W tym roku kąkole zakwitły w moim ogrodzie po raz pierwszy. Do ich posiania zainspirowała mnie pani Danusia z Myscowej w Beskidzie Niskim. Opiekuje się jednym z piękniejszych wiejskich ogrodów, jakie zdarzyło mi się odwiedzić. Kąkole pojawiały się w jej opowieści jako symbol świata, który umiera: świata ukwieconych łąk, pól kolorowanych chabrami, makami i kąkolami, ludzi korzystających z roślin w codziennym życiu. Wiele osób w Beskidach opowiadało mi o kąkolach: że od zawsze rosły w zbożu, że mocny różowy kolor ładnie odcinał się od zieleni niedojrzałych kłosów, że kojarzyły się z wakacjami. Cechą wspólną wszystkich tych opowieści był czas przeszły – nikt już nie spotyka kąkoli na polach ani miedzach. Ja także nigdy ich nie widziałam. Posiałam więc kąkol przy domu, żeby znów pojawił się w naszej wiejskiej przestrzeni.

Kąkol polny to „chwast upraw zbożowych”1. Tępiono go nie tylko dlatego, że utrudnia uprawę; jest też trujący – nasiona szkodzą i ludziom, i zwierzętom, należało zatem uważać, żeby nie mieszały się z ziarnami zboża podczas żniw. W rezultacie kąkol prawie wyginął. Oczywiście zrozumiała jest ochrona przed zatruciem, ale zniknięcie każdego gatunku to strata z perspektywy przyrody. Istnieją już specjalne ogrody dla ginących chwastów, a nasiona są przechowywane w bankach nasion (lub domach nasion, bo niektórzy odchodzą od nazwy „bank” – ich zdaniem za bardzo kojarzy się z zyskiem). Posianie kąkolu staje się drobnym działaniem na rzecz bioróżnorodności, a rabata zyskuje charakter nieoficjalnego „mikrorezerwatu” (nie w sensie definicji prawnych, ale bezpiecznej przestrzeni dla gatunków wypieranych z naturalnych miejsc występowania). Od jakiegoś czasu również tak patrzę na mój ogród. Kąkol polny z „chwastu” zamienił się zatem w „roślinę ogrodową”. Używam cudzysłowu, bo kategoryzowanie i hierarchizowanie roślin wydaje mi się absurdalnym pomysłem, a przede wszystkim jest próbą odebrania części z nich znaczenia przez przyłożenie antropocentrycznego filtra. Człowiek występuje tu w roli jedynej instancji.

Kąkol polny, fot. Autorka

W takiej perspektywie liczą się przede wszystkim rośliny, które możemy wykorzystać, ewentualnie te rzadkie, przez to trochę egzotyczne i wzbudzające ekscytację. A przecież dzielimy Ziemię z mnóstwem „zwyczajnych” roślin – nieuprawianych, niechronionych, takich, które po prostu są obok. Wiele z nich ma zwyczajność w nazwie: babka zwyczajna, pokrzywa zwyczajna, mniszek zwyczajny, dziurawiec zwyczajny, żmijowiec zwyczajny. Wiele ma w nazwie pospolitość: bylica pospolita, lebiodka pospolita, gwiazdnica pospolita, tasznik pospolity, wrotycz pospolity. Zwyczajność i pospolitość w botanice oznaczają częste (jeszcze) występowanie. Ono z kolei sprawia, że takie rośliny znikają z pola widzenia. Są tłem, „zielenią”. Nie wiemy, jak się nazywają, nie zauważamy, czym się od siebie różnią (stosuję formę „my” nie całkiem sprawiedliwie; ta niewiedza nie dotyczy wszystkich, chociaż dominuje). Zatrzymajcie się kiedyś latem przy bocznej wiejskiej drodze albo na śródpolnej miedzy i przyjrzycie uważnie, ile różnych gatunków rośnie na metrze kwadratowym przestrzeni. Ile rozróżnicie kształtów liści, odcieni zieleni, rodzajów unerwień, włosków porastających liście i łodygi? Mnóstwo.

Na co dzień prześlizgujemy po zwyczajnych roślinach wzrokiem. Zauważamy dopiero ich brak – jak z kąkolem. Tymczasem są tuż obok. Większość z wymienionych przeze mnie gatunków (znacie je? czy słysząc te nazwy, widzicie przed oczami rośliny?) to tak zwane rośliny synantropijne, czyli towarzyszące człowiekowi (z greckiego: syn – razem; ántrōphos – człowiek). Nauczyły się żyć w środowisku zniszczonym przez ludzi, potrafią wychynąć spod płyty chodnikowej, lubią pobocza dróg, nieużytki i pola uprawne. Są wytrzymałe, ale nawet im nasze uporczywe rozprzestrzenianie się i upodobanie do porządku oraz czystości (chodniki mają być przecież gładkie) daje się we znaki. Herbicydy pokonają każdą wytrwałość.

