Latem tego roku cała Polska żyła polityką i wirusologią. Dziś trudno uwierzyć, że w upalne wakacje 2019 roku głównym tematem zaprzątającym uwagę opinii publicznej była kanalizacja, a ściślej – wielki wyciek ze stołecznej kanalizacji. Pod koniec czerwca zeszłego roku nastąpiła awaria rurociągów przesyłających ścieki z części lewobrzeżnej Warszawy do oczyszczalni Czajka na drugim brzegu Wisły. Doszło do rozszczelnienia jednej z dwóch nitek rurociągu. Do tunelu pod Wisłą zaczęły napływać pod dużym ciśnieniem nieczystości; powodowały dalsze zniszczenia, a w końcu uszkodziły drugą nitkę, rezerwową. Inżynierowie z miejskiej spółki wodno-kanalizacyjnej rozpoznali się w sytuacji panującej w przestrzeni niedostępnej i nieznanej zwykłym warszawiakom, po czym wyłączyli cały układ przesyłowy. Konsekwencją takiego posunięcia musiała być druga radykalna decyzja – o zrzucie nieczystości wprost do królowej polskich rzek, przelewem burzowym na wysokości ulicy Farysa na Młocinach.

Gdy pęka rura w toalecie w mieszkaniu czy domku jednorodzinnym, jest to prywatna zgryzota lokatorów; co najwyżej zabrudzą się kapcie i ulubione dywaniki. Gdy pęka rurociąg obsługujący dwumilionowe miasto, rodzi się problem w skali społecznej. Nic dziwnego, że sensacyjny wylew nieczystości pociągnął za sobą pranie brudów zarówno w polityce krajowej, jak i miejskiej. Mniejsza o szukanie winnego oraz praktyki przykrywania wycieku wzajemnym oblewaniem się pomyjami. Najważniejsze, że w mediach ogólnopolskich, a przede wszystkim w mediach społecznościowych, ogłoszono kataklizm. Katastrofę infrastrukturalną i ekologiczną. Porównanie do wybuchu reaktora w czarnobylskiej elektrowni jądrowej okazało się jednym z bardziej umiarkowanych. Z perspektywy „antropologa nieczystości” zrzut ścieków z około dwóch trzecich obszaru miasta nie jest problemem w randze apokalipsy (co zaraz wyjaśnię), chociaż, rzecz wiadoma, w XXI wieku miejsce zawartości wielkomiejskich ubikacji, kuchni i łazienek jest w nowoczesnej, w pełni sprawnej oczyszczalni.

Przede wszystkim całkiem do niedawna, przed oddaniem do użytku układu przesyłowego i rozbudowy oczyszczalni przy ulicy Czajki (w 2012 roku), a wcześniej otwarciem oczyszczalni Południe (w 2008 roku), ścieki z lewobrzeżnej Warszawy spływały kolektorem wprost do Wisły. Innymi słowy, gospodarka ściekowa wyglądała w zasadzie tak, jak zaprojektowali ją w latach 70. XIX wieku Lindleyowie, profesjonaliści ze słynnego inżynierskiego rodu. William Lindley zastanawiał się nad rozwiązaniem alternatywnym – tak zwanymi polami irygacyjnymi – jednak, jak na wizjonera przystało, wziął pod uwagę rozrost przestrzenny miasta w przyszłości oraz to, że wyobrażenie podmiejskich „gnojowisk” parujących nieczystościami wywoływało w społeczności miejskiej obawy nawet silniejsze niż „groźne” instalacje podziemne. Trzeba pamiętać, że wyposażanie unowocześniających się miast w sieci wodociągowe i kanalizacyjne przeważnie łączyło się z drenażem konfliktów i napięć społecznych1. Ujęcia wody pitnej dla Warszawy znajdują się – pomijając już to, że pod dnem Wisły – mniej więcej dziesięć kilometrów powyżej punktu zrzutu ścieków. W laboratorium u inżyniera Gajnego i Madzi Karwowskiej, której praca zawodowa w serialu Czterdziestolatek polegała na badaniu kranówki i prowadzeniu batalii o polepszenie jej smaku, nie odnotowano by żadnej zmiany. Skażenie wody płynącej z domowych kranów nie wchodzi w grę.

