Afera z NSA [National Security Agency] to koniec cybernaiwności. Kwestie związane z funkcjonowaniem internetu stały się częścią światowej polityki” – pisze Geert Lovink, podsumowując ujawnienie tajnych informacji na temat skali inwigilacji przez amerykańskie służby bezpieczeństwa. Choć teza ta tworzy pesymistyczny obraz współczesnego świata, wszak bez internetu ani rusz, to jeszcze bardziej pesymistyczna, a co więcej prawdziwa, wydaje mi się teza przeciwna: niestety, nie utraciliśmy naszej cybernaiwności.

Dwa lata po przeciekach Edwarda Snowdena zostały przeprowadzone badania przez Pew Research Center (PRC) dotyczące tego, jaki wpływ na zachowania użytkowników internetu miały ujawnione przez niego informacje1. Większość badanych dorosłych Amerykanów przyznała, że ich nawyki związane z ustawieniami prywatności w mediach społecznościowych, używaniem serwisów szyfrujących e‑maile (np. Preety Good Privacy, czyli PGP) lub programów zapewniających anonimowość, takich jak Tor, się nie zmieniły. Można to wytłumaczyć brakiem umiejętności technicznych, nie łudźmy się jednak: niemal połowa ankietowanych uznała, że kwestia inwigilacji w internecie osobiście ich nie dotyczy lub dotyczy ich jedynie w niewielkim stopniu.

ŚMIESZNE KOTKI

W popularnym amerykańskim programie na kanale HBO The Last Week Tonight, komik John Olivier w jednym z odcinków pojechał do Moskwy, aby porozmawiać z samym Snowdenem na temat wpływu ujawnionych przez niego informacji na temat działalności NSA2. Program został wyemitowany w kwietniu ubiegłego roku, tuż przed przedłużeniem PATRIOT Act, czyli prawa wprowadzonego po atakach 11 września, sankcjonującego istnienie nadzoru elektronicznego. Zanim jednak udał się w podróż, postanowił przeprowadzić sondę na temat tego, co ludzie wiedzą o elektronicznym nadzorze i przeciekach Snowdena.

Okazało się, że większość zapytanych przez komika osób nie wiedziała, czego dotyczą przecieki, części osób Snowden mylił się z Julianem Assangem, twórcą Wikileaks. Zatem wyniki badań przeprowadzonych przez PRC znajdują potwierdzenie na ulicach. Sam Snowden wydawał się tym faktem zaskoczony, tak jakby nie wiedział, że ludzie potrzebują internetu przede wszystkim po to, aby móc oglądać śmieszne kotki. Nastroje społeczne dotyczące sieci są uwarunkowane głównie jakością debaty publicznej na jej temat, a żeby stwierdzić, że nie jest ona najwyższych lotów, nie trzeba skomplikowanych badań. Czasami przybiera ona wręcz kuriozalny obrót, jak w przypadku programu MSNBC, gdzie wypowiedź członkini kongresu na temat NSA została przerwana informacją o aresztowaniu Justina Biebera.

Ostatnie dwa lata – nazywane przez niektórych szumnie „erą po Snowdenie” – to nie koniec, ale kulminacja przeszło dwóch dekad cybernaiwności, której jednym z symptomów był i jest optymizm dotyczący rzekomo demokratyzujących właściwości sieci.