Aby dać tym roślinom przestrzeń, a właściwie jej nie zabierać – współdzielimy ją przecież, nie jesteśmy wyłącznymi dysponent(k)ami – najpierw musimy je zauważyć, w ich wielości i różnorodności. To pozornie oczywisty warunek, ale okazuje się, że trudno porzucić władzę decydowania, które gatunki zyskają aprobatę i będą mogły rosnąć, a które nie. Weźmy na przykład myślenie o alternatywie dla trawnika – dużo łatwiej zastąpić krótką trawę łąką kwietną o wybranym składzie gatunkowym niż dać roślinom wolną rękę. Ogród jest terenem nieustannej negocjacji. Pozostawienie jego choćby małego wycinka przyrodzie doskonale sprawdza się jako ćwiczenie z robienia kroku wstecz na rzecz innych istot, z odstępowania od naszych ludzkich chęci i wyobrażeń dla dobra przyrody. Potrzebujemy takich działań w skali makro, warto zacząć od praktykowania w mikro.

Przestrzeń pozostawiona dzikim roślinom – kwitnie przetacznik ożankowy, intensywnie rozsiewa się mniszek lekarski, fot. Autorka

Fascynuje mnie towarzyszenie roślinom i obserwowanie dynamiki ich obecności w danym miejscu. W moim ogrodzie na razie funkcjonuje jasny podział: ja mam do dyspozycji to, co przed domem, wolnym roślinom zostawiłam większość terenu z tyłu. Pojawiają się bez mojej ingerencji, koszę je dwa razy w sezonie, zdążą więc zakwitnąć i wytworzyć nasiona. Wiele się tam dzieje. Jedne gatunki konsekwentnie się rozrastają (na przykład pięciornik gęsi), inne trzymają się swojego stanowiska (na przykład tojeść rozesłana – lubi wilgoć i umościła się przy starej wannie zbierającej deszczówkę); niektóre mają wyraźnie lepsze albo gorsze lata (choćby babka zwyczajna), inne dopiero zaczynają testować możliwości podwórkowej układanki. Tego lata po raz pierwszy obficie zakwitła biała koniczyna i od razu przyciągnęła pszczoły. Pojawił się też przywrotnik pospolity. Trudno mi o nim myśleć jak o zwyczajnej roślinie, bo od wieków zajmowano się jego wyjątkowymi właściwościami, czego ślady znajdziemy w pierwszym członie łacińskiej nazwy – Alchemilla vulgaris 2. Podobnie jest z większością roślin – gdy poszukamy o nich informacji, okaże się, że z ich mocy od dawna zdawały sobie sprawę kultura i medycyna ludowa.

Wielość gatunków to wielość kolorów. Jest czas mniszkowej intensywnej żółci i tej delikatniejszej, rozproszonej gwiazdkami kwiatów pięciornika. Jest czas niebieskiego dywanu przetacznika. Jest czas różowych kwiatów łopianu, uwielbianych przez motyle. Można by długo wymieniać. Są różne trawy, a także mniej urokliwe osobniki, konfrontujące nas z wyobrażeniem tego, co w ogrodzie ładne – chociażby pokrzywy (w tym roku miejsce zbiorowego żerowania gąsienic motyla rusałki pawika).

Sąsiedzi mówią czasem, że moje podwórko „wygląda, jakby tu nikt nie mieszkał”. Tymczasem mieszka tam mnóstwo roślin i zwierząt (owady, pajęczaki, gryzonie, żaby, jaszczurki, ślimaki), grzyby, przylatują ptaki. Zachwyca mnie różnorodność tego niewielkiego kawałka ziemi – ni to trawnika, ni to łąki. Wprawdzie tworzą ją gatunki wciąż pospolite, ale to ważne, że mogą tu po prostu rosnąć. To kruchy stan. W ciągu ostatniego roku tuż obok mojego domu na fragmencie łąki, gdzie wiosną pięknie kwitła rzeżucha łąkowa, założono sad (nowego typu, tam nie ma miejsca na kwitnące rośliny zielne). Pobliski nieużytek przekształcono natomiast w działkę budowlaną i obawiam się, że królestwo koniczyny czerwonej i wyki niebawem zostanie zastąpione przez równy trawnik. To namacalne doświadczenie naszego wpływu na bioróżnorodność.

Bioróżnorodność jest oczywiście bardziej złożonym zjawiskiem, dotyczy nie tylko gatunków, ale też całych ekosystemów i kombinacji genów. Opowiadając o niej, szybko wpada się w kanciasty, naukowo-unijny język (nawet słowo „bioróżnorodność” trąci czymś urzędowym), tymczasem w ogrodzie gołym okiem widać różnicę: zielony gęsty dywan pod stopami zamiast czystego trawnika, obecność gatunków albo ich brak. Znaczenie mają zarówno cenne rośliny leśne i łąkowe, naturalne siedliska, rzadkie okazy, jak i te zwyczajne, często żyjące z nami od dawna. Pozwólmy im rosnąć, zanim pospolitość przetrwa jedynie w nazwie i trzeba je będzie siać, by pozostały obecne w naszym otoczeniu.