Zarządzający siecią kanalizacyjną mogą dokonać w ciągu roku określonej liczby zrzutów prosto do Wisły na mocy pozwolenia wodnoprawnego wydanego przez prezydenta miasta. Muszą mieć taką możliwość choćby dlatego, że podczas intensywnych opadów deszczu nadmiar ścieków uchodzi przelewem burzowym bezpośrednio do Wisły. Wcześniej w kanale mieszają się ścieki przemysłowe, z gospodarstw domowych i wody opadowe (w tym miejscu spróbujmy mimo wszystko nie zapominać o śniegach topniejących na wiosnę). Po napełnieniu kolektora do poziomu powyżej krawędzi przelewu dochodzi do wyprowadzenia mieszaniny ścieków „najkrótszą drogą”. Pech chciał, że awaria nowej, zaledwie kilkuletniej instalacji przydarzyła się upalnego lata, przy wyjątkowo niskim stanie Wisły. Gapie, sensaci i cokolwiek perwersyjni poszukiwacze „abjektów” mogli więc zobaczyć to, co zobaczyć chcieli: brunatną plamę w wątłym wiślanym nurcie. Specjaliści tymczasem dysponują wiedzą, że nawet przy niskim stanie Wisły wpadające do niej warszawskie ścieki są w przybliżeniu zaledwie 1 procentem wód. Jeśli czegoś należało latem 2019 roku odradzać, to kąpieli i wędkowania w „strefie zrzutu”. Zamiast skutków na miarę chorób popromiennych po katastrofie w Czarnobylu można było się spodziewać miejscowej przyduchy, czyli spadku ilości tlenu w wodzie i śnięcia ryb.

Co więcej, rzeki wykazują zdolność do samooczyszczania. Roślinność i organizmy wodne wspomagają degradację zanieczyszczeń, ścieki ulegają rozcieńczeniu. Takie prawidłowości Lindley uwzględniał już sto czterdzieści lat temu. Do drugiej dekady XXI wieku nie organizowano akcji pod hasłem #RatujemyWisłę, nie wyliczano publicznie, ile płynnych brudów do niej trafia nawet nie przez tydzień, lecz w sekundę (tuż po awarii – trzy metry sześcienne). Zresztą statystyki produkcji ścieków w Warszawie po 1990 roku stale się kurczą (sic!): w 2010 roku nieczystości było o jedną trzecią mniej niż na przełomie stuleci. Jednocześnie maleje zużycie wody; rekord obciążenia sieci wodociągowej, który padł w pierwszych dniach czerwca 1979 roku w związku z pierwszą pielgrzymką Jana Pawła II do ojczyzny, nie ma już szans na pobicie. Dodajmy do tego jeszcze jeden czynnik: plan Balcerowicza i transformacja ustrojowa unicestwiły wiele molochów przemysłowych przeciążających sieci wodociągowo-kanalizacyjne – w drugiej połowie XX wieku Wisłę zanieczyszczały głównie ścieki przemysłowe, nie zaś „zwyczajne”, czyli ścieki bytowe.

Właściwym zagadnieniem kulturoznawczym jest widzialność–niewidzialność instalacji służących do oczyszczania miasta. Awaria z 2019 roku odsłoniła trzewia wielkiego ludzkiego siedliska, a późniejsze wydarzenia były już ostentacyjnym krokiem w stronę widzialności kanałów. Wojsko naprędce zbudowało most pontonowy na Wiśle, na nim umieszczono zastępczy rurociąg, prowadzący do kolektora po prawej stronie Warszawy. Swoisty stan wojenny w kanalizacji trwał ponad dwa miesiące, w listopadzie udrożniono tunel, wojsko rozebrało most. Oglądanie, nieraz dosłownie, rzeki ekskrementów płynącej kanałami jest „przywilejem wybrańców”. Do ich grona należą na przykład uczestnicy niezwykle rzadko urządzanych wycieczek organizowanych przez MPWiK lub osoby uprawiające miejską turystykę ekstremalną – nadzwyczaj ekstremalną, podziemną w podwójnym znaczeniu, wszak schodzenie do kanałów jest surowo wzbronione i grozi sankcjami prawnymi.

