(ilustracja: Anna Zabdyrska)

 

Ziemia chwilowo jest martwa. Kilka miesięcy zimy i łagodne stoki z obu stron doliny pokrył pancerz śniegu. Co prawda był on twardy tylko na powierzchni, chroniąc miękki miąższ w środku, ale wystarczyło, żeby zwierzęta i ludzie stąpali po nim lekko jak duchy. Zwłaszcza zwierzęta. Szczególnie te z miękkimi łapami, może i trochę popękanymi od mrozu na poduszkach, ale za to pewnie unoszącymi ich gęste futra metr czy dwa nad zamarzniętą ziemią. Inne, czasem co trzy, co dziesięć, co dwadzieścia kroków, zapadały się aż po wydęte od głodu brzuchy. Dlatego starały się przeczekać. Unikały polerowanych zimnym wiatrem, zawalonych łąk, szeroko opadających do potoku na dnie doliny. Polegiwały między mocnymi pniami drzew tkwiących u podstawy niezbyt wysokiej, ale stromej góry. Góry, za którą pozornie, bo tak naprawdę za kolejną i kolejną, i kolejną, i jeszcze dalszą, zachodził właśnie wyblakły księżyc. Teraz słaby, lecz jeszcze godzinę temu cierpliwy przewodnik całych korowodów śniegowych wdów, diabłów, wiedźm i bałwanów. Tkwiących jakby w oniemieniu, w setkach kształtów i rozmiarów na stromej leśnej rafie, zalanej stężałym śniegiem i perłowym światłem. Sama góra niczym specjalnym się nie wyróżniała od innych, których była czy to sąsiadką, czy to kontynuacją. Ciekawe, czy kiedy się tworzyła, podczas tego tak zwanego fałdowania, była wulkanem? A może przeciwnie, oazą spokoju całą w prakwiatach czy praśniegu, w którym tonęły, mrużąc powieki prakopytne?

Co by nie myśleć, to teraz na białym, pochylonym polu, zamkniętym z jednej strony wznoszącymi się wysoko stopniami czarnych drzew, obecność kogokolwiek wydawała się niemożliwa. Nawet stojący trochę z boku zawalony dom wydawał się ofiarą tej nowej, trwającej i mającej się nigdy nie skończyć epoki lodowcowej. Zapadnięty dach wyglądał jak wgnieciony jakąś wyjątkowo ciężką fałdą śniegu. Sądząc po ciemnych i pustych oknach, nawet nie było po co podchodzić bliżej. Zwykła drewniana nadwyrężona i niekompletna skorupa, jakby obnażająca trudności świata w radzeniu sobie z tymi swoimi co twardszymi resztkami, które może i powinny były już zniknąć dawno temu, a trwały. Trwały nie wiadomo po co i dla kogo, jak ten zdziczały sad widoczny obok. Kilka jabłoni uparcie trzymających zgniłe jabłka na kostropatych, przykrytych czapami śniegu konarach. Nad nimi wisiała góra, a pod nimi opadała wysoka skarpa, której zresztą też powoli ubywało pod naporem pozornie leniwej, teraz całkiem zamarzniętej rzeczki.

Dla przechylonych, można powiedzieć już praktycznie powalonych drzew mających nieszczęście rosnąć zbyt blisko skarpy wiosna, która nadejdzie, będzie jedną z ostatnich albo w ogóle ostatnią. Głęboko wyżłobione koryto świadczyło, jak wysoko potrafiła podnieść się woda i z jaką siłą uderzała na zakrętach o brzeg. Za każdym razem jej przemiana była zdumiewająca nawet dla tych, którzy wychowali się w pobliżu. Każdy mostek, który potem stawiali od nowa, był za niski i za lichy. Dobry, nawet za dobry, na ledwie cieknącą strugę, jaką potok był przez większą część roku, i zawsze porywany, kiedy tylko brunatna woda sięgała swojego apogeum. Bez trudu rozbijała te kładki fragmentami powalonych właśnie drzew, zerwanych wyżej mostków i czym popadło. Może chodziło o to, że w tym miejscu rzeczka była jeszcze młoda? Że rodziła się tutaj niedaleko, na sąsiedniej górze? Dobrze widocznej z pustego i poszarpanego brzegu rzeki. Brzegu usłanego ukrytymi pod śniegiem kamieniami, z których część teraz szurała i stukała jeden o drugi, toczona przez pluskającą pod lodem wodę. I wszystkie owiane śniegiem drzewa na wysokich brzegach przyjmowały ten dźwięk z pokorą. Cały las usadowiony na wzniesieniach jak w amfiteatrze słuchał go z pokorą, nawet ta najważniejsza góra rosnąca nad całym tym potokiem, doliną i wszystkim, co się w niej znajdowało, słuchała go z pokorą.