Cofnijmy się na chwilę w czasie. Jest styczeń 2010 roku, sekretarz stanu Hilary Clinton wygłasza przemówienie zatytułowane Wolność w internecie3. Odnosi się w nim do trzęsienia ziemi na Haiti, które miało miejsce kilka dni wcześniej oraz do wizyty Baracka Obamy w Chinach, podczas którego dyskutował z internautami na temat wolności słowa w internecie oraz dostępu do informacji. Opowiada o tym, że dzięki globalnej sieci komunikacji udało się stworzyć system, za pomocą którego można było wpłacać datki na ofiary kataklizmu, a dodatkowo dwie kobiety uniknęły śmierci pod gruzami, bo wysłały esemesy. Technologie informatyczne są nowym systemem nerwowym naszej planety, dzięki nim możemy reagować w czasie rzeczywistym na nieszczęścia, które stają się udziałem ludzi na całej ziemi. Cenzura internetu w Chinach jest od lat ulubionym tematem przedstawicieli administracji Obamy, zatem również i tym razem Clinton nie omieszka wspomnieć, że zdaniem prezydenta należy bronić prawa ludzi do wolnego dostępu do informacji, swobodna cyrkulacja informacji umacnia bowiem społeczeństwo demokratyczne. W jej przemówieniu nie może też zabraknąć Arabskiej Wiosny, wszak zaraz po tym jak protesty ogarnęły ulice miast w Iranie, Tweeter został nominowany przez niektórych cyberoptymistów do Pokojowej Nagrody Nobla.

Przekonanie o magicznej mocy demokratyzowania i transformowania społeczeństw totalitarnych, jaką rzekomo ma technologia, jest stanem umysłu, ale jest również dość wygodnym w użyciu zabiegiem retorycznym, który maskuje rzeczywiste problemy i fakt, że ich rozwiązanie będzie sporo kosztować. W książce Net Delusion Evgeny Morozov pisze, że „Internet jest niczym Radio Wolna Europa na sterydach”4, obala mury, ale jednocześnie nie wymaga dodatkowych nakładów na nadawanie i tworzenie programów.

Słowa ulatują, ale na szczęście istnieje YouTube, gdzie każdy może odtwarzać przemówienie Hilary Clinton do woli, a co za tym idzie zobaczyć jak czas zweryfikował stawiane przez nią tezy. I tak, Haiti do tej pory nie podniosło się z ruin, zresztą z powodu zniszczonej infrastruktury w 2013 roku miała tam miejsce epidemia cholery, jedna z największych, która zabiła przeszło osiem tysięcy ludzi. Chiny pozostają Chinami: w kraju kwitnie rynek aplikacji mobilnych oraz usług internetowych, a w państwach zachodnich o Projekcie Złota Tarcza5 nie mówi się już tak często jak kiedyś, ponieważ przyćmiły ją doniesienia o istnieniu PRISM6 oraz podobnych programów w Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii, Kanadzie i wielu innych krajach. Skutki Arabskiej Wiosny, w wyniku której obaleni zostali Kaddafi i Mubarak, możemy obserwować do dzisiaj – Europa zmaga się z największą falą emigracji od zakończenia II wojny światowej, a w miejscu politycznej próżni, jaka wytworzyła się na obszarze Iraku, Syrii oraz Libii, pojawiło się Państwo Islamskie. ISIS, które, jak się okazało, polubiło grę w gry (szczególnie w te wojenne), wydaje czasopismo on‑line, a w mediach społecznościowych i serwisach pozwalających na dzielenie się treścią, takich jak YouTube, odnajduje się na tyle dobrze dobrze, że kręcone przez Al Kaidę retro filmy wideo są jak z zupełnie innej epoki. Nikt raczej nie miał złudzeń, że dyktatorzy również potrafią korzystać z Internetu, jednak nikt nie przypuszczał, że na miejsce starych wrogów pojawiają się nowi i tak bezwstydnie korzystać będą z narzędzia, które miało służyć walce o wolność słowa i demokrację.

Zresztą cyberoptymizm nie jest właściwością umysłu charakterystyczną jedynie dla polityków – większość użytkowników internetu emocjonuje się śledzonymi w sieci ludzkimi dramatami z wielką polityką w tle, czego przykładem były wydarzenia na Majdanie w Kijowie: dzielna sanitariuszka, piekarz z odległej części Ukrainy, który rozdaje chleb protestującym, młoda para na barykadach, muzyk grający na fortepianie „ku pokrzepieniu serc” protestujących. To obrazki, które poruszają internautów, jednak większość z nich ogranicza się jedynie do zalajkowania lub podpisania petycji, a jedynie garstka czuje się zobligowana do tego, aby podjąć jakieś konkretne działania.

