1. „Your project is like a fast Toyota. It’s fast, but it’s still a Toyota”1

Mendrisio to miasto, które znajduje się w Ticino, jedynym włoskojęzycznym kantonie Szwajcarii, w pół drogi pomiędzy Lugano a Mediolanem. Góruje nad nim Monte Generoso, góra, o której słynny chiński architekt Wang Shu powiedział kiedyś, że zapewne skrywa w sobie drzemiącego smoka. W Mendrisio mieszka jedenaście tysięcy mieszkańców, miasto jest też domem dla czterech dużych instytucji: kasyna, outletu, kliniki psychiatrycznej i Akademii Architektury. I chociaż na pierwszy rzut oka nie mają one z sobą zbyt wiele wspólnego, bywa, że trudno je od siebie rozróżnić. Wiem, o czym piszę – studentem Akademii zostałem w 2008 roku, dyplom zrobiłem sześć lat później. Czas spędzony w Mendrisio wspominam z czułością i niesamowitą wdzięcznością. A teraz opowiem dlaczego.

Akademię Architektury założyło w 1996 roku kilkoro słynnych współczesnych tesyńskich architektów, na czele z Mario Bottą i Aurelio Galfettim. Botta był pierwszym dyrektorem szkoły i do dziś uczestniczy w życiu Akademii. Znany jest z tego, że korekty prowadzi o 7 rano – o 9 musi być w biurze, by dawać dobry przykład swoim pracownikom. Nie znosi nieprzemyślanych projektów i w trakcie korekt potrafi być absolutnie bezwzględny. Ponoć ledwo powstrzymuje się przed dawaniem kuksańców tym, którzy mają czelność nadmiernie dyskutować. Aurelio Galfetti to dobry duch szkoły. Wraz z Peterem Zumthorem, Brunem Kellerem i wspomnianym Bottą na początku istnienia szkoły prowadził zajęcia z projektowania. Wciąż zapraszany jest na korekty, a studenci go ubóstwiają. Krążą legendy, że miał zwyczaj gasić papierosy na makietach, gdy nie akceptował projektów. Starsi mówili, że z wiekiem złagodniał.

Modele i makiety są
podstawowym i obowiązkowym narzędziem pracy każdego studenta
Akademii

Botta z Galfettim od 1992 roku dążyli do stworzenia trzeciej włoskiej architektonicznej uczelni w kraju, pod egidą istniejącego już w Lugano Uniwersytetu Szwajcarii. Udało im się to cztery lata później – zorganizowano pieniądze i budynki, zaangażowano ludzi, wszystko w ekspresowym tempie, między innymi dzięki dyplomatycznym zdolnościom Botty. I chociaż początki działalności akademii były, jak przyznają założyciele, mocno improwizowane, z biegiem lat szkoła zyskała światową renomę. Pomysłodawcom zależało na tym, by stworzyć uczelnię humanistyczną, interdyscyplinarną, opierającą się na autorytecie i doświadczeniach wykładających tam architektów, uczonych i inżynierów. Ale też – by przeciwstawiać się ogólnoświatowej tendencji, polegającej na kształceniu w coraz bardziej sprofilowanych i wyspecjalizowanych umiejętnościach. Architekt przyszłości, zdaniem założycieli Akademii, powinien mieć otwarty i krytyczny umysł, który pomoże mu sprawnie manewrować między rozmaitymi projektami. W szkole planowano więc zatrudnić profesorów od projektowania architektury, urbanistyki, pejzażu, ale też ekspertów w dziedzinie konserwacji architektury czy budownictwa zrównoważonego. Wszystkie te działania miały prowadzić do powstania szkoły, będącej poniekąd w opozycji do dwóch innych architektonicznych uczelni w kraju – lozańskiej EPFL i zuryskiej ETH, które były i są bardziej techniczne.

