O społecznym fenomenie niewidzialnego miasta – praktyk codzienności kształtujących miejskie przestrzenie – rozmawiają jego badacze, socjolodzy Maciej Frąckowiak i Marek Krajewski

MACIEJ FRĄCKOWIAK: Czym było niewidzialne miasto jako zjawisko, a także projekt artystyczno-badawczy „Niewidzialne miasto”, gdy zaczynaliśmy je badać? Oczywiście możemy się tego dowiedzieć z książek1, jedna z nich niedawno została wznowiona jako ebook, ale chciałbym zachęcić Cię do wspomnienia prapoczątków, bo historia naszego zainteresowania oddolnym urbanizmem w polskich miastach sięga przynajmniej roku 2006, kiedy to opublikowałeś tekst pod tym samym tytułem.

MAREK KRAJEWSKI: Określenie „niewidzialne miasto” po raz pierwszy pojawiło się w tekście, który powstał na podstawie referatu wygłoszonego podczas konferencji dotyczącej zaangażowania obywatelskiego. Odbywała się pod prowokacyjnym tytułem „Czy społeczny bezruch?”2. Jej uczestnicy forsowali tezę, że społeczeństwo polskie jest nieaktywne, bierne, niezdolne do działania wspólnotowego. Uderzyło mnie, jak wąsko rozumieją aktywność obywatelską, sprowadzają ją do członkostwa Polaków w organizacjach pozarządowych, stowarzyszeniach, brania udziału w wyborach, a przecież wokół nas jest mnóstwo zwyczajnej działalności obywatelskiej, nakierowanej na przeobrażanie najbliższego otoczenia i poprawę życia jednostek. Stąd wzięła się kategoria niewidzialnego miasta. Miała sygnalizować, że aktywności obywatelskie są w przestrzeni miasta zarazem obecne i niewidoczne – nie mówi się o nich, nie opisuje się ich, nie dostrzega, a w związku z tym także nie docenia.

MF: Doprecyzujmy, jakiego rodzaju są to działania.

MK: Dokumentowanie niewidzialnego miasta zaczęło się od wydeptanych ścieżek na trawnikach, jakichś ozdób balkonowych, dziwnych dekoracji w oknach, przedogródkach przed kamienicami. Obiektem-paradygmatem najpełniej reprezentującym niewidzialne miasto była kapliczka na poznańskim Świcie zawieszona na drzewie pomiędzy blokami. W jej wnętrzu zamiast świętej figury – a może to właśnie była święta figura? – stał krasnal ogrodowy. Przeprowadziłem na jej temat krótką rozmowę z mieszkańcami i okazało się, że stworzył ją z okazji wejścia Polski do Unii Europejskiej ich sąsiad, stolarz. Po jego śmierci mieszkańcy osiedla opiekowali się nią, stała się lepiszczem więzi sąsiedzkich, miejscem spotkań alkoholowych i zwykłych codziennych pogaduszek… Z pojedynczego, pewnie trochę prześmiewczego gestu zrodziło się dobro wspólne. Po tekście pokonferencyjnym przez rok, półtora, przy wsparciu Lecha Olszewskiego i jego firmy Metropolis, która finansowała dokumentowanie niewidzialnego miasta, robiliśmy zdjęcia w różnych polskich miejscach. Zapewne pamiętasz, bo w tym uczestniczyłeś. W efekcie powstały malutkie albumy z naszymi fotografiami ukazujące ten fenomen w Poznaniu, Toruniu, Wrocławiu, Tarnowie. Każde z tych wydawnictw towarzyszyło innej wystawie, zazwyczaj pozagaleryjnej. Na przykład na budynku poznańskiego Arsenału z potężnego projektora zamontowanego na samochodzie wyświetlaliśmy zdjęcia prezentujące różne przejawy niewidzialnego miasta. Niewidzialne, niewidoczne, najczęściej dotyczące regionów przedmiejskich, trafiło w ten sposób do centrum miasta, a przez to w środek społecznej uwagi. W Toruniu, z tego, co pamiętam, zdjęcia prezentowaliśmy w formie light boxów umieszczonych w otworach strzelniczych murów miejskich; we Wrocławiu zdjęcia zostały pokazane w ramach wystawy Międzynarodowego Biennale Sztuki Zewnętrznej OUT OF STH w 2008 roku. Wydrukowaliśmy je na foliach samoprzylepnych i skleiliśmy w ogromny dywan, który w całości pokrył podłogę tamtejszego BWA. Widzowie po fotografiach chodzili. W ten sposób zwróciliśmy uwagę, że oto mamy do czynienia z prawomocną sztuką niezależną, jaką jest street art, a z drugiej strony – z fenomenem niewidzialnego miasta. W każdym mieście roi się od jego przejawów, a mimo to ich się nie zauważa, nie docenia. Nieco ironicznie umieściliśmy je więc na wystawie w adekwatnym miejscu, czyli na marginesie uwagi. Należałeś do zespołów, które zajmowały się dokumentacją tego fenomenu. Może chcesz opowiedzieć, jak to pamiętasz? Czym było niewidzialne miasto z Twojej perspektywy?