Co się dzieje po uruchomieniu spłuczki w toalecie czy odkręceniu odpływu w wannie po kąpieli, dokąd wędrują ludzkie wydzieliny i wody popłuczne, interesuje na co dzień jedynie dociekliwe dzieci. W Małej książce o kupie Pernilli Stalfelt widzimy na obrazku stolec w czepku pływackim zmierzający w dół rzeki, wprost do morza2. Dla dorosłego i zwykłego użytkownika miasta dobrodziejstwa kultury sanitarnej są przezroczyste. Wydzieliny i zużyta woda znikają w rurze, a rury znikają pod powierzchnią miasta. Elementy przynależące do tego podziemnego uniwersum nie wydostają się na górę, nie powinny wychodzić na jaw. Gdy tak się jednak dzieje, dla społecznej wyobraźni oznacza to od razu zaburzenie dotychczasowego ładu, więc katastrofę. Konrad Wojnowski w Pożytecznych katastrofach zauważa, że grecka etymologia tego słowa odsyła do nagłej zmiany kierunku3. W rzeczy samej: ścieki, które przestały płynąć w ustalony sposób tunelem do oczyszczalni, zmieniły kierunek. Kanalizacja, oprócz kulturowych praktyk higieniczno-sanitarnych (jak obsługa klozetu ze spłuczką zamiast nocnika i rynsztoka), ustanowiła pewne oczekiwania wobec porządku w przestrzeni miejskiej. Gdy miasto zaskakuje ich niespełnianiem, rozkręca się katastrofa.

Zbyt łatwo wypieramy ze świadomości, że kanalizacja jest przedłużeniem ludzkiego ciała, łącznikiem między ciałem, podziemnym miastem i przyrodą. Gdy, jak nader elegancko opisał to prozaik Adolf Rudnicki, „wyciśniemy z siebie jabłko”, przebędzie ono długą drogę domowymi rurami, dalej kanałami i kolektorami:

Jabłko w identycznych warunkach, to znaczy przy zamkniętych drzwiach i nie bez wysiłku, wyrzucone na Towarowej, przejdzie trasą kolektora A […] do głównego kolektora bielańskiego, rozpoczynającego się przy ulicy Krasińskiego na Żoliborzu, który to nadkanał wszystko, co przepływa pod warszawską ziemią, przekazuje Wiśle. […] Można przejść pod ziemią od jednego krańca miasta do drugiego i nie tylko przejść, można również zobaczyć miasto4.

Niewidzialność, podziemność miejskiej infrastruktury sanitarnej broni dostępu do ludzkiej świadomości danym o tym, że sieć kanałowa jest ekstensją ludzkiego ciała. W ten sposób usuwa równocześnie problem residuum pierwotnego tabu: obejmowania zakazem kulturowym nieczystości fizycznych w związku z ich ambiwalencją, dwuznacznym statusem. Antropolodzy powiadają, że ekskrement jest fragmentem ciała, chociaż już do niego nie należy, oddzielił się, dlatego wymaga specyficznego potraktowania, tabu właśnie5. Tabu bywa silniejsze nawet od współczesnych przejawów obsceniczności. Powodów ludzkiej ostrożności względem brudnych substancji nie wyczerpują więc uprywatnienie i daleko posunięta intymność, opisywane przez historyków idei i obyczaju jako swoiste „operatory” procesu cywilizacji6; w ostatniej, dojrzałej fazie tego procesu mnogość i różnorodność przyborów higienicznych kształtuje u człowieka naturalny kontakt ze sobą. Historia czystości splata się ostatecznie z przestrzenią, jednak za cenę miejsc „arcyprywatnych” – obsługa ciała, ablucje i pociąganie za spłuczkę powinny odbywać się bez świadków.

