Nagle wszystko stało się dla nas krajobrazem1. Mówimy i piszemy o mentalnych, intelektualnych, kulturowych, medialnych, artystycznych krajobrazach. O pejzażach miejskich, politycznych, ideowych i ideologicznych, kulinarnych, wydawniczych, rozrywkowych i designerskich. O psychicznych, wewnętrznych, książkowych, akademickich. Nasze pragnienie krajobrazu daje możliwość zobaczenia w nim jednej z najbardziej wielowymiarowych metafor współczesności. Czymże nie jest dla nas pejzaż, w czymże nie widzimy pejzażu?

Krajobraz jest skrawkiem krainy i przestrzeni i wydaje się nam, że zdołaliśmy podejrzeć jego właściwości, określamy jego ukształtowanie, ale także spójność i zwartość. Tak wyznaczamy obraz krajobrazu. Kraj wyposażony w antropologiczny „obraz” staje się krajobrazem. Z krajobrazów składamy sobie, układamy sobie kraje, rozpadające się następnie, dzielące się dla nas na obrazy, w których usiłujemy znaleźć schronienie albo wręcz się zadomowić.

Ciekawi mnie i niepokoi nie tyle objętość krajobrazowej metafory (bo tak naprawdę nie wiadomo, co właściwie ona obejmuje), ile jej wszechogarnialność, jej powszechność w naszych czasach, jej wszechobecność oraz – jak się wydaje – jej zdolność do anektowania coraz to nowych, dziwniejszych i bardziej zaskakujących regionów znaczenia. Powstają więc efekty semantyczne, które – zdaje się – urzekają nas i nawet zadowalają. Coś musi tutaj być takiego, coś musi jednak tutaj być. Co takiego daje nam metafora krajobrazu, czego nic poza nią nam nie daje, do czego otwiera dostęp, co odsłania, co umożliwia? Dlaczego jest w nas tak głęboka potrzeba myślenia krajobrazami, przedstawienia sobie krajobrazami, konceptualizacji krajobrazami. Co takiego ujawnia o naszym stanie i statusie?

Czyżby rzecz polegała tylko na tym, że w metaforze „pejzażu” brakuje oczywistej i widocznej hierarchii, że synchronia ma tutaj wyraźną przewagę nad diachronią, syntagmatyka nad paradygmatyką? Czy też właśnie „krajobraz” jest tym, na co nas jeszcze stać. Być może na więcej już nie mamy ani siły, ani odwagi. Brak nam już siły nawet na paradygmatyczne utrzymanie „kraju”, co dopiero „świata”. Byłoby nam na rękę, byłoby miło, gdyby świat zarówno rozpadał się na krajobrazy, jak i składał się z nich, mógłby w razie potrzeby szybko się złożyć, z ich nanizania, przylegania, przesuwania, alternacji – i nakładania na siebie.

Czyżby rzecz polegała tylko na przewadze, jaką daje syntagmatyka, syntagmatyczny sposób przeżywania świata: odmowa hierarchii, płynność przejść, sama płynność jako taka, tranzytywność, dyspozytywność topiki? Przecież między krajobrazami niby nie ma granic, a jednak one są – wprawdzie w wyobraźni, lecz wytrwale, w przeciwnym razie krajobrazy nie byłyby krajobrazami. Właśnie ta ambiwalencja jest ciekawa: rozgraniczenie bez granic, umiejętność przeprowadzenia odgraniczeń nie za pomocą twardych krzywików, lecz miękkich – umiejętność zmiennego i płynnego określenia tego, co jest czym i gdzie co jest.

Elementy przyrody – dźwięki, grupy – słowa, krajobrazy – zdania, świat – język. Ale krajobrazy to także spójne teksty, to zdolność historii, potencjalność opowieści. To w ogóle niepozbawiony diachronii świat. Krajobrazy tylko na pierwszy rzut oka są pozbawione paradygmatyki. Myślenie krajobrazami zakłada syntagmatykę świata, ale także możliwość rzetelnej wewnętrznej paradygmatyki samego wyodrębnionego krajobrazu. Być może rzecz nie polega tylko na syntagmatyce, lecz także na pragmatyce. Pragniemy nie tylko płynności i przejść, lecz także wyodrębnienia i „przebywania/przebywań”. W tym sensie krajobraz jest doskonałym konstruktem.