MF: Zaraz do tego przejdę, ale kiedy opowiadałeś, zdałem sobie sprawę z charakterystycznego dla Ciebie sposobu użycia fotografii jako narzędzia, które pomaga porządkować obserwowanie, analizować doświadczenia.

MK: Na pewno zdjęcia były ważną częścią projektu. Bez systematycznego fotografowania nie miałby takiej siły, zostałby zignorowany, przeoczony, a my, jego twórcy, na pewno mniej dowiedzielibyśmy się o tym, jak mieszkańcy tworzą miasto.

MF: Zaskoczyło mnie, jak dużą rolę w tym projekcie odegrała dokumentacja fotograficzna. Zadecydowała o mocy przedsięwzięcia, mimo że to były zwykłe, nieprofesjonalne zdjęcia, zwykły był również sposób postrzegania i badania obiektów, przynajmniej w pierwszym okresie. Stworzyliśmy stronę internetową, która gromadziła zebraną przez nas dokumentację. Wzbudziła duże zainteresowanie, pomogła też dołączyć do naszego zespołu kolejne osoby. „Niewidzialne miasto”, już jako projekt, było jednym z pierwszych przedsięwzięć humanistyki cyfrowej – opierało się nie tylko na internetowym archiwum, współtworzyli je pasjonaci i uważni obserwatorzy miast.

MK: Wciąż nie odpowiedziałeś, dlaczego włączyłeś się w ten projekt.

MF: Z mojej perspektywy, wówczas początkującego adepta socjologii, był to przede wszystkim trening z badawczej wyobraźni, wrażliwości, empatii. Chodząc i dokumentując przejawy oddolnej aktywności mieszkańców największych polskich miast, uświadomiłem sobie, że codziennie mijane obiekty mogą emanować bogactwem znaczeń. Podobał mi się też łobuzerski wymiar przedsięwzięcia – podważało utarte wyobrażenia o miejskim aktywizmie, a także wyrażało bunt wobec słownikowych definicji zjawisk socjologicznych. Z czasem nasze zainteresowania przybrały formę pełnoprawnego projektu badawczego. Napisałeś wniosek grantowy, wyklarował się ogólnopolski zespół badawczy. W jego skład weszli między innymi Rafał Drozdowski, Tomasz Ferenc, Krzysztof Olechnicki, Marcin Drabek, Piotr Ferenc, Jerzy Kaczmarek, Łukasz Rogowski. To nie przypadek, że większość z tych osób w pierwszej dekadzie drugiego milenium starała się popularyzować w Polsce socjologię wizualną, przekonując do wartości zdjęć jako narzędzi badawczych i wskaźnika odsyłającego do interesujących praktyk codzienności. Wspominam o tym, ponieważ jednym z pierwszych zadań badawczych naszego projektu była systematyczna analiza kilku tysięcy zdjęć wykonanych w kilkudziesięciu polskich miastach przez rzeszę osób zebranych za pośrednictwem nieistniejącej już strony internetowej. Kolejnym krokiem były rozmowy z osobami tworzącymi interesujące nas obiekty i miejsca, a także ich sąsiadami oraz ekspertami od urządzania miasta (planistami, strażą miejską, spółdzielcami). Pamiętasz, co wtedy myśleliśmy o znaczeniu tego ogromu udokumentowanych działań dla mieszkańców, dla ich otoczenia? Przypominam sobie na przykład, że już zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka romantyzowania niewidzialnego miasta.

