę uciec od rozmowy o klasie średniej, bo im dłużej robię badania nad kredytem hipotecznym, tym bardziej użyteczne w tym kontekście wydaje mi się pojęcie tzw. klas mieszkaniowych. Na przykład w badaniach, które przeprowadzamy razem z Martą Olcoń‑Kubicką, okazuje się, że życie ludzi bardzo podobnych do siebie w sensie klasowym, jeśliby skupiać się tylko na dochodzie, kapitale społecznym i kulturowym, determinuje przede wszystkim ich status mieszkaniowy. Weźmy dwie rodziny z klasy średniej o dochodzie 5000 PLN. Jedna z nich mieszka we własnym, dwupokojowym mieszkaniu po babci w bloku na Woli, którego utrzymanie kosztuje około 500 PLN miesięcznie. Druga mieszka na Białołęce i spłaca kredyt, 2000 PLN. Z tego punktu widzenia tym, co różnicuje społecznie, jest relacja z zasobem mieszkaniowym. Patrząc na mieszkalnictwo w Polsce, odkrywamy coś podobnego do tego, co na poziomie globalnym odsłonił przed nami Piketty w Kapitale w XXI wieku. Ciekawe, że dopiero niemal trzydzieści lat po transformacji ustrojowej powoli w dyskursie politycznym głównego nurtu zaczynają się pojawiać pytania o sprawiedliwość w odniesieniu do szans życiowych w czasach głodu mieszkań.

MK: Jak ta przemiana związana z prywatyzacją, uzyskaniem statusu właściciela wygląda na poziomie świadomościowym?

MH: Prowadząc badania, zadaję ludziom – a rozmawiamy na przykład w scenerii ich domu w Łomiankach czy dwupokojowego mieszkania w miasteczku Wilanów – pytanie o to, w jakich warunkach przychodzili na świat. I bardzo często to są opowieści o dorastaniu w mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty i późniejszej mobilności społecznej. Transformacja mocno wzmożyła aspiracje – nasze życie miało stać się lepsze, pojawiły się nowe oczekiwania. Bardzo wyraźnie to widać, kiedy rozmawia się z kredytobiorcami, zwłaszcza z kobietami, które mówią, że nie wyobrażają sobie założyć rodziny, mieć dzieci w mieszkaniach, które nie spełniają ich oczekiwań, a które były horyzontem marzeń ich matek. Kredyt hipoteczny w Polsce jawi się w opowieściach kredytobiorców jako maszyna do wytwarzania przestrzeni i narzędzie autonomizacji od rodziców. Ta poetyka przestrzeni jest niezwykle silna. Kredyty w Polsce ex nihilo w polach kapusty zbudowały kwartały mieszkaniówki. Odwołują się do tego ich reklamy – te wszystkie dywany kwiatów, przeciągające się kobiety, to jest taka estetyka przestrzeni, oddechu, rozwijania…

DLR: Do tego dochodzi wątek dojrzałości, który także opisywał Filip Springer.

MH: Kredyt stał się elementem wzorcowej biografii, narzędziem, za pomocą którego przeżywa się swoje miejsce w cyklu życia. Całe pokolenie wchodzących w dorosłość w ostatnich dekadach musi się wobec kredytu opowiedzieć: czy musimy brać czy nie musimy, czy mamy zdolność czy nie mamy.

DLR: A czy możemy pokazać te klasy mieszkaniowe, o których mówiłeś, za pomocą określonych typów przestrzeni?

MH: Często wracam do projektu Wynajęcie Natalii Fiedorczuk. On jest bardzo spójny z tym, co ja widzę w swoich badaniach. Przychodzimy z Martą Olcoń‑Kubicką do tych domów i czasem pytam przekornie o jakąś dziurę w ścianie, a ludzie mówią, nie naprawiamy tego, bo to nie jest nasze mieszkanie. Co będziemy jakiejś babie zalepiać dziurę w ścianie, to jest jej dziura.