Ale nawet akt „pejzażowania” wymaga większej siły konceptualnej, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Krajobrazy najczęściej mają dużo fałd, są całe pofałdowane – dlatego są złożone. Pomiędzy te fałdy my wkładamy swoje zakładki, i tych zakładek jest coraz więcej, krajobrazy obrastają zakładkami, zakładki sterczą z fałd krajobrazów i trzepoczą na wiatrach i w przeciągach interpretacji.

Język składa się ze zdań, z ciągu spójnych zdań – świat składa się z ciągu krajobrazów. To już nie przyroda – to właśnie świat. Świat życia, niedający się pomyśleć bez krajobrazu; jego podłoże, naturalny skrawek, skiba, na której wszystko się odbywa.

Wiara w to, że świat składa się ze znaczeń, układa się w znaczenia, że jest zbiorem znaczeń, podczas gdy krajobrazy są ich kwintesencjami i reprezentantami. Biblioteka krajobrazów tworzy encyklopedię uniwersalnych, ale niepowtarzalnych, indywidualnych znaczeń.

Pragniemy myśleć krajobrazami, odczuwać krajobrazami, tworzyć krajobrazami – i tworzyć krajobrazy. I dlatego my je sobie wytwarzamy, odtwarzamy je dla innych, godzimy się na te już gotowe, wdzięcznie w nich przebieramy.

Idealnie by było, gdyby historyczne prowincje w całości, bez reszty, bez luk i szczelin nakładały się na krajobrazy, pokrywały się z nimi – zwartymi, swoistymi, niepowtarzalnymi.

Coraz częściej wyobrażamy sobie Europę nie jako różaniec sąsiadujących z sobą państw, nie jako ciąg krain, lecz jako zespół krajów. Ale krajów w sensie krain. Zespół, konglomerat krajobrazów. Aragonia i Akwitania, Aargau i Brandenburgia, i Burgenland, Burgundia i Bawaria, Baskonia i Bohemia, Brabancja i Bretania, Valois, Wołyń i Walonia, Walia i Warmia, Waldviertel i Weinviertel, Galicja i Gaskonia, Huculszczyzna i Holsztyn, Katalonia, Kastylia, Karyntia, Kurlandia, Łużyce i Langwedocja, Mühlviertel i Mostviertel, Mazury i Morawy, Normandia i Nassau, Połtawszczyzna, Prowansja i Prusy, Piemont, Palatynat i Pomorze, Podole i Polesie, Salzkammergut i Sudety, Saksonia i Sycylia, Spisz, Toskania i Turenia, Flandria, Frankonia i Franche-Comté, Szampania i Styria. Pragniemy, by regiony – historyczny czy kulturowy – były tożsame z pejzażem, nakładały się na pejzaż, pokrywały się z nim i nim zakrywały. Marzymy o tożsamości krajobrazu z regionem, regionu z prowincją, prowincji z proweniencją, proweniencji z obediencją, obediencji z obrzędem, obrzędu z narzędziem, narzędzia z narodem, narodu z rodem, rodu z przyrodą, przyrody z naturą, natury z kulturą. Rytuału z ceremonią, ceremonii z patrymonium.

Krajobrazy są jak ludzie. Niekiedy u nas też wkrada się podejrzenie, że one nie są takie niepowtarzalne, ale od razu je odsuwamy, wmawiamy sobie, że tak nie jest, a jednak odkrywamy ową niepowtarzalność. Wyobrażenie o powtarzalności, ba!, nawet o podobieństwie krajobrazów, trudno wytrzymać. Krajobraz powinien być przytułkiem niepowtarzalności, choćby nawet ostatnim. Z tego powodu bliskie są sobie wizualizacje krajobrazu jako skutku „Tworzenia” i „duszy” krajobrazu – dwaj gwaranci i dwie gwarancje jego niepowtarzalności. Może być „człowiek bez właściwości”, ale „krajobrazu bez właściwości” nie ma. Jego po prostu nie może być, bo my wytwarzamy je w ogóle tylko dla utrzymania właściwości w jakimś miejscu, dla przywiązania, dla lokalizacji, żeby było, gdzie je pomieścić. Krajobraz musi być „typowy”, „charakterystyczny”, inaczej nie spełnia oczekiwań i nie daje obietnic. Powinien być niepowtarzalny, w przeciwnym razie zupełnie zawiedzie – nie tyle oczekiwania, ile swoje przeznaczenie i rację istnienia.