MK: Od razu założyliśmy, że mamy do czynienia z niedocenianymi przejawami aktywności obywatelskiej, poprzez którą mieszkańcy osobiście próbują ulepszać miasto, często wbrew władzom miejskim, architektom i urbanistom. Ta działalność często odbywała się w przestrzeniach granicznych, pomiędzy obszarami, na swoistej miejskiej ziemi niczyjej. W przestrzeniach zaniedbanych albo prywatnych mieszkańcy ignorowali kontekst architektoniczny albo próbowali go dostosowywać do własnych potrzeb. Część tych działań nie była prospołeczna w wąskim rozumieniu tego słowa, to znaczy nie została nakierowana na tworzenie przestrzeni publicznych, budowanie dobra wspólnego. Przeciwnie, wiele z nich zostało pomyślanych tak, by rozgraniczać, uniemożliwiać dostęp, zakazywać wstępu, w jakiś sposób prywatyzować to, co wspólne. Kiedy otworzyliśmy stronę na wszystkich użytkowników i użytkowniczki internetu i każdy mógł wstawiać na nią zdjęcia niewidzialnego miasta, zauważyliśmy, że niektórzy fotografujący traktują jego przejawy jak etnograficzną ciekawostkę, dzieło stworzone przez Obcego, intrygujące właśnie z powodu odmienności. Szybko się okazało, że natknęliśmy się na rodzaj równoległego świata społecznego. W niewidzialnym mieście istnieje cała paleta zjawisk obecnych też poza nim: naśladownictwo, rywalizacja, chęć dominacji, głęboko posunięty terytorializm, wykluczanie innych, ale i potrzeba miejsca, zakorzenienia, eksponowania tożsamości.

MF: Czy obecnie zgodziłbyś się z opinią, że niewidzialne miasto było zwykłe także dlatego, że tworzyli je zwykli ludzie? Niejednokrotnie podejmowali próby alternatywnego uporania się z codziennymi problemami, na przykład łatali drogę oponami, bo nie udało się przekonać urzędników do zajęcia się problem lub brakowało środków, by razem z sąsiadami zrzucić się na firmę, która wyleje asfalt. W naszej bazie figurowało wiele przykładów samodzielnie tworzonych miejsc dziecięcej zabawy. Zorganizowały je wspólnoty, których może nie było stać na załatwienie sprawy w bardziej „profesjonalny” sposób. Wreszcie, fotografowaliśmy dużo realizacji mocno splecionych z tożsamością ich twórców. Pamiętam budynek jednorodzinny z elewacją przyozdobioną różnymi obiektami, między innymi rowerem, numerami, Matką Boską wyciętą z butli gazowych. Okazało się, że to były numery obozowe, na tym rowerze mieszkaniec budynku uciekł z obozu w czasie II wojny światowej, a przynajmniej taką relację usłyszałem od jego zięcia.

Tomasz Rakowski, etnograf z Warszawy, na określenie takich obiektów przywołałby zapewne pojęcie „znaki istnienia”. Ich funkcję pełnią również oddolne działania, które polegają na wykorzystaniu samodzielnie tworzonych obiektów jako przestrzeni dialogu – świadczą o chęci opowiadania, wyrażania siebie, może też w sytuacjach, gdy twórcy na co dzień nie mają z kim podzielić się ważnymi dla nich przeżyciami. Przyozdabianie elewacji rzeczami opowiadającymi o lokatorze jest jedną z niewielu szans autoprezentacji, a jednocześnie pozwala jakoś się zmieścić i ukorzenić w miejscu, w którym się żyje. Przy okazji rozmowy o ozdobach umieszczonych na tym domu jednorodzinnym zdałem sobie sprawę, że niewidzialnemu miastu grozi zniknięcie nie tylko dlatego, że irytuje profesjonalne miejskie służby, które chciałyby uczynić to czy inne miasto turystycznym i biznesowym centrum, schludną zachodnią metropolią. Często nie znajduje ono zrozumienia także wśród współlokatorów czy sąsiadów.

