Własność prywatna jest podstawą kapitalizmu. Ale chybotliwą. Z jednej strony kapitalizm wyrósł na kulcie własności i związanej z tym apoteozy indywidualnej przedsiębiorczości, z drugiej to właśnie własność ciągnie go cały czas w kierunku katastrofy. Czy da się z tym coś zrobić? Pewnie.

Kapitalizm jest systemem opartym na akumulacji. Inaczej nie może być, i nie będzie. Ten typ po prostu inaczej nie potrafi. Poproście pierwszego lepszego przedsiębiorcę, żeby natychmiast z własnej woli przestał opierać swój biznes na pracy prekaryjnej. A do tego jeszcze zaczął się mocnej troszczyć o efekty uboczne swojej działalności (na przykład ekologię). Jeśli traficie na aroganta, to powie wam (zgodnie zresztą z prawdą), że nie jest Matką Teresą z Kalkuty. A jeśli na poczciwca, to pewnie usłyszycie, że owszem, bardzo chętnie, ale niestety się nie da, bo taki ruch zaraz wykorzysta konkurencja i w parę miesięcy będzie po biznesie. Załóżmy jednak, że się nie poddajecie. I idziecie z tą samą prośbą do nieco większej korporacji (powiedzmy, spółki giełdowej). Ale co ja mogę? Przecież ja tylko wykonuję wolę akcjonariuszy! – powie wam dobrze ubrany i zasiadający w pięknym gabinecie prezes. Chcecie próbować łapać akcjonariuszy? Powodzenia! Tylko musicie się pospieszyć, bo im firma bardziej dynamiczna, tym jej akcjonariat bardziej płynny i tym częstszym podlega zmianom. Na dodatek dla akcjonariuszy (inwestorów) firma to tylko zestaw liczb w portfelu inwestycyjnym. Ma być na plusie, bo wtedy jest zysk. Poza tym niewiele się liczy.

Już rozumiecie? Kapitalizm po prostu nie może nie akumulować. A ekonomia głównego nurtu wykształciła przez ostatnich dwieście lat wiele użytecznych uzasadnień, dlaczego taka akumulacja jest zdrowa i pożądana.

Słyszeliście o teorii skapywania albo o tym, że przypływ podnosi wszystkie łodzie? To znaczy, że kiedy poprawi się tym na górze, to i maluczkim coś skapnie? No właśnie.

Oczywiście nie jest tak, że nieodzowność akumulacji nie była w tym okresie przez nikogo kontestowana. Przeciwnie. Od strony teoretycznej wiemy doskonale, w którym miejscu kapitalizm przestaje być sympatyczny, pomysłowy i przedsiębiorczy, a zamienia się w oszalałego potwora goniącego swój własny ogon. Wiemy, że jeśli akumulacja trwa odpowiednio długo (powiedzmy, więcej niż jedno pokolenie), to kłopoty zaczynają narastać w tempie geometrycznym. Pojawia się problem nadakumulacji. To znaczy nieefektywnego rozłożenia zasobów ekonomicznych. Który można zobrazować tak. Milioner nawet nie zauważy kolejnych 50 tysięcy euro zbunkrowanych na jego koncie w raju podatkowym. Te pieniądze leżą i nie pracują. Gdyby te same pieniądze trafiły do kilkunastu rodzin mających problemy z płynnością finansową, korzyść dla obiegu ekonomicznego byłaby natychmiastowa.

Ale to nie koniec. Wraz z akumulacją narastają najpierw nierówności ekonomiczne. A potem wszystkie inne: edukacyjne, kulturowe, statusowe. Jeszcze niedawno grupa najbogatszych miliarderów, którzy razem kontrolują taki majątek jak biedniejsza połowa ludzkości, mogła się zmieścić na pokładzie Boeinga 777. Z najnowszych danych wynika, że dałoby się ich zapakować do większego autobusu. Akumulacja postępuje. Nikt temu nie może zaprzeczyć. Już dziś mamy do czynienia z odrywaniem się globalnej plutokracji – tego słynnego „człowieka z Davos” – od pozostałych klas. Genetyk Lee M. Silver z Princeton University na poważnie snuje niepokojące wizje rozłupywania się ludzkości na dwa podgatunki. Tych, których będzie stać na ulepszanie samych siebie terapiami genowymi, oraz na „naturalsów”. Dreszczyk niepokoju jest.

JAK BYŁO?