Twierdzę, że cybernaiwność i cyberoptymizm to dwie strony tego samego medalu, ponieważ zarówno jedna, jak i druga postawa, mają swoje źródła w pasywności użytkowników internetu, która jest maskowana podejmowaniem pozorowanych działań. Zresztą zjawisko to doczekało się już zgrabnego określenia: slaktywizm, stanowiącego zbitkę słów slacker, czyli leń, wałkoń, oraz activism. Pojęcie to pojawiło się już w latach 90., jednak dopiero w XXI wieku, wraz z rozwinięciem się mediów społecznościowych, uzyskało swoje pełne znaczenie. Oczywiście można je różnie oceniać, niektórzy komentatorzy i teoretycy sieci twierdzą, że sam fakt wywierania presji na rządy i decydentów stanowi wartość, uważam jednak, że jest zjawiskiem pokrewnym selfie, stało się bowiem przede wszystkim narzędziem budowania własnego wizerunku w sieci. Nie twierdzę bynajmniej, że każdy, kto dowie się o kataklizmie czy wojnie, powinien ruszyć z konwojem pomocy humanitarnej, jednak uważam, że powinien przynajmniej poczuwać się do zdobycia we własnym zakresie rzetelnych informacji na dany temat, zamiast pastwić się i użalać na swoim profilu nad „biednymi ludźmi, gdzieś tam za górami, za lasami”. Może też, zamiast bezmyślnie gapić się na zdjęcia z wczasów w Egipcie na profilu swoich znajomych, znaleźć tutorial dotyczący tego, jak zmienić ustawienia prywatności na swoim FB lub zainstalować program Tor.

Tymczasem narracja o emancypacyjnym charakterze sieci trwa w najlepsze, jak gdyby serwisy społecznościowe i wyszukiwarki nie były produktem oferowanym przez takie korporacje jak Google czy Facebook, ale udostępnianymi za darmo dobrami społecznymi. Nie chcę w tym miejscu skupiać się na praktykach gromadzenia danych przez korporacje, ani na tym, że część z nich była udostępniana bez zgody, a nawet wiedzy użytkowników służbom, które chętnie z nich korzystały, ponieważ pisze już o tym w swoim tekście w tym numerze Monika Górska‑Olesińska. Jednak, aby nie pozostać gołosłowną, chciałabym przyjrzeć się przykładom cyberoptymizmu z ostatnich dwóch lat. Pierwszym z nich będzie epidemia eboli w Zachodniej Afryce, która rozpoczęła się w grudniu 2013 roku w jednej z wiosek w Liberii i szybko rozprzestrzeniła się w sąsiadujących krajach, czyli w Gwinei Równikowej, Sierra Leone oraz Nigerii. W przypadku tego ostatniego kraju, gdzie najszybciej udało się zdławić epidemię, wiele mówiło się o roli informacyjnej, jaką pełniły media społecznościowe, którym przypisywano wręcz rolę sprawczą w tym procesie. Drugim przykładem, będzie natomiast ruch #BlackLivesMatter, który powstał w odpowiedzi na brutalne zachowanie policji oraz zastrzelenie Michaela Browna, co doprowadziło do zamieszek na ulicach Ferguson w sierpniu 2014 roku.