MK: Dodałbym, że niebezpiecznie jest mówić o tym projekcie jako aktywnościach osób cierpiących z powodu deprywacji, braku uwagi albo środków do działania. Oczywiście zetknęliśmy się i z takimi sytuacjami, ale wydaje mi się, że istotę niewidzialnego miasta trafniej oddaje kategoria stworzona przez jednego z uczestników projektu, socjologa Michała Podgórskiego – „kultura oboczna”. Niewidzialne miasto nie jest kulturą alternatywną, nie zawsze jest kulturą oporu. Powinniśmy mówić raczej o autonomicznej kulturze powstającej na marginesie oficjalnego życia, i to chyba nie zawsze wyłącznie z powodu jakiegoś deficytu – pieniędzy czy umiejętności. Czasami twórca ma odmienny gust albo naśladuje sąsiada, albo w dzielnicy tak się przyjęło. Władze samorządowe może by i pomogły, ale w Polsce nie ma zwyczaju zwracania się do urzędników o wsparcie. Dlatego myślę, że kategoria zaproponowana przez Michała trafnie opisuje sytuację gdy to nie deficyt rodzi osobną kulturę, ale jest ona rezultatem autonomicznych decyzji, podlegania lokalnym regułom, naśladownictwa sąsiadów i norm, które oni samodzielnie wypracowują. Niewidzialne miasto tylko częściowo wynika więc z przymusu, częściowo zaś ze świadomej afirmacji własnych upodobań, z potrzeby ekspresji, i tak należy je odczytywać, a nie jako substytut czegoś innego. Tak mi się wydaje, choć zgadzam się, że zastępowanie brakujących działań administracji samorządowej ruchami oddolnymi czy rekompensowanie braku wybitnych umiejętności artystycznych naśladownictwem to strategie często obecne w niewidzialnym mieście.

MF: Niedługo minie piętnaście lat od czasu, gdy podjęliśmy pierwsze działania wokół niewidzialnego miasta. Wiele się w polskich miastach zmieniło, przeczuwamy też i dostrzegamy, że większość z tych oddolnych inicjatyw poznikała, a przynajmniej jest ich zdecydowanie mniej. Czy w Twoim przekonaniu badane niewidzialne miasto znikło lub znika? A jeśli rzeczywiście tak jest, co się do tego przyczynia?

MK: Rzeczywiście tak jest. Po latach odwiedzałem wiele miejsc, które niegdyś fotografowałem, i okazywało się, że dużo przejawów niewidzialnego miasta wyparowało, przestało istnieć. Poznikały, choć nie wszystkie. Przetrwał słynny płot wokół przedszkola na Świcie w Poznaniu – postacie z kreskówek z lat 70. wycięte z blachy, wespawane w okręgi z grubego pręta – wciąż tak samo nieodnowiony i odrapany, tylko farba wyblakła.

MF: Ludzie w dalszym ciągu wydeptują ścieżki i aranżują przestrzenie na balkonach.

MK: Tak, ale potrzebę upiększania najbliższego otoczenia w ostatniej dekadzie mocno zagospodarował i sformatował rynek. Dzisiejsze balkony są do siebie podobne w wymiarze estetycznym: stoją na nich podobne rośliny, meble, elementy wyposażenia. Także prywatne miejsca przed domami rzadko odbiegają od standardów, ten podstawowy to wystrzyżony trawnik. Płot wycięty z blachy przez domorosłego ślusarza zastąpiły tuje. Nie zmieniła się jedna cecha: nasze otoczenie w dalszym ciągu opiera się na naśladownictwie. Domorosłych rzemieślników czy niewielkie zakłady wyparł rynek, ale nie zmienił się mechanizm wytwarzania norm organizujących myślenie o tym, co dobre, ładne, właściwe, pociągające. W dalszym ciągu muszą one uzyskać sąsiedzką akceptację, zaliczyć podwórkowy gate keeping, upowszechniają się więc raczej horyzontalnie niż wertykalnie. Presja rynkowa na zagospodarowanie różnych potrzeb związanych z domem i jego otoczeniem jest pierwszą przyczyną znikania niewidzialnego miasta. Druga wynika z podporządkowywania się polskich miast czemuś, co można by nazwać globalną normalnością. Składają się na nią minimalizm, szarość, jakieś powroty do modernizmu, brak ornamentów, podobnie wyglądające modne kawiarnie i miejsca spędzania czasu poza domem. Różnorodność – charakterystyczną dla niewidzialnego miasta – zastępuje rodzaj standardu. Nawet jeżeli uznać go za „alternatywny” czy oddolny, podobny znajdziemy w Berlinie, Londynie, Poznaniu, Warszawie. Może to jest zmiana generacyjna?