W praktyce sposobem dokonywania akumulacji jest własność. Komuniści wierzyli, że jeśli uda się ten problem rozwiązać, wraz z nim zniknie przemoc akumulacji. Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić. Weźmy choćby PRL. W gospodarce realizowano wówczas koncepcję tzw. społecznej kontroli środków produkcji. Która w ramach postępującej centralizacji i biurokratyzacji komunistycznej Polski stała się de facto nacjonalizacją najważniejszych gałęzi gospodarki (przemysł, handel, usługi). Jednak nawet i tutaj własności prywatnej nie udało się wyeliminować całkowicie. Z powodu oporów Gomułki przed kolektywizacją objęła ona jedynie około 20 procent produkcji rolnej (PGR-y). Reszta do roku 1989 pozostała w rękach rolników indywidualnych. Już od czasów Gierka do tego grona dołączali kolejni „prywaciarze”: rzemieślnicy, hodowcy, handlarze, a także przedstawiciele niektórych wolnych zawodów. Pod koniec lat 80. tama pękła zupełnie i nastąpiło tzw. uwłaszczenie nomenklatury na części majątku państwowego. Władza i opinia publiczna patrzyły na ten proces (przynajmniej z początku) z nadzieją. Poza gospodarką prywatnego było zaś jeszcze więcej. W pewnym momencie PRL zaczął nawet otwierać drogę do przekształcania użytkowania mieszkań we własność.

Dziś PRL-owski eksperyment z tzw. uspołecznieniem własności uchodzi za nieudany. W myśl rytualnej krytyki – „to się po prostu nie mogło udać”. W myśl tyleż efektownej, co uproszczonej dykteryjki Leszka Kołakowskiego, że działający i demokratyczny komunizm to oksymoron podobny do „płonących kul śniegowych”. Na szczęście od pewnego czasu tu i ówdzie pojawia się bardziej subtelny namysł nad nieudanym eksperymentem uspołecznienia własności. Może był to efekt nadmiernej biurokratyzacji i patriarchalnego etatyzmu PRL-u? Może zniszczona dwoma wojnami i kryzysem międzywojennym Polska była krajem przedwcześnie uspołecznionym? (Marks mówił wszak wyraźnie, że socjalizm powinien nastać w najbardziej rozwiniętych krajach zachodniego świata).

Dziś te dylematy mają znaczenie raczej historyczne. Rzeczywistością jest zaś tzw. późny kapitalizm. Rozzuchwalony, bo pozbawiony realnej ustrojowej alternatywy. Trochę jak późny Donald Tusk wygłaszający słynne słowa: „Platforma nie ma z kim przegrać”. Czy to znaczy, że z problemem własności naprawdę nic się nie da zrobić? Tego nie wiemy. Ale warto trzymać rękę na pulsie, bo akurat poszukiwanie możliwych rozwiązań trwa w najlepsze. I od lat nie było tak intensywne.

JAK MOŻE BYĆ?

Z plątaniny koncepcji snutych przez rozmaitych ekonomistów wyłaniają się dziś z grubsza dwie wyraziste drogi. Pierwsza to reformizm. To znaczy czynienie kapitalizmu bardziej znośnym i mniej przerażającym. Tu i teraz. Tem