Patrząc na nadchodzący mroźny świt, można było sobie łatwo wyobrazić, że właśnie tak wyglądał świat za starych czasów. Cicho, pusto i sennie. A jeśli w ogóle można byłoby powiedzieć o jakichś miejscach, że śpią, to na pewno najsmaczniej spałyby jednak nie brzegi rzeki, tylko całe labirynty jarów, które otwierały się właśnie na jej brzegach, a prowadziły w górę, w głąb przestronnego jodłowego lasu. Gdyby do któregoś z nich wejść, co nie było łatwe ze względu na tarasujące ujście kłody, badyle i zwały śniegu, okazałoby się, że jest najprawdziwszą kryjówką. Omijaną nie tylko przez wszystkie dźwięki, ale nawet przez światło dnia. Kryjówką, która z samego swojego dna aż po górne krawędzie podpierała setkami aksamitnych pni ciężko kołyszący się na łagodnym wietrze dach. A ukrywającą co? Może nic. A może  tylko istnienie żłobiącego to miejsce strumyczka? Którego można powiedzieć było dziełem, bo jego uparta strużka cały czas głębiej i głębiej wżynała się w dno parowu. Jakby to tylko ona właśnie chciała się tu skryć. I choć próżny trud, to miło odpoczywało się, słuchając szemrzących odgłosów tego uporu. Zwłaszcza kiedy siedziało się na jednym z wielu leżących w poprzek parowu drzew. Machając nogami zawieszonymi pomiędzy rozchwianą górą a niańczącym stróżkę wody dołem. Stróżkę, która wspinała się gwałtownie popod gęstą siecią pozawalanych drzew. Jeszcze głębiej, zdawałoby się w jeszcze ciemniejszy i jeszcze piękniejszy, i jeszcze bardziej tajemniczy las. Pełen stuletnich drzew, czarnych dziur wygniłych w sterczących z ziemi jak jamochłony pniach, zamienionych teraz w jakieś zastygłe śniegowe sfinksy zwieszające ciężkie łby z obu stromych ścian. Gotowe pacnąć głucho na dno, gdyby tylko słońce trochę dłużej na nie poświeciło, ale nic z tego. Bo dzień, który koniec końców dotrze i tu, będzie tylko przelotnym gościem. Wydarzeniem na dobrą sprawę bez znaczenia i bez wpływu, podobnie jak wszystkie inne odwiedziny, które się tu odbywają. Bo nikt tutaj nie zaglądał. Nawet ten śnieg, narastający konsekwentnie od początku zimy, z tygodnia na tydzień, zdawał się jedynym naturalnym stanem, na jaki to akurat miejsce mogło sobie pozwolić. Nie wiedząc i nie pamiętając o niczym innym. Oprószone sypiącym się z drzew pyłem mikroskopijnego śniegu, jak w żałobie po nie wiadomo czym. Można by ulec pokusie i skoczyć z powalonego pnia w dół, prosto w głęboką zaspę wypełniającą dno parowu. Wtedy, patrząc z dołu na ospowate ślady pozostawione na smukłych drzewach przez uschnięte dawno temu gałęzie, też nie pamiętałoby się o niczym. I kto wie? Może nawet u niejednego szeroki uśmiech zagościłby na twarzy?