MF: Do listy powodów znikania niewidzialnego miasta dopisałbym rosnącą liczbę formatów obywatelskiego działania. Mieszkańcy animują przestrzeń publiczną w ramach rozmaitych festiwali lub zgłaszają pomysły do miejskich programów budżetów obywatelskich czy inicjatyw lokalnych. Z jednej strony działania te są cenne i potrzebne, z drugiej jednak standaryzują formy, jakie przybiera potrzeba samodzielnego działania na rzecz swojego miejsca do życia czy społeczności lokalnej. Mamy zatem do czynienia z sytuacjami cokolwiek paradoksalnymi: mieszkańcom od lat uprawiającym przyblokowe ogródki rzadko oferuje się pomoc, a jednocześnie trwają próby zakładania kolejnych ogrodów społecznościowych. Te zaś, niestety, najczęściej usychają już w ciągu kilku miesięcy po ustaniu finansowania z grantów.

MK: Postrzegam to zjawisko jako element profesjonalizowania się miasta. Znikła odwieczna luka w zagospodarowaniu obywatelskiej energii. Nagle pojawiły się masowe ruchy miejskie, a wraz z nimi wystandaryzowany sposób myślenia o przestrzeni. Pomysły na zagospodarowanie miejsc publicznych nużą powtarzalnością.

MF: Zmieniły się nie tylko polskie miasta, ale także języki, w których o nich opowiadamy. Popularyzuje się chociażby refleksja nad placemakingiem czy miastami odpornymi, rezylientnymi. Czy wrażliwość, z jaką patrzyliśmy na niewidzialne miasto, to, czego się o nim dowiedzieliśmy, może wzbogacić te języki? Próbujemy je zmieniać, tak jak kiedyś staraliśmy się rozepchać ramy dyskusji o aktywności obywatelskiej w miastach. Pomyślałem o kilku takich wątkach. Po pierwsze, idea placemakingu wyrasta z pragnienia, by w dobie wystandaryzowanych przestrzeni części z nich dodać posmaku autentyczności. Będzie oczywiście sfabrykowana, ale ma służyć miastu, ukorzenianiu ludzi, ograniczać ich gotowość do przeprowadzek do innych miast. Placemaking często bywa romantyzowany, w podobny sposób, w jaki na początku romantyzowaliśmy niewidzialne miasto. W tym ujęciu przynosi wyłącznie dobro i jest otwarty na zewnątrz, a tymczasem się okazuje, że działania na rzecz ukorzenienia się w jakimś miejscu, uczynienia go, no właśnie, jakimś, często skutkują wydzieleniem jakichś „ich” od jakichś „nas” – mieszkańców i mieszkanek mile widzianych w tworzonych przez nas przestrzeniach oraz tych, których wolelibyśmy w najbliższym otoczeniu nie spotykać. Po drugie, warto podjąć dyskusję, która prowadzi do zrewidowania naszego myślenia o przestrzeniach publicznych jako czymś, co powinno być zawsze otwarte, gotowe na przyjęcie innych. Załóżmy, że pewne miejsca umożliwiają zakorzenienie jedynie za cenę bycia przynajmniej częściowo niedostępnymi dla innych. Chyba powinniśmy też inaczej spojrzeć na konflikty o przestrzeń publiczną, w końcu nie zawsze musi ona służyć przynoszeniu zgody. Oczywiście nie utożsamiam konfliktu z przemocą. Po trzecie, myślę, że badając niewidzialne miasto, byliśmy w jakimś sensie prekursorami zajmowania się „partycypacją performatywną” w odniesieniu do miejskiej materialności. W pierwszej dekadzie XXI wieku wcale nie było oczywiste, że partycypacja w mieście nie musi opierać się na gadaniu, a może być wspólnym działaniem lub dokładaniem się do miejskiego krajobrazu. Po czwarte, niewidzialne miasto przełamuje stereotypowe relacje między etyką a estetyką w mieście. Nie zawsze piękne jest dobre, a brzydkie – złe. Większość z badanych przez nas usprawnień czy upiększeń powstawała z rzeczy, które były pod ręką, przechowane gdzieś na strychu czy w piwnicy. Z punktu widzenia dzisiejszych praktyk reuse postrzegalibyśmy sięgnięcie po nie jako korzystne. Wreszcie, po piąte, w trakcie badań nad niewidzialnym miastem mocnym doświadczeniem było dla mnie uświadomienie sobie, że miasto jest po prostu zwykłe – wiele przeoczamy, kiedy staramy się w nim poszukiwać jedynie elementów wyspecjalizowanych, profesjonalnych i sektorowych. Czasem warto rozkoszować się tym, co jest.