at własności znajduje się w sercu tych rozważań. Ostatnio (lipiec 2017) ciekawie opisał to Luigi Zingales z University of Chicago (tak, tak, z tego niegdysiejszego matecznika neoliberalizmu). Jego najnowsza praca nosi tytuł Towards a Political Theory of the Firm („W kierunku politycznej teorii firmy”). Zingales rysuje w niej taką oto wizję. Na rynkach działa dziś bardzo wielu graczy odpowiednio silnych, by wpływać nie tylko na poczynania konkurentów, ale również na same reguły gry. Najczęściej nie odbywa się to drogą wręczania kopert z pieniędzmi. Zwykle w białych rękawiczkach. Dzisiejsze korporacje działają poprzez obietnicę przyszłych korzyści; albo osobistych (stanowiska, zlecenia), albo bardziej rozproszonych (sponsoring, mecenat). Aby móc wpływać na reguły gry, korporacje muszą być odpowiednio duże i dysponować autentyczną pozycją rynkową. To zdejmuje z nich podejrzenie „wybierania faworytów” przez władzę polityczną. Równocześnie korporacje praktycznie nie mogą zrezygnować z kupowania sobie politycznego wsparcia, ponieważ to ono gwarantuje im utrzymanie rynkowego sukcesu w dłuższej perspektywie. W systemie demokratycznym dochodzi do tego jeszcze strach przed wywłaszczeniem z własności. Kapitał wie, że jeśli większość przemówi, to jego uprzywilejowana pozycja pójdzie w diabły, a własność zostanie naruszona. Czy to całkowicie (nacjonalizacja) czy częściowo (skubanie podatkami albo wzmacnianie pracowników). Dlatego musi działać prewencyjnie. I odsuwać taki scenariusz poprzez budowanie wpływów wśród wpływowych demokratycznych polityków i liderów opinii. W rezultacie dostajemy mechanizm nazwany przez Zingalesa „błędnym kołem Medyceuszy” (nazwa pochodzi od florenckich plutokratów, którzy kontrolowali życie gospodarcze i polityczne Italii w czasach renesansu). Koło toczy się tak, że pieniądze są wykorzystywane do zdobywania politycznego wpływu, a polityczne wpływy używane do robienia jeszcze większych pieniędzy. Konkluzja? Trzeba próbować poszukiwać zaginionej równowagi. Czyli sytuacji, w której władza polityczna i korporacje trzymają się nawzajem w szachu. Politycy są zbyt słabi lub brakuje zachęt do tego, by zagrozić żywotnym interesom korporacji. A jednocześnie firmy nie mają ani siły, ani możliwości, by przechwycić proces polityczny. Czy taka równowaga kiedykolwiek istniała? Idealna pewnie nie. Ale jakimś wzorcem, na którym można bazować, jest zdaniem Zingalesa model skandynawski albo „trzy wspaniałe dekady” powojennego kapitalizmu na Zachodzie.

POSTWZROST

Ale jest jeszcze druga droga. Idea dorobiła się już swojej nazwy – degrowth. Odrośnięcie brzmi po polsku dziwnie. De-wzrost jeszcze gorzej. Koncepcje degrowth zwykło się więc u nas określać jako postwzrost. Bo właśnie nie chodzi tu o to, żeby zmaleć ani tym bardziej skarleć. Nikt (albo prawie nikt) nie postuluje tu powrotu do tego, jak żyli przodkowie. Projekt postwzrostowy jest bardziej wyrafinowany i ambitny. Tu gra toczy się raczej o to, żeby odczarować pojęcie wzrostu. „Wszystko ma swoje granice. W świecie, który znamy, nic nie rośnie w nieskończoność. Dzieci zmieniają się w dorosłych, drzewa nie pną się do nieba, a kryształy osiągają tylko określoną wielkość. To naiwność wierzyć, że inaczej może być z gospodarką. Twór rosnący w nieskończoność to monstrum z horroru” – pisał w głośnej w Niemczech książce Exit z 2010 roku niemiecki socjolog Meinhard Miegel. Postwzrostowcy wypracowali szeroki wachlarz propozycji walki z ubóstwieniem rozwoju za wszelką cenę. Zacznijmy od strategii indywidualnych. Zamiast mięsa i nabiału jedz to, czego wytworzenie nie wymaga istnienia przemysłu przetwórczego. Zamiast kupować nową wiertarkę, lepiej załóż z sąsiadami kooperatywę i stwórzcie wspólną bazę narzędzi (kwestia własności). Gdzie możesz, jedź rowerem. Najlepiej miejskim. I tak dalej. A dla bardziej ambitnych (i skłonnych do ryzyka) są koncepcj