Dążenie Akademii do bycia pomiędzy i chęć skupienia się na tych terytoriach geograficznych i kulturowych, które działają jak pomosty, zdecydowała też o lokalizacji szkoły. Mendrisio leży kilkadziesiąt kilometrów od przełęczy św. Gotarda, symboliczną granicą między światem kultury Europy śródziemnomorskiej a kulturą środkowej części kontynentu. Naturalnie więc Alpy stały się dla Akademii motywem przewodnim – już nie barierą, jak bywało w historii, ale klamrą, która spina dwa światy o odmiennych charakterach. Ulokowanie szkoły na granicy Włoch i Szwajcarii to także ukłon wobec samej historii architektury. Wielu ważnych i zdolnych architektów pochodziło właśnie z tych ziem. Najważniejszą grupą byli tzw. Komaskowie, mistrzowie budowlani z okolic Como i doliny Intelvi, którzy od XV wieku aż po wiek XIX (!) podróżowali po Europie i zmieniali oblicza wielu europejskich miast. Warto tutaj wspomnieć o takich architektach jak Francesco Borromini, Domenico Fontana czy chociażby tak ważnym dla Polaków, Matteo Castellim,  nadwornym architekcie Zygmunta III Wazy. Wszyscy trzej pochodzili z okolic Lugano i stali się czołowymi architektami przełomu renesansu i baroku. W tej wyliczance nie można też zapomnieć o włoskich architektach modernistycznych, na czele z futurystą Antonio Sant’Elią, czy najwybitniejszych przedstawicielach racjonalizmu lariańskiego: Giuseppe Terragnim i Cesare Cattaneo. Jeśli do tego dołożymy jeszcze architektów szkoły tesyńskiej, tzw. neoracjonalistów, to dopełni się obraz terytorium, które przez samą tylko liczbę odniesień jest predestynowane do bycia matecznikiem dla studentów architektury.

Budynek biblioteki w Mendrisio

  1. „I want you to find three pictures that describe what your interests are. You might think it is very easy but you will see that is not. I made this book in which I asked all the best architects to send me some pictures. You can see who works with images and manages with a photo of a bridge or anything else to tell me his whole career. The rest is just talking.”2

W Akademii uczy się sześciuset studentów z trzydziestu krajów. Czesne wynosi osiem tysięcy franków szwajcarskich za rok. Istnieje rozbudowany system stypendiów, który umożliwia studiowanie tym, dla których opłaty są za wysokie. Językami obowiązującymi są włoski i angielski. Egzaminy z zajęć teoretycznych u wielu profesorów można też pisać w językach francuskim, niemieckim lub hiszpańskim. Program studiów jest podzielony na trzy lata licencjatu, rok obowiązkowych praktyk (które odbywają się pomiędzy drugim a trzecim rokiem) oraz dwa lata studiów magisterskich.

Najważniejszym przedmiotem jest projektowanie architektoniczne. Zajęcia prowadzą profesorzy z całego świata. Zatrudniani są tylko fachowcy posiadający własną praktykę. Dyrekcja szkoły uważa, że fundamentalne jest stworzenie więzi między prowadzącymi a studentami, układ mistrz – uczeń. Dzięki takiej relacji adept może czerpać wiedzę od człowieka, który jest wiarygodny zarówno na polu teoretycznym, jak i praktycznym.

Wielu profesorów to znane postaci, z własnym wyjątkowym stylem. Wśród prowadzących są między innymi: Valerio Olgiati, Jonathan Sergison, bracia Francisco i Manuel Aires Mateus, założycielki biura Grafton Architects: Yvonne Farrell i Shelley McNamara, Quintus Miller, twórca biura Studio Mumbai – Bijoy Jain, Anne Holtrop czy Martin Boesch i Joao Nunes. Obecnie dyrektorem szkoły jest dwukrotny zwycięzca Compasso d’Oro Riccardo Blumer. A i to nie wszyscy. Kadra tej szkoły przyprawia o zawrót głowy. Taka lista nazwisk przyciąga studentów z całego świata, jest gwarantem niezwykłej atmosfery, buduje jej renomę. Jak zawsze w takiej sytuacji, istnieje niebezpieczeństwo, że studenci – ucząc się u tak osobliwych architektów – będą tylko powielać schemat gwiazd i epigonów, prowadzący nie będą zaś skorzy, by nakłaniać adeptów do poszukiwania własnej ścieżki projektowej. Starając się uniknąć takich sytuacji, szkoła postanowiła ograniczyć do maksymalnie dwóch semestrów (nie licząc dyplomu) możliwość studiowania pod okiem jednego profesora.