DLR: Czyli to byłaby jedna klasa mieszkaniowa, ci, którzy wynajmują.

MH: Klasa mieszkaniowa wynajmujących znajduje się zawsze w relacji do klasy mieszkaniowej właścicieli. I teraz ta klasa mieszkaniowa właścicieli to jest ten punkt dojścia, istotą projektu życiowego wielu moich rozmówców jest wydobycie się z konieczności wynajmu i zostanie właścicielem. No i teraz pewnie można by porozmawiać o typach własności. Mieszkania dzielą się przede wszystkim na obciążone i nieobciążone kredytem.

DLR: A masz jakąś odpowiedź na to, czym one się mogą różnić wizualnie?

MH: Tak jak u Fiedorczuk, bardzo widać, że podstawowym parametrem estetycznym wynajmowanych mieszkań jest zagracenie; to cechą nowych mieszkań na kredyt bywa rodzaj minimalizmu, który nie jest wyrafinowany estetycznie, lecz raczej nakierowany na pustkę, pokazanie przestrzeni samej, wygenerowanego na kredyt metrażu. To trop, który pojawia się w sieciowych rozmowach o „pokoleniu IKEA”: wyżyłowałaś się na kredycie, że zostaje ci tylko ten pusty metraż z materacem Sułtan i lampą z papieru. Ale społeczna norma własności może też ograniczać metraż. Obserwuję parę, która mieszka w całkiem sensownie urządzonym mieszkaniu wynajmowanym dosyć tanio i po znajomości, mogliby tam mieszkać dosyć długo. Ona jest w ciąży, więc wiedzeni wizją stabilizacji wzięli kredyt na mieszkanie, które jest mniejsze o jeden pokój od tego wynajmowanego, a zaraz rodzi się dziecko! Ludzie są skłonni wiele poświęcić, żeby mieć przestrzeń na własność.

DLR: Wybór żurnalowej estetyki prowadzi do wzorców międzynarodowych i tego wyrafinowania wyższej klasy średniej. Bo jaka istnieje alternatywa? Dworek sarmacki? Wydaje mi się, że te mieszkania nie tyle służą eksponowaniu metrów, tylko są odbiciem bardzo mocno narzuconego wzorca estetycznego, tzw. dobrego gustu, który jest reprodukowany przez uznanych architektów. I to też służy konstruowaniu statusu społecznego.

MH: Pewnie częściowo tak, choć to nie świat uznanych architektów, lecz gustu bardziej swojskiego. Na poziomie fenomenologicznym, fundamentalnym parametrem tej przestrzeni jest fakt, że jest własna i jednocześnie wyraża i pomaga budować tożsamość rodziny. Najmocniej widać to w mieszkaniach kupowanych w czasie boomu kredytowego. Dziś kiedy ludzie biorą kredyt, muszą zgromadzić sporo wkładu własnego. (Skąd bierze się na wkład własny to jest swoją drogą fascynujący temat: prezenty weselne, współczesne posagi). Natomiast był czas, kiedy nie trzeba było mieć wkładu własnego, bo można było dostać tzw. kredyt 110 procent – rynek kredytów był tak rozpędzony, że ludzie podpisywali umowę kredytową, bank płacił za to mieszkanie i jeszcze się dostawało gotówkę na urządzenie i kartę kredytową. Bardzo ciekawe jest to, co ludzie robili z tą gotówką. Bo ludzie wcale nie zachowywali się, jak by chciały teorie ekonomicznej racjonalności, lecz raczej zgodnie z teoriami antropologicznymi, które w kontekście mieszkania dają prymat emocjom i relacjom. Urządzanie domu nie było inwestycją lecz ekspresją siebie.

