Dźwięk telefonu wyrywa mnie ze snu. Dzieci zbierają się do szkoły, łazienka ciągle zajęta. Szybka kawa, łapię smycz – idziemy! Pierwszy postój przy korzeniach wiązu obok szkolnego boiska, drzewo chyba zaatakował jakiś grzyb – mocno śmierdzi. Potężny pień zostaje obsikany. W kamienicy po lewej stronie trwa remont, fragmenty siatki i betonu na trawniku tworzą przestrzenne kompozycje. Mijamy skwerek, niedawno zamieniony na park kieszonkowy, i zmierzamy do budki na rogu. Kupuję chleb, który, nie wiedzieć czemu, nazywa się kaszub. Idziemy dalej krętą ulicą, mijając parterowe domy sprzed stu lat (kolejne dwa gruntowne gentryfikacyjne remonty), docieramy do najładniejszej ulicy w sąsiedztwie. Wysokie drzewa, po obu jej stronach pasy trawnika. Liście w workach i żółty chaos na chodnikach. Rzut oka w prawo (i radość z widoku) na finezyjne ceglane wille; od dekady stoją puste, grozi im przyszłość butikowego hotelu. Za płotem chaszcze i kępa wysokich drzew. To ulubione miejsce psa na kupę, szczęśliwie dzisiaj wypada tuż koło kosza na śmieci. Wreszcie wały i widok na drugi brzeg, rzekę i zamglony zamek. Schodzimy z pasa zieleni po odczytaniu wszystkich komunikatów psów z dzielnicy. Mijamy szkołę podstawową, ewidentną tysiąclatkę z wielkimi oknami i przeszklonym parterem. Kasztan naprzeciwko już nie bombarduje owocami. Obok wejścia do przedszkola w tym samym budynku rozprawia tłumek rowerowych rodziców, maluchy z workami zdążyły zniknąć w środku. Mijamy śmietnik między dwoma blokami z lat 60., obok niego wielkogabarytowe śmieci, czyjeś łóżko, fotel, sedes. Leniwe lokalne koty ledwie raczą ustąpić nam drogi. W żywopłocie również kryje się wiele informacji, a czasem resztki obiadów, warto. Tniemy obok parkingu wtłoczonego między drzewa, ostatnia prosta. Znowu wysokie drzewa, swoich dni dożywają klony o omszałych pniach, za to po drugiej stronie ulicy jaśnieje nowym tynkiem zmodernizowana postmodernistyczna kamienica. Przed nią kosze do segregacji. Zapach igliwia – to ogród kościoła, oaza okolicznych jeży, ale rano ich nie widać. Donice zagradzają wjazd na przykościelny placyk dzikim parkującym. Z powrotem nurkujemy w bramie. Taki poranek.

Marcin Wicha zauważa w wywiadzie, że o zwykłości można mówić tylko osobiście. Zwykłość mojej dzielnicy koi. Nic tam nie jest specjalnie piękne ani spektakularne, mało w niej designu, mało też wyrażanych formą aspiracji. Rozmowa z Marcinem uświadomiła mi jednak, że mam szczęście żyć w luksusie. Polega on na pozostawaniu w mieście, a zarazem doświadczaniu żywopłotów, chaszczy, przestrzeni, które opierają się utowarowieniu. Moja codzienność jest uprzywilejowana, choćby przez bliskość komunikacji miejskiej, przychodni i szkoły, obecność chodników.

Sięgnęłyśmy w „Autoportrecie” po zwykłość, by zwrócić uwagę na przestrzenie naszej codzienności. Nic spektakularnego. Patrzymy na supermarkety, miejsca tranzytu czy przedmieścia, osiedla grodzone, a także bloki i blokowiska, miejsca życia wielu z nas. PRL zostawił nam zwykłe przestrzenie między budynkami, skwerki, skrawki bez ogrodzeń. Miejsca wolności. Nie ulepszajmy ich. Nie zawsze musimy.