Na początku semestru każda grupa projektowa
sporządza model lokalizacji, w której będzie projektować, by zrozumieć,
jak istotnym elementem
projektu jest kontekst.

Na pierwszym roku każdy student zostaje przypisany do jednej z czterech grup projektowych. Prowadzącymi są tesyńscy architekci, którzy pomagają dokładnie zapoznać się z terytorium, na którym student spędzi następne pięć lat studiów (sześć, jeżeli zdecyduje się na odbycie praktyk w Ticino). Na drugim roku uczeń wybiera jedną z kolejnych grup projektowych i – tak jak na pierwszym roku – spędzi w niej obydwa semestry. Dopiero po powrocie z praktyk, na trzecim roku, możliwe jest zmienianie grup projektowych co semestr. Akademia postanowiła wprowadzić systemu grup mieszanych – ci sami profesorowie w ramach swojej grupy uczą projektowania studentów trzeciego, czwartego i piątego roku. Dzięki temu młodsi studenci mogą się uczyć nie tylko od prowadzących i ich pomocników (każdy profesor ma prawo do dwóch lub trzech asystentów), ale też od starszych kolegów z uczelni. Akademii udało się stworzyć atmosferę ciągłej kooperacji, która wychodzi poza standardową dynamikę budowania relacji wewnątrz poszczególnych roczników. System sprawdza się doskonale.

Mario Botta w trakcie korekty projektu studenta semestru dyplomowego.

Kampus składa się z czterech budynków (piąty jest w budowie). Największym jest Palazzo Canavese. Czarny trzypiętrowy budynek o dosyć technokratycznym wyglądzie mieści w sobie aule do zajęć teoretycznych, warsztaty drugiego, trzeciego i czwartego roku studiów. Są tam też sala wystawowa oraz szkolna kawiarnia, która jest miejscem spotkań studentów, profesorów i pracowników szkoły. Kolejnymi budynkami są neoklasyczne, XIX-wieczne Palazzo Turconi oraz Villa Argentina, w których zlokalizowane są odpowiednio warsztaty pierwszego i ostatniego roku oraz administracja szkoły. Kompleks uzupełnia biblioteka, najbardziej niedoceniony budynek całego założenia. Niepozorny, dyskretny, a przy tym najprzyjemniejszy, najbardziej ludzki. Wybudowany w całości z drewna klejonego, o formie podłużnego prostopadłościanu o jednym ściętym kącie, ma wielkie kwadratowe okno z widokiem na Alpy. Zaprojektowali go Botta z Galfettim z myślą o tymczasowej funkcji i rychłej rozbiórce. Budynek jednak działał tak dobrze, że lokalna społeczność zaczęła traktować go jak główną biblioteką miejską. To raj dla każdego miłośnika architektury: prenumeraty kilkudziesięciu pism z całego świata i wolny dostęp do większości ogromnego księgozbioru.

  1. „I don’t understand this obsession of architects with courtyard buildings. A monastery in its court contains a community that shares something in common. Today we make buildings with patios for communities that give no sense to the void we produce. And this is extremely depressing. You want to make a court? OK, but then put a hill in the middle so at least the users don’t have to look at each other.”-3

Prezentacje końcowe
projektów są zawsze otwarte dla szerszej
publiczności.

Na pierwszym roku zafascynowałem się książkami Kennetha Framptona, Alana Colquhouna czy Siegfrieda Giediona, którego Przestrzeń, czas i architektura była lekturą absolutnie obowiązkową i tylko doskonała jej znajomość pozwalała zdać egzamin z historii architektury współczesnej, jeden z najważniejszych na pierwszym roku, u Stanislausa von Moosa, autora książki o Le Corbusierze Elements of a Synthesis, uznawanej za jedną z najistotniejszych dotyczących spuścizny szwajcarskiego mistrza modernizmu. Na pytanie, dlaczego studia zaczynamy od omawiania architektury współczesnej, von Moos odpowiedział, że mieliśmy już czas, by nauczyć się o piramidach, akweduktach i katedrach, a tylko znając mechanizmy rządzące współczesnym procesem planowania i budowania, będziemy mogli w pełni poświęcić się temu, co w Akademii jest najważniejsze – projektowaniu. Wydawało mi się to świętokradztwem, ale dopiero po kilku latach zrozumiałem, jak wiele było w tym racji. Zresztą historia powracała nieustannie: dyskutując o Le Corbusierze, czytaliśmy o Partenonie i badaliśmy rzuty Palladia; omawiając szkołę chicagowską, analizowaliśmy drewniane konstrukcje domów pierwszych amerykańskich osadników; przy Robercie Venturim wróciliśmy do manieryzmu, a ucząc się o Aldo van Eycku, nie mogliśmy nie wspomnieć o arabskich kasbach.