MK: Najbardziej obawiam się próby przełożenia praktyk realizowanych w niewidzialnym mieście na porady dotyczące projektowania miasta, tworzenia miasta, z tego prostego powodu, że niewidzialne miasto nie jest projektem i nie da się odtworzyć oddolnych długotrwałych działań w logice projektowej. Wspomnieliśmy o społecznych ogrodach i przedogródkach. Istniały dlatego, że były częścią codziennych praktyk ludzi, którzy je tworzyli, z nich wyrastały. Ktoś latami był z tymi miejscami związany, opiekował się nimi. Pamiętasz pana Jana z wrocławskich Krzyków? Opowiadał nam, że przez dwadzieścia lat nie wyjechał na wakacje, bo opiekował się ogromnym ogrodem, własnoręcznie wyhodował go między blokami. Dopóki coś nie jest częścią codziennej praktyki, nie wyrasta z doświadczeń życia w określonym miejscu, borykania się, dopóty zasługuje tylko na miano produktu. Wiele powiedziałeś o tym, czego niewidzialne miasto nas nauczyło. W charakterze podsumowania dodam, że dzięki niemu uświadamiamy sobie, że miasto wyrasta z praktyki życia jego mieszkańców. We wszystkich praktykach projektowych powinniśmy brać pod uwagę codzienność, zwykłość życia. Nie chodzi o to, żeby ją naśladować; mamy rozwiązać problem utożsamienia dobrego miasta z miastem uporządkowanym, czystym, estetycznym. Podstawowa nauka, która wynika z badań niewidzialnego miasta, brzmi: przestrzenie miejskie i miasto nie są projektem, produktem, nie da się ich przeszczepić z jednego miejsca do drugiego. Jak sam wiesz, wraz z ruchami miejskimi pojawiło się mnóstwo propozycji przeprojektowania miasta, nowych pomysłów na miasto. Mnie ciągle w tym wszystkim brakuje wnikliwej obserwacji, długotrwałego życia wśród ludzi jako punktu wyjścia do myślenia o tym, jak przeobrażać miasto.

MF: Niewidzialne miasto uczy pokory wobec tego, co istnieje. Osobom, które na różne sposoby projektują miasto, radziłbym, aby zawsze zaczynały od dowartościowania tego, co już istnieje, a także unikały przeprojektowywania – pozostawiały mieszkańcom miejsce, by mogli swoimi działaniami obsadzać zaproponowane formy i struktury. Proponuję zakończyć naszą rozmowę klamrą: z czasem zasięg niewidzialnego miasta się skurczył, ale został pewien typ wrażliwości. Warto ją zachować.

MK: Zauważam podobny rodzaj spojrzenia w dzisiejszym stosunku do nieużytków, patrzeniu na roślinność w mieście – nie zieleń, ale roślinność ruderalną, antropogeniczną. Obecność pewnych aktorów w mieście, na przykład zwierząt, zawsze była warunkowa, byli traktowani jak dodatek do miasta. Wreszcie zobaczyliśmy, że miasto to nie tylko ludzki twór i niekoniecznie musimy być w nim najważniejsi. Oprócz nas w tych przestrzeniach żyje wiele organizmów, a łączą nas potrzeba przetrwania, witalność, działanie. Nie przypisuję tego odkrycia jedynie „Niewidzialnemu miastu”, zauważam natomiast podobieństwo między aktualnym myśleniem o mieście a tym, które towarzyszyło nam w projekcie „Niewidzialne miasto”.