Chciałabym na chwilę powrócić do przemówienia Hilary Clinton, ponieważ jeden z wątków jej przemówienia będzie miał duże znaczenie dla prowadzonych przeze mnie w dalszej części artykułu rozważań. Otóż należy oddać sprawiedliwość pani sekretarz i przyznać, że choć wiele zjawisk internetowych zrozumiała opacznie, a inne przemilczała, jak choćby działania NSA, to w jednej kwestii trzeba się z nią zgodzić. Mniej więcej w połowie swojego wystąpienia twierdzi, że internet jest tylko jedną z wielu sieci; niektóre z nich wyznaczane są przez ludzkie migracje, inne przez transport umożliwiający przemieszczanie dóbr i towarów, a internet jest tylko narzędziem potęgującym możliwości każdej z nich. Wydaje mi się, że zrozumienie tego faktu stanowi klucz do wyzbycia się wiary w magiczne właściwości sieci i popatrzenie na możliwości, jakie dają media społecznościowe, w sposób bardziej realistyczny. Jednym z pojęć, które zrobiło największą karierę na gruncie teorii mediów, jest ukute w 1962 roku przez McLuhana pojęcie globalnej wioski. Kanadyjski teoretyk określał w ten sposób transformację sposobów komunikowania się za pomocą masowych mediów elektronicznych, które obalały bariery czasowe i przestrzenne, pozwalały rozmawiać wszystkim ludziom na świecie jak równi z równymi, niwelowały bariery kulturowe, religijne czy rasowe. Atrakcyjność tego pojęcia polegała również na tym, że na początku lat 90. zaczęto go używać jako metaforycznego określenia dla World Wide Web, kojarzyło się też z teoriami procesów globalnych, według których powstanie sieci wydawało się epifenomenem. Wydaje się, że echa teorii Marshalla McLuhana widoczne są w przemówieniu Clinton, kiedy mówi, że sieć jest „systemem nerwowym świata”, który pozwala reagować na nieszczęścia z dowolnego punktu na kuli ziemskiej w czasie rzeczywistym. Czy rzeczywiście żyjemy w globalnej wiosce?

WIRUS EBOLA W SIECI

Choć o eboli niewiele mówiło się do chwili wybuchu epidemii, wirus znany jest od wielu lat, zresztą od czasu ataków 11 września znajduje się na liście A zagrożeń terrorystycznych7, jednak nie prowadzono nad nim badań, ponieważ większość wcześniejszych epidemii była stosunkowo niewielkich rozmiarów (liczba zgonów nie przekroczyła 300 osób, a najczęściej wynosiła maksymalnie kilkadziesiąt osób)8. Było to jedną z przyczyn, dla których światowa opinia publiczna, pomimo apeli WHO oraz Lekarzy bez Granic, nie przejmowała się licznymi przypadkami zachorowań we wspomnianych krajach mniej więcej do maja 2014 roku, kiedy wirus pojawił się w Stanach Zjednoczonych przywieziony przez Amerykanina liberyjskiego pochodzenia. Człowiek ten odbył podróż do Afryki, a następnie z charakterystycznymi dla choroby objawami zgłosił się do szpitala, został odesłany do domu i zmarł. Opinia publiczna zaniepokoiła się epidemią wirusa dopiero w momencie, kiedy okazało się, że w przeciwieństwie do innych chorób tropikalnych, takich jak malaria, ebola nie jest chorobą endemiczną, co oznacza, że nie przejmuje się brakiem wizy i swobodnie przekracza granice krajów na przykład na pokładzie samolotów. W zachodnich mediach tradycyjnych oraz elektronicznych rozpoczęła się kampania „informacyjna” mająca uspokoić spanikowanych Amerykanów, która sama w sobie zasługuje na osobną analizę, pozwolę sobie przedstawić tylko jej główne nurty.