Ciekawą substancją jest tu płyta gipsowo‑kartonowa. Jak masz stare mieszkanie, które odziedziczyłaś po dziadku, to ono aktywnie stawia ci opór: tutaj coś cieknie, a tu jest ściana nośna i nie można jej przestawić itd. Człowiek dopasowuje się do mieszkania. Natomiast doświadczenie kredytobiorców, którzy odbierali mieszkanie w stanie deweloperskim i mieli jeszcze trochę gotówki, było inne. Biała i pusta przestrzeń, która poddaje się naszej woli, można ją na swój obraz i podobieństwo kształtować.

DLR: A jaki związek z transformacją ma narzędzie kredytu hipotecznego?

MH: Jak ktoś się wprowadził w latach 70. na Ursynów, to bardziej zamieszkiwał przestrzeń niż czas. To było wydarzenie z porządku przestrzennego: mieszkanie własne, nowoczesne, skomunikowane z miastem itd. Natomiast kredytobiorcy których badam, zwłaszcza ci, którzy spłacają kredyty we frankach, zamieszkując wytworzoną na kredyt przestrzeń, zamieszkują również swoisty czas, którego rytm częściowo wyznacza globalny rynek. Ci ludzie mają w swojej przyszłości wyznaczoną jakąś datę, na przykład rok 2049. To, z czym już oswoiły się społeczeństwa amerykańskie czy brytyjskie, jest dla nas nowe. Doświadczeniem rodziców moich badanych było czekanie na mieszkanie. Potem mieszkanie wreszcie, po latach, po prostu było. U ich dzieci jest inaczej. Mieszkanie może być od razu, jeśli się ma zdolność, ale to dopiero rozpoczyna proces spłaty. Zmienia się doświadczenie przestrzeni i pojawia nowy tryb własności, własność obciążona kredytem hipotecznym, nad którą wisi ryzyko porażki całego projektu. Wystarczy posłuchać podszytych niepokojem żartów kredytobiorców: czyje to mieszkanie właściwie jest? Moje? Banku? „No, już spłaciłem łazienkę, łazienka moja”. Ten niepokój jest szczególnie widoczny u frankowiczów – obietnica związana z kredytem frankowym była taka, że obca waluta bardzo szybko przybliży do własności, a tymczasem zadłużenie wzrasta i od własności oddala. Samo słowo „nieruchomości” jest nieco mylące. Nieruchomości nie są nieruchome tak naprawdę. Oczywiście, po stronie kredytobiorcy mamy nieruchomy dom w Łomiankach, ale to, co umożliwia istnienie tego domu, to nieustanny globalny ruch pieniędzy. Dla wielu kredytobiorców doświadczenie kryzysu jest takie, że ten ruch wyrywa ziemię spod nóg.

DLR: Jakie decyzje polityczno‑ekonomiczne umożliwiły stworzenie klasy średniej w okresie transformacji?

MH: Jeśli by pisać polityczną albo ideologiczną historię kredytu hipotecznego, to jest on raczej narzędziem prywatyzacji ludzkich spraw niż ich upolitycznienia. Społeczeństwo właścicieli na kredyt żyje w osobnych domkach, każdy buduje swoje szczęście. Ale w momentach kryzysu kredytobiorcy, którzy wcześniej pielęgnowali prywatne poczucie wyjątkowości, zaczynają rozpoznawać wspólnotę swoich losów. Kwestia mieszkaniowa znowu staje się polityczna. W Polsce widzimy to w przypadku protestów frankowiczów. Ci kredytobiorcy, którym kredyt dał możliwość spełnienia marzeń o indywidualnym, odpolitycznionym, spokojnym życiu na nowym osiedlu, wobec skaczącego długu zaczynają się organizować.

DLR: Jak oni głosują?