Florian Werner, autor Ciemnej materii, trafnie diagnozuje, że ekskrement sam w sobie odznacza się czystością: „brudnym czyni go moralny brud rządzących, policji, systemów politycznych i ekonomicznych”7. Dobra reputacja, nieskazitelność substancji relegowanych do podziemnych kanałów zostaje zbrukana dopiero w kontakcie z tym, co ma zostać znieważone, obrażone, obrzucone. Dla wszystkich, którzy nadmiernie tabuizują nieczystość, mam przygotowaną odpowiedź: tylko nie mówcie, że tego nie robicie! Niemniej warto dostrzec urok pierwszych prób nazywania urządzeń usuwających „ciemne materie”, wyszukiwanie eufemizmów: gabinet (toaleta), urządzenie dyskretne (waterklozet) lub – wręcz na drugim biegunie – niagara (ze względu na dźwięk spuszczania wody), garnitur łazienkowy (akcesoria do higieny ciała, osprzęt wanny i umywalki).

Nowoczesność złagodziła tabu wydalania, oswoiła obecność zbrojeń podziemnych; w miastach od czasu do czasu muszą być prowadzone budowlane i remontowe „roboty na wysokościach”, lecz również „roboty w głębokim wykopie”. Epoka modernizacji nie wyciszyła wszak zupełnie ludzkich obaw przed „treścią” tego podziemnego świata. Zwrot „morowe powietrze” co prawda należy już do przeszłości, ale tego samego nie da się powiedzieć o wyobrażeniu, że pewnego dnia znienacka eksploduje jakaś magistrala i na powierzchnię miasta wytryśnie gejzer nieczystości, powodując skażenie przestrzeni publicznej. Metafizyczny niemal lęk przed katastrofą sanitarno-ekologiczną, spektakularnym wylewem fecesów, tkwi głęboko w społecznej podświadomości. Brzmią w niej przy tym echa stosowanej społecznie teorii mefetyzmu – przenoszenia się infekcji za pośrednictwem zepsutego powietrza. Całkiem aktualnie w kontekście „skandalu” z 2019 roku brzmią utyskiwania Władysława Rudnickiego z 1892 roku na… uliczne studzienki kanalizacyjne:

Warszawska kanalizacja nie posiada żadnej wentylacji. Otwierają się tylko okienka kanałowe, umieszczone wzdłuż chodników i ziejące przez całe noce i poranki najszkodliwszymi wyziewami. Z tej przyczyny w Warszawie powietrze jest najwięcej zanieczyszczone z rana, kiedy lud biedny śpieszy na robotę i kiedy młodzież ucząca się podąża do szkoły. Epidemiczne choroby to stamtąd biorą początek8.

Chodzi tu o katastrofy polegające na fizycznym i zmysłowym kontakcie z brudem. Oprócz wzroku ważką rolę odgrywa węch. Nie sposób odmówić racji Rolandowi Barthesowi: semiotyk stwierdził, że „opisane gówno nie śmierdzi”9.

Incydent z 2019 roku nie był natomiast atakiem „zła”, wstępem do zatrucia wód i powietrza, lecz rezultatem splotu okoliczności o charakterze stricte technologicznym i materiałowym. Władze Warszawy otrzymały już ekspertyzę, z której wynika, że do awarii przyczyniły się korozja łącznika rur, niejednorodność zastosowanych materiałów, nierówność przycięcia, obciążenia montażowe itd. Nie mnie wchodzić w szczegóły hydroinżynierii, ustalenia ekspertów brzmią przekonująco. Istotne, że w spontanicznej ekspresji komentatorów, polityków i internautów widać było i słychać głosy tradycji (określenie zapożyczone od Rocha Sulimy10). Radosna twórczość retoryczna nie świadczy najlepiej o elokwencji ani przenikliwości wymienionych, raczej o powtarzalności zjawisk i postaw kulturowych.