W miejscu takim jak to i wyobraźnia nieraz zapominała, że nią jest. Dlatego setki niewyraźnych pysków, nozdrzy, ryjów, szczęk, kłów i ozorów, mlaskając i patrząc nieśmiało, czekało na swoje odkrycie. Na swoje królestwo, gromadę, typ, rodzinę i gatunek. Na nienależne im miejsce w historii naturalnej, którego się jak dotąd nie dochrapały i nigdy nie dochrapią. Zjawy żywe życiem utrzymujących je spojrzeń. Ulepione ze skrzepłej żywicy, pogubionej sierści, zgasłych oczu, zimy, ziemi, mchu, odbitych śladów, pełzających cieni, kamieni, echa, deszczu, krzyku, śliny, promieniowania słonecznego, łusek, bliskiego oddechu, dotyku, wspomnienia każdej możliwej obecności i myśli, i eteru. I czego jeszcze? Trudno powiedzieć. W każdym razie raczej nie marnowało się nic. Przywołując czasem i dawno minione obrazy, i te, które nie wydarzyły się nigdy. Dając im w sobie coś na kształt drugiego życia. Przynajmniej takie można było nieraz odnieść wrażenie na dnie tego prowadzącego coraz ostrzej pod górę parowu, który koniec końców nigdzie nie prowadził. Szybciej, niż można się było spodziewać, dzielił się na trzy mniejsze, stawał płytszy, rozjaśniał się i znikał pośród podświetlonej od spodu łagodnie pulsującym śniegiem reszty lasu, gdzie po wypukłym brzuchu góry wspinały się chyłkiem cienie zwierząt, które w nocy zeszły na dół napić się wody czy pogrzebać w śmietnikach, a teraz wracały do siebie. Te większe ciężko, z wysiłkiem, mniejsze ostrożnie, od drzewa do drzewa. A że nadciągnęły od dołu razem z ostatnim nocnym powiewem, zdawało się, że to on bawi się nimi, wdmuchując je pod górę jak garść zeschłych liści.

Na przestronnej, wygiętej w łuk i spadającej na łeb na szyję przestrzeni lasu, służącej tutaj wszystkim za, można powiedzieć, salon, słychać było, jak wiatr zagarnia łapczywie coraz to nowe grzbiety w oddali, zbliża się, aż w końcu rozpiera się gwałtownie i tu. Trochę jak kołysząca stromym światem niańka, trochę jak jakiś tępy olbrzym gotowy wszystko niechcący połamać i zniszczyć. Nie ma się co dziwić ptakom, które lekkie same w sobie, wolały się już pobudzić, otrzepać ze śniegu i sfrunąć na sam dół. Tam, gdzie kończy lub zaczyna się las, gdzie kończy lub zaczyna się spadzista, pokryta śniegiem łąka po drugiej stronie, której czerniał szkielet tego zapomnianego domu i jego zdziczały sad. Za którymi płynęła zamarznięta rzeczka, a w dół niej, po jej drugiej stronie ciągnął się długi rząd garaży z szarych pustaków zakończony blokiem mieszkalnym. Pierwszym albo ostatnim z dużej liczby powygaszanych, czteropiętrowych, można powiedzieć, pudeł, gęsto wypełniających tę dolinę. I choć to tak zwane osiedle było bardzo duże, to i tak góry po jego drugiej stronie były większe. Stykając się bezpośrednio z blednącymi gwałtownie gwiazdami, których wygięte na sklepieniu konstelacje łączyły jedną stronę pofałdowanego horyzontu z drugą. Podobnie jak łączyła je droga, po której właśnie, co było widać ze skraju lasu jak na dłoni, jechał pierwszy pekaes. W którym pewnie siedziało kilku pierwszych narciarzy chcących zjechać z rozpartej całkiem niedaleko, tej największej góry. Której to czarną szczecinę przecinały paciorki światełek wyciągów narciarskich od szczytu aż po sam dół. Zamieniając się w pomarańczowe światełka latarni biegnących nieprzerwanie dalej wzdłuż drogi i dalej rozświetlających zimno każdą z osiedlowych uliczek. Pod zboczem tej góry pekaes miał końcowy przystanek, a początek brała ta właśnie zamarznięta teraz rzeczka. Niby mizerna, a trzymająca bloki po jednej swojej stronie, a całą resztę po drugiej. Oddzielając w ten sposób świat już za chwilę rozbudzonych ludzi od innego, tak zwanego świata dzikiej przyrody. Nie na tyle jednak pewnie, żeby całkiem stracić nadzieje na ich przyszłe zjednoczenie.