Zajęcia teoretyczne odbywały się od początku tygodnia do środy wieczorem. Uczyliśmy się konstrukcji, matematyki, budownictwa, historii miast, socjologii czy filozofii. Szkoła gwarantowała też seminaria do wyboru, dotyczące na przykład analizy video-artu, historii i teorii fotografii czy muzeologii. Prawdziwy spektakl rozpoczynał się jednak w czwartek o 9 rano – festiwal projektowania. Czterdzieści osiem godzin, które wiązały się jednocześnie ze stresem, strachem, radością i podnieceniem. Każda grupa projektowa miała swoją salę. Siadaliśmy przy własnych stołach i czekaliśmy na profesora i asystentów. Co tydzień odbywały się korekty indywidualne, każdy miesiąc kończył się zaś korektą zbiorczą. Na wielkich tablicach zawieszaliśmy wydruki i indywidualnie prezentowaliśmy projekty przed kolegami i profesorem. Ćwiczyliśmy umiejętność przedstawiania projektu w sposób zwięzły i klarowny. Musieliśmy pokonać tremę i przekonać zebranych do naszej idei. Krytyki bywały bezwzględne lub wspaniałomyślne. Mogło to trwać godzinami. Prowadzący się nie oszczędzali, tym bardziej nie oszczędzali nas. Była to jedna wielka pochwała niekonsekwencji. Albo po prostu – umiejętność doboru argumentów do istniejącego kontekstu. Jeden argument „za” mógł przy innym projekcie i innej korekcie posłużyć jako argument „przeciw”. Uczyliśmy się zatem patrzeć na projekt pod wieloma kątami i w różnych kontekstach. Nic nie było dane raz na zawsze. Nauczyliśmy się, że nie ma jednego przepisu na idealny projekt.
Podstawą było krytyczne myślenie. Szkoła wymagała ode mnie wątpienia, umiejętności zdefiniowania problemu, zadawania pytań. Gdy teraz o tym myślę, te pytania były często – chociażby z perspektywy potencjalnego klienta – zupełnie bezsensowne. Ale dla zawodu architekta były fundamentalne. Po powrocie do kraju zorientowałem się, że w Polsce nie dyskutuje się o formie. Bardzo często za istotne uważa się tylko aspekty socjotechniczne. W szkole o formie rozmawialiśmy bardzo często. Nie dlatego, że była ona najistotniejsza, ale dlatego, że każda forma rządzi się swoimi prawami – geometrycznymi, estetycznymi, historycznymi i kulturowymi – i bezsensowne jej używanie było zawsze cięższym grzechem niż złe rozwiązanie detalu. Detal zresztą był sprawą dorosłych. My jeszcze uczyliśmy się chodzić. Interesowała nas idea.

Gdy już się nam wydawało, że osiągnęliśmy mistrzostwo w tworzeniu form, profesorzy atakowali nas od strony funkcjonalnej i kontekstualnej. Projekt, który świetnie się zapowiadał, mógł od razu trafić do kosza. I wszystko trzeba było robić od nowa. Gdy nadmiernie skupialiśmy się na funkcji budynku lub estetyce rzutów, atakowano nas pytaniami o koszty inwestycji, formę elewacji lub logikę konstrukcji. „Kontekst” nie był słowem, które pojawiało się tylko po to, by dobrze wypaść w wywiadzie dla branżowej gazety. Kontekst był problemem rozbudowanym i nie można go było zredukować tylko do form i materiałów, których używano w okolicy, gdzie wykonywaliśmy projekt. Wymagał czytania terytorium w sposób całościowy, komplementarny. Spójność formy, konsekwencja konstrukcji, dostępność materiału, ekonomia budynku, wymierność założeń, historia miejsca, polityczność przedsięwzięcia. Tani symbolizm był kategorycznie zabroniony. „Chociaż jest w niej miejsce na żarty, to architektura nie jest zabawą” – mówili profesorzy. Aluzje nie powinny być bezpośrednie i urągać inteligencji użytkownika.