MH: Bardzo różnie. To nie jest tak, że to ten sam elektorat. Chodzi mi o inaczej rozumianą polityczność. Mobilizacja społeczna wokół kredytów frankowych pokazuje, że mieszkanie w transformacji jest mikrokosmosem umowy społecznej. Jaka jest rola globalnego rynku i banków w zapewnianiu dobra wspólnego? Czyje jest ryzyko generowane przez złożone instrumenty finansowe? Czy i na jaką pomoc państwa chcemy liczyć w rozwiązywaniu problemu mieszkaniowego? Z okien osiedli wybudowanych na kredyt często nie widać zbyt wiele państwa i samorządu: ani szkoły, ani drogi.

MK: Ale wszystkie te osiedla deweloperskie przecież wyrosły na rządowych programach. Rodzina na Swoim – program zainicjowany przez PiS w 2007 roku. Albo Mieszkanie dla Młodych – autorstwa koalicji PO‑PSL z 2013.

MH: Kredyt jest takim narzędziem, które daje człowiekowi poczucie, że sam wszystko osiągnął. Na tym też polega paradoks amerykańskich suburbiów. One są absolutnie państwowym projektem, ale rządowe programy wsparcia mieszkalnictwa wytworzyły na tych suburbiach całą kategorię ludzi, którzy uważają, że państwo jest im niepotrzebne. Bo po co państwo, skoro oni mają tutaj swoje własne domy, na które sami zapracowali, sami zarabiają i które sami przekażą swoim dzieciom. Także mieszkanie kupione przy wsparciu Rodziny na Swoim jest odbierane przez jego mieszkańców bardziej w kategoriach własnej zaradności niż pomocy państwa. Kredyt jest rodzajem relacji człowieka z samym sobą: kredytobiorca jest zadłużony we własnej przyszłości.

MK: Ale skoro jesteśmy przy przedmieściach – czy mit przedmieścia amerykańskiego ma przełożenie na polskie realia?

MH: O tyle o ile dla wielu horyzontem aspiracji jest domek z ogródkiem. Ale jednak nie dworek, jak się często słyszy. Stało się komunałem, że chcemy mieszkać w dworkach, ale jeżeli się spojrzy na Warszawę, to te wszystkie nowe osiedla są raczej takim nowym białym modernizmem, zupełnie, ale zupełnie wypranym ze swojego społecznego programu, doszczętnie sprywatyzowanym i poddanym logice maksymalizacji zysku. Ten styl biedamodernizmu zdecydowanie dominuje.

DLR: Ten wzorzec estetyczny jest po prostu tani w realizacji. Mówiłeś o pustce. Weźmy polski dom na przedmieściu z bardzo masywnym ogrodzeniem, rzędem tuj, trawnikiem. Jeśli mieszkają tam dzieci, to mamy do tego domek na drzewie (ale bez drzewa) i trampolinę. I tyle. I to też jest w jakiś sposób puste. Bardzo mało jest w tym zgody na jakiś rodzaj własnej historii, tylko jest ten moment, w którym my się budujemy i konstruujemy w całości.

MH: Bo też wszystko jest nowe. Bardzo znaczącą cechą nowych przestrzeni jest nowość, wykorzenienie z dziedzictwa materialnego, odcięcie się od przeszłości.

DLR: A czy w okresie transformacji możemy nakreślić mapę możliwości związanych z kredytem? Czy ci, którzy brali kredyt w okolicach 2000 roku, mieli inną perspektywę od tych, którzy zadłużali się kilka lat później?

MH: Dotykacie problemu zdolności kredytowej…

DLR: Wkład własny, zdolność kredytowa to też są słowa klucze.