Byli oryginalniejsi. Kanały już dawno temu dorobiły się literatury, mówiąc modnie, hejterskiej. Perełką piśmiennictwa oskarżającego waterklozety oraz podziemne kanały i rury o wszystko, co najgorsze, i przeciwstawiającego im szlachetne status quo w postaci rynsztoków jest broszura pod barokowym tytułem Kanalizacja m. Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą, opublikowana w Krakowie w roku 1900. Anonimowy autor, posługujący się pseudonimem Rolnik Nadwiślański, nie tylko nie odróżniał śmieci (odpadków) od ekskrementów, sytuując je razem na wozach chłopów zarabiających opróżnianiem dołów kloacznych, ale przede wszystkim chciał zakomunikować postępowym higienistom, że ani krzty miejskich „gnojów” nie odda na zmarnowanie. Polacy jako Słowianie winni chronić tradycyjną kulturę kompostowania: „Miasta, pozbawiając się cuchnących fekalii na korzyść kultury wiejskiej, otrzymywały w zamian tanie produkta spożywcze. I umacniał się związek przyrodzony wsi z miastami, producenta z konsumentem, rolnika z mieszkańcem miasta”11 – wywodził Rolnik, naturalnie niedysponujący dzisiejszą wiedzą o bezpiecznej dehydracji czy dekompozycji „nawozów” ludzkiego pochodzenia, technologii toalet separacyjnych (urine-diverting dry toilet), zastosowanych na przykład na osiedlu w Orhem pod Sztokholmem. Można powiedzieć, że wystąpienie Rolnika Nadwiślańskiego sugerowało, jakoby nieczystości widoczne, choćby wywołujące najgorszą repulsję, i tak były bezpieczniejsze i zdrowsze od „schowanych” w kanałach. To niewidzialność oczyszczania miałaby generować nieporządek.

Wszystkie argumenty przywoływane w tej broszurze jej autor zmanipulował i podporządkował ukrytemu celowi politycznemu z przełomu XIX i XX wieku ,czyli niedopuszczeniu, by koszty zbrojenia ulic w kanalizację i przyłączania do niej obciążały mieszczańską kieszeń. Wykorzystywanie „niebezpiecznych kanałów” do konfrontacji z magistratem czy, szerzej, oczerniania przeciwników o działanie na szkodę narodową ma więc długie korzenie. Snucie latem 2019 roku wizji ton śniętych ryb spływających do Bałtyku przywodzi na myśl rozważania Rolnika Nadwiślańskiego o rzece zamienionej w „rezerwuar cuchnącej zgnilizny”, grożącej upadkiem „kwitnącego połowu jesiotrów”. Kanalizacja, jak pisał Rolnik Nadwiślański, zamiast polepszać atmosferę zapachową miasta, jedynie wyzwala „gazy cuchnące” i zatruwa rzeki lepkimi i kleistymi substancjami: „Jesiotr, z zwyczajnego i taniego artykułu życia ludności, stał się rzadkością muzealną, drogim przysmakiem gastronomii”12. Ostatnie jesiotry łowiono w Wiśle na przełomie lat 60. i 70. XX wieku; odbudowa populacji tej ryby w Wiśle – przy wsparciu funduszy europejskich – jest planem opracowywanym dopiero od kilku lat. A do przyduchy powyżej mostu Marii Skłodowskiej-Curie nie doszło. Nie zabrakło jednak „katastroficznych pesymistów”, którzy fotografie dokumentujące głody tlenowe w innych zbiornikach wodnych przypisywali – z gorliwością anonimowego Rolnika – awarii na Młocinach.

Inwersja porządku (ładu) i nieporządku (zarzewi katastrofy) wskazuje na interesujący paradoks: przecież u podstaw dziejów kanalizacji leżała pilna potrzeba wyeliminowania ryzyka prawdziwej katastrofy sanitarnej czy też, jak to kiedyś zgrabnie nazywano, konieczność uzdrowotnienia miasta. To, co ukryte pod jego powierzchnią, jest zatem ukrytym dobrem. Argumentem, którym Sokrates Starynkiewicz przekonał swoich przełożonych z carskiej Rosji do likwidacji rynsztoków oraz budowy wodociągu i kanalizacji dla Warszawy, była ochrona garnizonów wojskowych przed chorobami zakaźnymi i epidemią. Wielce sugestywnych, angażujących wszystkie zmysły „terenowych” opisów przestrzeni miejskiej w epoce rynsztoków mógłbym przytoczyć bez liku. Tu zacytuję Józefa Galewskiego:

rynsztoki prezentowały się okazale: szerokie, głębokie, przeważnie pełne brudnej stojącej wody i śmieci. Po deszczu w takim rynsztoku można było śmiało wykąpać się, a po pijanemu utopić […]. Podwórko w naszym domu było duże i długie. Środkiem płynął reprezentacyjny rynsztok, zawsze pełen różnego rodzaju ścieków. Po środku stała wielka skrzynia bez wieka, na nogach, posmarowana smołą, z dziurami w dnie. Wlewano w nią pomyje, kości, skorupy od jaj, obierki od kartofli, odpadki od śledzi i innych ryb. Wszystko, co płynne, przeciekało do rynsztoka, reszta zaś gniła, paskudziła powietrze i czekała, aż przyjadą i wywiozą te delikatesy. Zdarzało się to nie bardzo często, nieraz całe tygodnie czekało się na oczyszczenie skrzyni13.

Materialne zanieczyszczenia w nieskanalizowanym mieście, takim jak Warszawa, piętrzyły się przed kamienicami, zalegały na podwórzach i klatkach schodowych, więc w ostatecznym rozrachunku także w mieszkaniach, suterenach i na poddaszach. Nieczystość prostych ustępów, nieregularnie opróżnianych i odkażanych, przeważnie bez żadnego zamknięcia, nieraz tylko wyposażonych w imitację sedesu, a najczęściej w deskę do siedzenia lub raczej stania, „napiera” na przestrzeń prywatną. Deska klozetowa była na początku deską dosłownie! Pospolite „miejsca odchodowe” do wspólnego użytkowania, wydzielające nieznośny fetor, z nieuszczelnionymi zbiornikami ekskrementów, wyznaczano w przestrzeniach niewiele mających wspólnego z intymnością czy ustronnością w dokładnym znaczeniu tych słów. Zdecydowana poprawa takiego stanu rzeczy wiązała się z istotną przebudową miasta: zaprowadzanie ładu sanitarnego poprzez budowę instalacji służących równocześnie zapewnianiu higieny i gaszeniu pragnienia (masowe zaopatrzenie w wodę pitną), łączących gospodarstwa domowe z urządzeniami komunalnymi, oznaczało konieczność narzucenia nowego ładu przestrzennego. Bez wątpienia jedną z głównych idei urbanizmu jest minimalizacja czynnika nagłych wydarzeń losowych; temu komunalne instalacje podziemne służą, a wywoływane przez nie „kataklizmy” nie rujnują miasta; przeciwnie, zmuszają do poprawy warunków stałości i przewidywalności – technologia przesyłu do oczyszczalni zostanie udoskonalona.

Negatywnych reakcji na kanalizację jako technologię dalece przekształcającą zastany krajobraz nie należy rozpatrywać wyłącznie w kategoriach tradycji oporu „wśród ludności słowiańskiej nad Wisłą”, daje się ona bowiem porównać na przykład z angielskim ruchem antytrakcyjnym14. Projekt sieci transmisyjnej energii elektrycznej z początku międzywojnia, oznaczający pochód słupów wysokiego napięcia przez krajobraz brytyjskiej prowincji, wywołał potężny konflikt i oddolne organizowanie się przeciwników powszechnej elektryfikacji, zaburzającej dawną relację między środowiskiem zurbanizowanym i niezurbanizowanym, naturalnym. Wśród przeciwników trakcji elektrycznych znaleźli się między innymi pisarz Rudyard Kipling i ekonomista John Maynard Keynes. Porównanie „antysłupowców” do „antyklozetowców” uświadamia moim zdaniem coś jeszcze: żywe duże miasto tworzy rozrastającą się, „nieskończoną” sieć połączeń, zarówno naziemnych, jak i podziemnych. Ich wielość jest niezbędnym do tego bodźcem, zarazem jednak czynnikiem ryzyka, chaosu, potencjalnością katastrofy. Dotykamy tu kwestii medialności kanalizacji i medialności miasta.