  1. „Your school is horrible. All the students seems to be so happy. But a school that makes everyone happy is not a good school. I want to see suffering between the desks. If you don’t take architecture seriously you will be like a pistol that shoots without bullets. There will be only a flag coming out the barrel with a sign saying “BOOM”. I want to look at your plans and be afraid of you. Now I’m not.”4

Życie studenta w Mendrisio było nieustającą huśtawką nastrojów. Ambicja związana z ocenami. Odizolowanie od świata wynikające z położenia geograficznego. Brak snu, bo ciągle było coś do oddania. P raca nad własnymi projektami, była źródłem niezadowolenia – tak studentów, jak profesorów. Byle więcej, byle lepiej. Studenci spali pod stołami, na schodach i w kawiarni. Jeżeli szło źle, z równą intensywnością płakali chłopcy i dziewczyny. Na początku studiów usłyszeliśmy dwie rzeczy od dyrektora: że mało kto z nas osiągnie sukces na miarę naszych profesorów (przynajmniej nie mydlili oczu) i że tylko ludzie w pełni oddani swojej pasji wytrzymają tutaj do końca studiów (najwięksi imprezowicze wykruszyli się od razu), ale kto pozostanie do końca, będzie spełniony. Mieli rację. Akademia dla mnie i moich przyjaciół stała się całym życiem. Mogliśmy z niej nie wychodzić przez kilka dni z rzędu (szkoła była otwarta 24 godziny na dobę) po części dlatego, że nie mogliśmy – robotę trzeba było dokończyć – a po trosze dlatego, że nie chcieliśmy. Projekt był najważniejszy. Rozmowy zawsze i wszędzie sprowadzały się do trzech podstawowych pytań: „U kogo robisz projekt?”, „Jaki temat?”, „Którego profesora wybierzesz w następnym semestrze?”.

W trakcie posiłków omawialiśmy problemy z rzutami, przekroje budynków analizowaliśmy w biegu. Po końcowym oddaniu projektu, a czasem też w trakcie semestru organizowaliśmy spontaniczne imprezy. A że nigdzie w szwajcarskiej mieścinie po godzinie 22 nie było otwartego lokalu, imprezowaliśmy w szkole. W podziemiach, na nieużywanych klatkach ewakuacyjnych. Przeklinaliśmy studia, modliliśmy się o rychły koniec semestru, snuliśmy marzenia o zbliżających się wakacjach. Ale w głębi duszy już czekaliśmy na kolejne projekty. Wracaliśmy do domu. Zrzucaliśmy górę brudnych ubrań z łóżka na podłogę i padaliśmy wykończeni. Ostatnia myśl dnia dotyczyła projektu. Wiedzieliśmy już, gdzie wstawić schody. I jak rozwiązać wejście. Jaką atmosferę chcemy osiągnąć we wnętrzu naszych budynków. Rankiem cały proces zaczynaliśmy się od początku.

  1. „Tell me what’s your theme. Give me one word. Just one word with which you can explain what is your project. What is your idea. If you can do that, then you’re half way through.” 5

Po zakończeniu szkoły postanowiłem wrócić do Polski. Byłem pełen dobrych myśli. W Warszawie trafiłem do naprawdę dobrego biura, ale i tak zderzenie z rzeczywistością było wyjątkowo bolesne. Wątpliwe moralnie WZ; pełne błędów i sprzeczności plany miejscowe; rządzące się swoimi prawami urzędy miejskie; bezsensowne przepisy budowlane; ciągle uaktualniane rozporządzenia ministerialne; bezpłatnie wykonywane analizy chłonności; spotkania koordynacyjne ciągnące się godzinami. Lista frustracji nie miała końca. Czułem się przytłoczony. Szkoła ledwo przygotowała mnie do rzeczywistości szwajcarskiej, polskie realia były już czymś zupełnie abstrakcyjnym. Pozycja architekta w naszym kraju była i jest słaba. Wymaga się od nas pracy szybkiej, taniej i bezbłędnej. Mało kto architekta poważa. „To inżynier miał zawsze większą renomę” – słyszałem. Brutalnie zderzyłem się przede wszystkim z kryterium ceny, które w mojej szkole było często brane pod rozwagę, ale nie było tak kluczowe jak w Polsce. Na myślenie i prowadzenie dywagacji, których nauczyła mnie Akademia, nie było miejsca. Gdyby nie biuro, w którym pracowałem i ludzie, których tam spotkałem, zapewne wróciłbym pędem na uczelnię.

Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze frustracja spowodowana brakiem wiedzy technicznej. W Mendrisio nauka budownictwa była bardzo teoretyczna i poza kilkoma wizytami na budowie nie mieliśmy z nim do czynienia. Zresztą, jak mówił mój wujek architekt: „Budować nauczysz się na budowie. Szkoła niech cię nauczy myślenia”. Wziąłem to sobie do serca. Ale to było błędne koło. Właśnie z powodu braku kwalifikacji biuro nie było skore wysyłać mnie na budowę, tak w szkole, jak i w życiu zawodowym nie miałem więc możliwości sprawdzenia się.

Dalej nie było lepiej. Rysowałem kolejne detale, mając poczucie, że błądzę w ciemnościach. Nawet jeżeli w końcu udawało mi się coś zrozumieć, to wracałem do domu z poczuciem beznadziei.  Byłem mało efektywny, a przecież istotą zawodu architekta jest też dotrzymywanie terminów. To wszystko generowało spory stres. Do tego dochodziło mnóstwo rzeczy, które nie miały w sobie nic pasjonującego, ale musiały być zrobione. Tworzenie setek pozycji w Excelu na potrzeby zestawienia stolarki drzwiowej i okiennej było tak nudnym zajęciem, że chciałem uciec. Miewałem momenty zupełnego zwątpienia. Drastycznie zmieniły się proporcje, do których byłem przyzwyczajony: w szkole projektowanie zajmowało nam 90 procent czasu, w biurze zdarzało się od święta. Większość czasu pochłaniały kłótnie z urzędami, branżystami i klientem.

  1. „I can see you have talent. You know how to make plans similar to the plans of famous architects. But I can also see you don’t understand anything about them. You repeat them as a pure artistic exercise without trying to realize how they work. You design with your belly, and not with your head.” 6

Jeden z moich byłych szefów zawsze z przekąsem pytał, czego mnie ta „renomowana” szkoła właściwie nauczyła. Nie potrafiłem obsługiwać linijki słońca, myliłem się w obliczeniach PUM-ów. Było mi momentami wstyd. Analizowałem moje niedociągnięcia, odkrywając, że są one łatwe do nadrobienia, wymagają tylko czasu i chęci. Docierało do mnie, że to, co dała mi Akademia, było o wiele istotniejsze – zgromadziłem spory zestaw narzędzi, dzięki którym wiem, gdzie szukać rozwiązań, jaką wybrać metodologię obierać, jakie wyciągać wnioski. Wykładowcy znali realia, nie mydlili nam oczu, ale uważali mentalną kastrację w imię uświadamiania za bezproduktywną. Wiedzieli, że studia to dla nas ostatni moment, by wyćwiczyć mózg w starciu z niemożliwym. Zależało im przede wszystkim na uzmysłowieniu nam, jak istotne są klarowność idei i jasność przekazu. Na wytłumaczeniu, że wszystko, co robimy, powinno mieć cel, przyczynę i na pewno będzie miało jakiś skutek, który powinniśmy móc przewidzieć. Nie było tematów zakazanych, niemożliwych do zrealizowania pomysłów, zbyt radykalnych idei. To była walka z intelektem, a nie z brutalną rzeczywistością. Jeżeli potrafiliśmy znaleźć rozwiązanie, racjonalnie umotywować własną decyzję, to szansa na to, że projekt zaakceptują, była ogromna. Wiedzieli, że im ambitniejsze będziemy mieć pomysły, tym trudniej będzie nam je obronić. I porażki zdarzały się nam co chwila. Ale oni na porażki patrzyli zupełnie inaczej. W końcu cały czas powtarzali za Beckettem: „Fail, fail again, fail better”.