Przede wszystkim zastanawiający jest sposób, w jaki przedstawia się ebolę, ponieważ odzwierciedla on to, jak Afryka jest postrzegana przez większość ludzi na zachodzie, czyli jako jedno państwo, skazane na biedę, wspołczesne „jądro ciemności”, gdzie nie nastąpiły żadne procesy modernizacyjne. Jednym z leitmotywów było wskazywanie na jedzenie mięsa nietoperzy oraz zwyczaje obrzędowe, które polegają na obmyciu oraz ubraniu zwłok, za jeden z głównych czynników przenoszenia się wirusa. Tym samym jako pierwszorzędny komponent ryzyka uznano lokalną kulturę, która była przeciwstawiana „obiektywnej” wiedzy medycznej, mającej służyć nie leczeniu wirusa, ale przede wszystkim prewencji. Aby się o tym przekonać, proponuję przysłuchać się dwóm przemówieniom Obamy – jedno z nich było skierowane do Amerykanów, drugie do mieszkańców Afryki Zachodniej9. Zresztą, zwracając się do amerykańskich obywateli, prezydent podkreśla, że należy zdławić epidemię w zarodku, czyli w Afryce, co – jak wynika z jego przemówienia – stanowi jeden z głównych motywów zaangażowania się Stanów Zjednoczonych w jej zwalczanie. Kolejnym rodzajem narracji na temat epidemii eboli było przezwyciężenie jej dzięki mediom społecznościowym w jednym z najludniejszych krajów Afryki, czyli w Nigerii, gdzie z powodu wirusa zmarło jedynie dwadzieścia osób. I faktycznie, jeśli przyjrzymy się działaniom rządu nigeryjskiego, który stanął na wysokości zadania i od razu przyznał, że w kraju wykryto przypadki zachorowań, organizacji pozarządowych oraz jednostek, które wykazały się inicjatywą, tworząc filmy informacyjne w lokalnych językach, system esemesów, dzięki któremu możliwe było informowanie o drogach zakażenia, to Nigeria pozytywnie wyróżnia się na tle innych krajów10. Jednak nagłówki gazet, które wieściły, że media społecznościowe pokonały epidemię eboli, nie odzwierciedlają rzeczywistości, ponieważ nie oddają zaangażowania poszczególnych osób, które często ryzykowały życie, ale zakrywają również fakt, że Nigeria, jako jeden z krajów, od którego uzależnione jest bezpieczeństwo energetyczne Stanów Zjednoczonych, ma jeden z najbardziej stabilnych rządów w Afryce, a Lagos – jedno z najgęściej zaludnionych miast w tej części świata, gdzie bardzo duże obszary zajmują slumsy – ma mimo wszystko dość dobrze rozwiniętą infrastrukturę, do której należy zaliczyć sieć komórkową i łącza internetowe, ale przede wszystkim publiczne placówki zdrowia. W tym miejscu chciałabym postawić dwa pytania, których w mediach głównego nurtu, niemalże nikt nie zadawał. Po pierwsze, co by się stało, gdyby epidemia wybuchła na obszarze opanowanym przez grupę Boko Haram: czy również zostałaby pokonana przez media społecznościowe? Po drugie, dlaczego nie wykorzystano mediów społecznościowych w walce z wirusem w innych krajach, choćby w Liberii czy Sierra Leone, które na początku tego stulecia targane były konfliktami wewnętrznymi.