Oczywiście nie namawiam, by porzucić tworzenie ogrodów. Opiekuję się jednym z nich. Sianie lub sadzenie roślin może służyć nie tylko nam, ale również przyrodzie. Kąkol jest tego dobrym przykładem. Rzecz w tym, by nie zajmować całej dostępnej przestrzeni, podzielić się, zostawić skrawek dla tych roślin, które rosną same z siebie.

A co z tymi, które do ogrodu wprowadzamy? Tradycyjnie pojawiające się kiedyś w wiejskich ogrodach kwiaty: kolorowe cynie i dalie, ogniste nasturcje, różowe lub białe floksy, wielobarwne malwy, magentowe piwonie, pachnąca maciejka, drobne pomarańczowe aksamitki, fioletowe michałki, błękitne ostróżki, białe i różowe delikatne kosmosy, też możemy nazwać zwyczajnymi. Były stałym elementem wiejskiego krajobrazu i rosły obok prawie każdego domu. To już przeszłość. Zniknęły nie z powodu herbicydów, ale w efekcie zmian w podejściu do tego, co ładne, nowoczesne, ogólnie rzec ujmując: w życiu na wsi.

Warto nie porządkować ogrodu jesienią, pozostałości rudbekii
są zimą miejscem żerowania szczygłów, fot. Autorka

W zeszłym roku przemierzałam gminy w otulinie Magurskiego Parku Narodowego w poszukiwaniu tradycyjnych ogrodów kwietnych. Naprawdę trudno było je znaleźć. Jeden wielobarwny przedogródek przypadał na kilka miejscowości. We wsi, w której mieszkam (to z kolei Beskid Wyspowy), są dwa – przepiękny ogród emerytowanej pani nauczycielki i mój, stosunkowo nieduży. Zwykłe wiejskie kwiaty rosnące przed domem w zaskakujący sposób łączą mnie z otoczeniem: sąsiadka co roku zrywa w moim ogrodzie cynie i rudbekie do bukietu na święto Matki Boskiej Zielnej. Bo zwyczaj trwa, tylko zwyczajne kwiaty zniknęły z okolicy.

Tym większe znaczenie ma dbanie o ich obecność w przestrzeni, podobnie jak w przypadku kąkolu. Ogródek sięga dalej niż jego granice, jest ważnym punktem w krajobrazie, jest ważny dla przyrody, bo to kolejny puzzel do całościowej układanki bioróżnorodności: mogą się w nim rozwinąć gatunki roślin występujące coraz rzadziej, ale też ogród pełen kwitnących roślin zapewnia doskonałe warunki do życia dla wielu zwierząt. Im dłużej kwitnie, tym bardziej wspiera zapylacze. Zimą ptaki mogą wyjadać nasiona. Świetnie czują się w nim ropuchy, jeże, jaszczurki, wiele owadów i pajęczaków. Takie przestrzenie błyskawicznie się kurczą we współczesnym świecie. Liczy się nawet kilkunastometrowy ogród.

Last but not least, w kolorowych ogrodach kwietnych jest coś wywrotowego. Na przekór porządkowi i powściągliwej elegancji współcześnie projektowanych zieleńców są zazwyczaj tłoczne i chaotyczne (nawet jeśli wydzielimy rabaty, nie da się tego zrobić od linijki, rośliny poukładają się po swojemu). Nie są oryginalne, wręcz przeciwnie – wyszły z mody i w żadnym stopniu nie reagują na projektowe trendy. Cechują je bezinteresowność i bezproduktywność – powstają przede wszystkim po to, żeby po prostu być. Nie wymagają uczestniczenia w rozbuchanej konsumpcji: osoby z plemienia ogrodowych opiekunów chętnie dzielą się sadzonkami i nasionami.

Sianie zwyczajnych kwiatów łamie kilka zasad dominującej opowieści o świecie i naszych powinnościach. Trochę jak tasznik pospolity wyrastający między krawężnikiem a asfaltem. Może dlatego prawie wszystkie poznane przeze mnie osoby opiekujące się ogrodami kwietnymi mówiły, że oprócz radości płynącej z pracy z roślinami towarzyszą im pewne osamotnienie i brak zrozumienia ze strony innych.

Siejmy kwiaty, wpuszczajmy pomiędzy nie wolne „chwasty”, niech wywrotowa sieć się rozrasta. Kąkol ma okrągłe, czarne, matowe nasiona, można je wysiewać do gruntu jesienią.

Kwitnąca dzika mięta (na pierwszym planie, przed murkiem) stała się przedłużeniem ogrodu, fot. Autorka