Za wodę bieżącą, odprowadzanie ścieków, podobnie jak za korzystanie z odbiorników telewizyjnych i radiowych lokatorzy wnoszą opłaty jako użytkownicy mediów. W administracyjnym żargonie utarło się mówić, że pełnowartościowe lokale „mają pełną komunikację”, są „wyposażone we wszystkie media”. Ta formuła skrywa fakt, że urządzenia podłączone do miejskich sieci są mediami kultury. W przestrzeni mieszkalnej zadomawiają się w postaci przedmiotów, takich jak przekaźniki elektroniczne i meble. Ich znaczenie na co dzień, w warunkach nie-katastrofy, bagatelizujemy albo po prostu go nie dostrzegamy, ponieważ „udomowione” media kultury przestają być widoczne. W stanie technicznej sprawności oddziałują z ukrycia.

Rzeczy będące mediami kultury należą do kategorii innowacji i wynalazków. Przed „odkryciem” przedmiotu, czyli jego efektywnym wykorzystaniem (społeczną implementacją), ludzie najczęściej nie odczuwają potrzeby posługiwania się ulepszonymi sprzętami, nowymi technologiami, ale gdy już znajdą one zastosowanie, całkowicie zmieniają ludzkie zapatrywania na środowisko materialne; „używają” swoich użytkowników, przeobrażają klimat siedzib miejskich i wyobrażenia społeczne. Człowiek działa w kulturze, użytkując przedmioty, nie zaś wyłącznie otaczając się znakami. Kultura sanitarna jako dziedzina „kultury materialnej” nie ulega skostnieniu, z rzeczami ma się zawsze do czynienia jako „przyborami”. Codzienne użytkowanie takich narzędzi jest tożsame ze społecznym wytwarzaniem, czyli materializowaniem rzeczy. Marshall McLuhan zauważał, że kran podłączony do sieci rur przekształca „cywilizację studni” w „cywilizację sieci”15. Dezinstalacja rynsztoków i zdrojów ulicznych, prócz ulic i podwórzy jako przestrzennych kosmosów, łazienkowych garniturów, przeobrażała ludzką wiedzę i świadomość.

Szok kulturowy wywołany uruchomieniem głośnej spłuczki, tak zwanego górnopłuka (inaczej spłuczki wysokościowej), można było in illo tempore porównać z efektem pokazu niemego filmu Wjazd pociągu na stację w La Ciotat w reżyserii braci Lumière. Przyszła aktorka Jadwiga Toeplitz-Mrozowska, pomieszkując jako młoda dziewczyna u ciotki w Warszawie, przy pierwszym kontakcie z niagarą wpadła w popłoch niczym kinowa publiczność. „W toaletowym gabinecie (wówczas rzadkość) był wodospad, który spadał z tak wielką siłą i hukiem, że gdy go pierwszy raz spuściłam, serce zamarło mi z trwogi. Wyleciawszy na ulicę, gnałam wpółprzytomna aż za Żelazną Bramę” – przyznała się we wspomnieniach Słoneczne życie16. I pomyśleć, że współcześnie źródłem konfuzji nie jest kanalizacja sama w sobie ani jej działanie, lecz stan nie-działania, czyniący niewidzialne instalacje widocznymi i „dyskusyjnymi”.

19 listopada obchodzimy Międzynarodowy Dzień Toalety. Wbrew przypuszczeniom niektórych nie jest to humbug ani gazetowy michałek, lecz rezultat rezolucji ONZ przyjętej pod wpływem międzynarodowej organizacji non-profit pod nazwą World Toilet Organization. WTO stawia sobie za cel urzeczywistnienie na całej kuli ziemskiej hasła WA-S-H (water, sanitation, hygiene) i demokratyzację dostępu do toalety; w 2015 roku nie miało go cztery dziesiąte populacji świata. Szalet, mimo związku z nieraz pękającymi rurociągami, ściekami wzbierającymi w tunelu pod nurtem rzeki, a w dodatku moralnym brudem w życiu publicznym i politycznym, pozostaje doprawdy pełen zalet.

Postscriptum: Tekst ten przesłałem redakcji „Autoportretu” w piątek; dzień później (w sobotę 29 sierpnia 2020 roku) doszło do kolejnej awarii rury przesyłającej ścieki do oczyszczalni przy ulicy Czajki w Warszawie. Zbieżność sytuacji może być przypadkowa.