MH: Zdolność kredytowa jest fascynującym nowym wymiarem życia codziennego w Polsce. Każde społeczeństwo wytwarza jakiś sposób wartościowania i oceny swoich obywateli. Transformacja ustrojowa jest również procesem przewartościowania ludzi i rzeczy. Zmienia się postrzeganie tego, czyja praca jest ważna, a czyja nie. Ludzie stają się czytelni dla systemu na zupełnie nowy sposób. Zdolność kredytowa jest oceną potencjału jednostki w nowych warunkach. Dla klas średnich zdolność kredytowa staje się wyznacznikiem statusu, ale naprawdę wysoki status mają ci, którzy nie muszą się przejmować swoją zdolnością kredytową. Springer przywołuje świetną opowieść o kobiecie, która została pozytywnie zweryfikowana pod kątem swojej zdolności kredytowej i poczuła się bardzo doceniona. Zdolność kredytowa splata się ze społecznymi mechanizmami uznania, a państwo odsyłając ludzi po mieszkanie do banku, deleguje nań audyt i sortowanie ludzi: taka osoba jak ty może mieć takie mieszkanie w takiej dzielnicy. A ty z kolei możesz większe w lepszej. A ty to w ogóle tu nie przychodź. Słowo „kredyt” pochodzi od łacińskiego credere, wierzyć. Pozytywna decyzja kredytowa bywa przez ludzi przeżywana w kategoriach moralnych – dobrze być osobą, w którą ktoś wierzy. Oczywiście gdybyśmy tę samą osobę wsadzili w wehikuł czasu, to miałaby radykalnie inną zdolność kredytową w 2007 roku i w 2011, bo ten specyficzny pomiar potencjału człowieka jest niezwykle mocno uzależniony od cyklów koniunkturalnych. Więc kredytobiorcy są mocno podzieleni na kohorty, w zależności od tego, kiedy w ten system kredytowy wchodzili. I teraz dynamika tych cykli jest taka, że czasem kredyt nawet wśród osób, które mają zdolność kredytową, staje się towarem deficytowym. Około 2007 roku pojawiła się reklama jednego z banków zachwalająca kredyt hipoteczny, w której rekwizytem były stylizowane na kartki żywnościowe z PRL bony przyznawane przez konsultanta kredytowego jako symbol tego deficytu. Każdego frankowicza należałoby z kolei zapytać, ile kosztował frank w momencie brania kredytu. Kredytobiorcy są jak wino – mają swoje roczniki, lepsze i gorsze. Najbardziej zagrożone są kredyty frankowe z lat 2007–2008.

MK: Jak jest rola państwa w tym wszystkim?

MH: Często można usłyszeć, że „państwo się wycofało”. Trafniejsze jest jednak wskazanie na jego aktywną rolę w podtrzymywaniu hegemonicznej roli kredytu hipotecznego. Środki budżetowe były przecież kierowane na takie programy jak Rodzina na Swoim czy Mieszkanie dla Młodych. Ciekawe jest wsłuchanie się w język elit politycznych wokół tych programów. Są w nim ekonomiczne uzasadnienia, często odwołujące się do „efektu mnożnikowego” z wspierania prywatnej deweloperki. Ale ten język ekonomii miesza się z moralnym językiem, w którym kredyt jest promowany jako model „normalnego” obywatelstwa, dojrzałej, odpowiedzialnej postawy, która miałaby polegać na wzięciu na siebie ryzyka i zdjęcia swojego problemu mieszkaniowego z barków innych. Państwo wspiera kredyt nie tylko ekonomicznie, ale i symbolicznie.

MK: Obecnie w Polsce jedynie 2 procent mieszkań jest budowanych na zasadach innych niż komercyjne, to przekłada się na strukturę własności.

MH: Ta struktura długo się nie zmieni, choć ciekawe jest obserwowanie coraz intensywniejszych dyskusji o wspieraniu wynajmu i roli samorządów i państwa w tworzeniu ram dla mechanizmów rynkowych w mieszkaniówce. W badaniach budżetów domowych wciąż widać, jak wiele miesięcznego dochodu młodzi Polacy przeznaczają na zaspokojenie potrzeby mieszkaniowej. W badaniach sytuacji mieszkaniowej – ilu mieszkań brakuje i jak bardzo ich brak wpływa na sytuację gospodarstw domowych. Tego typu mierniki pokazują centralność problemu mieszkaniowego w okresie transformacji.