Nie podejmuję się odpowiedzi na te pytania, wydają mi się oczywiste. Nawet jeśli wyobrażamy sobie, że dzięki sieci świat stał się globalną wioską, to jest to mrzonka cyberoptymistów lub chwyt retoryczny, który pozwala zakryć nieczyste sumienie spowodowane zaniechaniem. Nie można bowiem mówić o globalizacji w kontekście Afryki, ponieważ globalizacja jest procesem łączącym jedynie wybrane punkty na kuli ziemskiej, przede wszystkim te, gdzie gołym okiem widoczny jest przepływ kapitału. James Ferguson określa globalizację jako „point-to-point connectivity” 11, czyli sieć zależności i połączeń pomiędzy węzłami, które jako odzwierciedlenie przestrzeni zawierają wiele miejsc do tej sieci nienależących. Jeśli przyjmie się taki model rozważań nad globalizacją, to okaże się, że znacząca część państw afrykańskich nie jest w nim widoczna, ponieważ pomimo tego, że po odzyskaniu niepodległości w latach 60. przez większość z nich, mimo że spodziewano się tam wielkiego napływu kapitału, zjawisko to nie miało miejsca. Poza tym dyskusja na temat sieci WWW, za pomocą której możliwe jest rozwiązywanie problemów globalnych, sprawia, że z pola widzenia umykają nam jeszcze inne zagadnienia. W przypadku epidemii eboli, należy wziąć pod uwagę, że problem jej rozprzestrzeniania się nie może być traktowany jedynie jako związany z ochroną zdrowia, ale z kilku powodów należy zaklasyfikować go szerzej, do kategorii problemów związanych z ochroną środowiska. Po pierwsze, działania związane z zapobieganiem szerzenia się eboli dotyczą nie tylko zdrowia publicznego, ale również dobrostanu zwierząt, dlatego że wiemy, że w łańcuchu zakażenia istnieje zjawisko „human‑animal link”, czyli wirus może się przenosić ze zwierząt na człowieka. Tymczasem niewiele mówiło się o epidemii wirusa, która dziesiątkowała stada orangutanów. Po drugie wskazuje się również, że obecna epidemia eboli ma swoje źródło w sposobie eksploatowania zasobów naturalnych krajów stanowiących epicentrum epidemii. Deforestacja związana z pozyskiwaniem ziemi pod plantacje palm blisko osiedli ludzkich była, jak się przypuszcza, przyczyną zakażenia się ludzi od nietoperzy, które zamieszkują w koronach drzew palmowych. Dyskusja o zbawiennym działaniu mediów społecznościowych, choć muszę przyznać, że bardzo pokrzepiająca, jest zatem dyskusją pomijającą meritum problemu, czyli uznanie faktu, że nie można ujmować wszystkich problemów jako problemów globalnych. Ekosystemy nie działają w ten sposób – zakładają natomiast o wiele bardziej skomplikowaną strukturę połączeń niż ta, jaką zakłada wyobrażenie sieci.

Przykład epidemii eboli jest dość jaskrawym przykładem tego, że owe różnorakie sieci, o których mówiła Clinton, są często o wiele ważniejsze niż sam internet. Jednak nie chciałabym, żeby ktoś odniósł wrażenie, że dotyczy to jedynie Afryki, dlatego przywołam przykład wspomnianego wcześniej ruchu #BlackLivesMatter, a skupię się tylko na najistotniejszych komentarzach, które pojawiły się w debacie publicznej. Protesty w Ferguson, w czasie których ludzie gromadnie wyszli na ulicę i często ścierali się z policją, miały na celu pokazanie, że choć od kiedy prezydentem został Barack Obama, używanie kategorii rasy w dyskursie publicznym przestało być poprawne politycznie, to nie rozwiązało to problemu rasizmu jako takiego. W związku z tym hashtag z hasłem „Czarne życia mają znaczenie”, którego używano w mediach społecznościowych i który pojawiał się na transparentach niesionych przez uczestników protestów, miał na celu upomnienie się o przywrócenie kategorii rasy w dyskursie publicznym, ponieważ tylko dzięki temu można zaatakować problem istniejącego rasizmu. Zatem w pewnym sensie akcja ta odniosła zamierzony skutek, dała bowiem protestującym narzędzia do prowadzenia debaty, w której ich głos zaczął być słyszalny.

Il. D. Gutowski. Copyright © Małopolski Instytut Kultury. All rights reserved.