e w stylu alternatywnej bankowości, współdzielenia kredytów hipotecznych czy wreszcie kooperatyw energetycznych albo sieci mikroprzedsiębiorstw z różnych dziedzin, które łączy wspólna idea degrowth. Typowe lewackie szaleństwa? Niekoniecznie. Postwzrostowcy (za swoim guru, angielskim ekonomistą Timem Jacksonem) mówią coraz częściej, że nie ma sensu kłócić się o etykietki (choćby o to, czy kapitalizm jest dobry czy zły). Wrogiem jest dyktat wzrostu i każda para rąk do walki z nim się przyda. Utopia? Nic z tych rzeczy. Sporo takich realnie istniejących projektów można dziś obserwować we Włoszech, Francji i Hiszpanii (głównie w Katalonii). Od kryzysu 2008 roku niektóre zaczynają już coś nawet znaczyć w skali całej gospodarki. Na szerszym polu postwzrostowcy mówią chętnie o ożywieniu spółdzielczości. Weźmy choćby raport Shannon Rieger, laureatki zeszłorocznej nagrody za „myślenie do przodu”, którą przyznaje wspomniana już The Century Foundation. Badaczka pokazuje, że spółdzielnie faktycznie są bardzo skuteczne w spłaszczaniu dysproporcji zarobkowych. O ile bowiem w klasycznej amerykańskiej spółce średni dystans pomiędzy zarobkami CEO i szeregowego pracownika wynosi około 1 do 300, to w spółdzielni spada średnio do relacji 1 do 10. To jednak dopiero początek. Rieger wylicza też wiele innych przewag, jakie mają spółdzielnie nad pozostałymi typami działalności gospodarczej. Widać je przynajmniej na trzech polach. Po pierwsze, spółdzielnie wzmacniają pozycję pracownika. Zwłaszcza jeżeli faktycznie realizują ideał demokratycznego wpływania na losy firmy. Na przykład dając pracownikowi głębszy wgląd w sytuację przedsiębiorstwa i łagodząc napięcia wynikające z preferowanego w większości korporacji autorytarnego modelu zarządzania. Stylu najczęściej odbierającego pracownikowi wszelką autonomię, od której w ogromnym stopniu (to też pokazują badania) zależy zadowolenie z wykonywanego zajęcia. Po drugie, spółdzielnie mają zbawienny wpływ na rynek. Zwłaszcza w czasie kryzysu. Statystyki (nie tylko amerykańskie) pokazują bowiem, że współczynnik „śmiertelności” biznesowych start-upów mocno spada, jeżeli działają one jako spółdzielnie. Po trzecie wreszcie, spółdzielnia bardzo dobrze wpływa na ożywienie biedniejszych regionów. Celnie oddaje to cytowany przez Rieger burmistrz jednego z miast w prowincjonalnym stanie Wisconsin: „Lubię spółdzielnie, bo nie muszę się co kwartał martwić, że wraz z dobrymi wynikami zaczyna się kombinowanie, jak tu się sprzedać większemu konkurentowi i przenieść produkcję w celu optymalizacji kosztów”. Najciekawsza część raportu Rieger to jednak analiza przypadku regionu Emilia Romania w północnych Włoszech, który śmiało można obwołać europejską stolicą spółdzielczości (dwie trzecie mieszkańców jest członkami jednej z 8 tysięcy działających tam spółdzielni). Badaczka pokazuje, że spółdzielczy fenomen tego obszaru (i jego ekonomiczny sukces) nie wziął się znikąd, tylko jest rezultatem aktywnego zaangażowania rządu centralnego i władz lokalnych, począwszy od tego, że spółdzielczość znajduje się pod ochroną włoskiej konstytucji z roku 1948, a skończywszy na tzw. ustawach Marcory (1985). Dały one pracownikom upadających przedsiębiorstw prawo do ich pierwokupu pod warunkiem przekształcenia w spółdzielnię. Aby ten cel sfinansować, państwo stworzyło na przykład mechanizm wykorzystywania środków z ubezpieczenia społecznego każdego pracownika na rozruch spółdzielni. Nie zabrakło również mechanizmów solidarnościowych i samopomocowych polegających na tym, że włoskie spółdzielnie skupione w dużych federacjach (Legacoop, Confcooperative i AGCI) oddają rocznie 3 procent swoich nadwyżek finansowych na poczet specjalnego funduszu wsparcia wzajemnego. Efekty widać bardzo dobrze. Zwłaszcza w czasie kryzysu, gdy „przeżywalność” nowych firm z sektora kooperatyw wynosiła 87 procent, podczas gdy w całej włoskiej gospodarce była dwukrotnie niższa. Równocześnie sektor kooperatyw był jedynym, w którym zatrudnienie w ostatnich latach faktycznie rosło. W tym czasie wszędzie indziej malało. Zachęcony włoskim przykładem Parlament Europejski już w roku 2013 uchwalił rezolucję stawiającą spółdzielczość za wzór wychodzenia z wielkiej recesji dla całej Europy. To, że państwo o tym nie słyszeli (przyznam, że ja dotąd też nie słyszałem), dobrze świadczy o tym, iż ta rada nie została niestety potraktowana wystarczająco poważnie. Przynajmniej na razie. Nikt nie mówi tu, rzecz jasna, o całkowitym zastąpieniu istniejącego modelu. Chodzi raczej o to, by wyłamać się z istniejącego dyktatu starej dychotomii państwowe–prywatne. I zobaczyć, co z tego wyniknie. ■