Jednym z wątków w dyskusji było zjawisko kryminalizacji czarnoskórych obywateli, stanowiących największą grupę osadzonych w zakładach penitencjarnych na terenie Stanów Zjednoczonych, która jednocześnie najczęściej pada ofiarą tak zwanych stop‑and‑frisk, czyli prewencyjnych zatrzymań przez policję oraz częściej niż inne grupy etniczne staje się ofiarą przemocy ze strony służb mundurowych. Do tej pory często zdarzało się, że poruszający ten problem komentatorzy – niezależnie od tego czy byli biali i sądzili, że korelacja pomiędzy czynnikami rasy i liczbę zatrzymań nie istnieje, czy byli czarni i mieli wprost przeciwne poglądy – byli oskarżani o rasizm, ponieważ od społeczeństwa amerykańskiego wymaga się, aby było ślepe na kolory. Jednocześnie najnowsze badania wskazują, że istnieje zjawisko, które jest określane jako „super‑human bias”12, polegające na tym, że biali ludzie mają tendencję do postrzegania czarnych jako bardziej wysportowanych, silniejszych i wytrzymalszych, niż są w rzeczywistości. Być może dlatego, kiedy w ubiegłym roku wezwany przez telefon policjant zobaczył kilkuletniego chłopca bawiącego się plastikowym pistoletem, uznał, że musi użyć broni, podobnie policjant, który zastrzelił Michaela Browna, zeznał, że nastolatek wydał mu się wcieleniem szatana. Czy akcja BLM odniosła sukces? Z pewnością zwróciła uwagę na problem, ale dopóki nie zaadresuje się problemu nierówności społecznych związanych z dostępem do lepszych stanowisk, wykształcenia czy opieki zdrowotnej, których ofiarą są ludzie czarni, wydaje się, że żadna kampania społeczna prowadzona off‑ czy on‑line nie zmieni ich sytuacji.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozpowszechniał się hashtag BLM, w mediach społecznościowych zaistniała jeszcze inna akcja #IamNotaVirusIamLiberian. Celem akcji było zwrócenie uwagi na dyskryminujące zachowania względem diaspory Liberyjczyków, których dzieciom zabraniano na przykład przychodzić do szkoły w obawie, że inne dzieci „złapią” od nich ebolę, pomimo tego, że od lat mieszkają w Stanach i nigdy w Afryce nie byli, ale również czarnym, od których żądano, aby poddali się kwarantannie po powrocie z Afryki, niezależnie od tego, który rejon kontynentu odwiedzili. Zachowania spanikowanych z powodu pojawienia się eboli w Stanach Amerykanów moim zdaniem były spowodowane powszechnym w ich świadomości fantazmatem Afryki jako jednego państwa, a nie kontynentu, bez wyraźnych różnic kulturowych, politycznych, narodowych czy społecznych. Czy ta akcja odniosła skutek? Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, pewne jest tylko to, że kilka tysięcy osób wykonało sobie selfie z hasłem głoszącym, że nie należy ich utożsamiać w wirusem eboli13.

Chociaż zdaję sobie sprawę, że przywołane przeze mnie przykłady – wykorzystanie i rola mediów społecznościowych w zwalczaniu wirusa eboli oraz akcja społeczna „Nie jestem wirusem”, jak również protesty odbywające się pod hasłem #BLM – wydają się na pierwszy rzut oka nie mieć z sobą nic wspólnego, to jednak chciałabym wskazać kilka podobieństw, których wspólnym mianownikiem jest cyberoptymistyczny i naiwny sposób, na jaki postrzegamy sieć.

Jako użytkownicy internetu mamy skłonność przypisywać mediom społecznościowym moc sprawczą, sam gest wyrażenia poparcia dla jakiejś idei często zastępuje konkretne działania z naszej strony. Oto grzech ludzi sieci, nazwijmy go grzechem zaniechania. Jednak najbardziej niepokojące jest to, że ów grzech zaniechania dokonuje się codziennie w skali całego globu, a mężowie stanu zręcznie ukrywają ten fakt, stosując retorykę mediów społecznościowych jako leku na wszelkie zło. Wydaje mi się, że odpowiednim terminem, za pomocą którego można określić to zjawisko, jest ukute przez Roba Nixona pojęcie „powolnej przemocy”14. Jest to ten rodzaj mało spektakularnej przemocy, na który nie chcemy lub nie wiemy jak zareagować, ponieważ przyzwyczailiśmy się do upadających wież, wysadzania w powietrze antycznych miast i ścinania głów. Powolna przemoc polega na tym, że nie chcemy zauważać faktu, że sieć przepływu kapitału omija niektóre regiony świata lub grupy społeczne, a my zamiast zwrócić uwagę na ich problemy, proponujemy im dostęp do internetu i niewiele ponad to.