Otóż krajobraz jest potrzebą obrysowania, określenia i określoności, roz- i odgraniczoności – i równocześnie otwartości, jest potrzebą zarazem osobności i płynności.

Przewaga i zaleta takiego stanu rzeczy polega na tym, że ten czy inny przymiot można uczynić aktywnym, uruchomić w zależności od okoliczności: jeśli jest poczucie bezpieczeństwa – otwartość, w wypadku zagrożenia – osobność.

Właśnie tak, przy okazji, działa Unia Europejska. To jest jej najgłębsza istota.

Właśnie tak działa domniemane oddanie się wolności od ideologii – w przychylności do pejzażu jest nawet już nie Heimat, ale drobniejszy, lecz także bardziej giętki konstrukt. Jego przydatność do sprawowania magii, mistyki, ba!, nawet religii terenu bez najmniejszego niebezpieczeństwa zarzutu nacjonalizmu czy patriotyzmu lokalnego. Krajobraz rozgrzesza nas ze wszystkich znanych ideologii. Ale potencjalnie zawiera je wszystkie w sobie.

Metafora krajobrazu świetnie się nadaje także do zrozumienia jeszcze jednej głębokiej potrzeby: niechęci i strachu przed samookreśleniem, zatrzymaniem się na jakiejś jednej tożsamości, odmową samej idei tożsamości – z wyjątkiem tej, która jakby jest zawarta i którą jakby zabezpiecza najdrobniejsza, najbardziej podstawowa i elementarna jej część składowa, tak drobna, że ideologia już w ogóle się w niej nie zmieści – krajobraz, któremu raptem przypisują samą kwintesencję tożsamości, w postaci autentyczności. To taki paradoks: niechęć ostatecznego samookreślenia, za to pragnienie głębokiego przenikania i złączenia, identyfikacji bez konieczności i strachu zakorzenienia.

Krajobraz w naszej kulturze jest równocześnie i formą, i treścią, i naczyniem, i zawartością – oto odpowiedź na pytanie, jak to jest, że ta metafora jest tak atrakcyjna i skuteczna. W zależności od potrzeby można kłaść nacisk na jedno albo na drugie.

Krajobraz nadaje formę przeżywaniu stanów, nastrojów, aluzji i skojarzeń, ale w tym samym czasie jest sposobem ich kształtowania, formułą wchodzenia w te stany, ich sugestie, przesłanką wyczytania ich treści. Na tym spoczywa wielka dialektyka krajobrazów. Wejść w krajobraz – to okazja, ale i sposób zanurzenia się w jego „właściwościach”, stopienia się z nimi, być może nawet ich tymczasowego nabycia. Świat, choć olbrzymi, jest jednak skończoną wielością krajobrazów.

Odkrywa to nam perspektywę regresji, regresywnego potencjału krajobrazowej metafory, zdolność krajobrazu do bycia miejscem i kierunkiem Rückzug. Jak miejsce, w którym nie tylko można się schronić, żeby się zregenerować, nabrać sił, odnaleźć własną tożsamość przez tożsamość z krajobrazem, ale i do którego można się redukować, gdy zmęczenie większymi tożsamościami stanie się zbyt dużym ciężarem.

Niewyczerpalność metafory pejzażu ujawnia nasze tęsknoty za ostatnimi resztkami iluzji w nas: esencji, autentyczności, koherentności. I pozwala odczuć jeszcze jedną iluzję: iluzję niewinności, konotacyjnego nieobciążenia, „pierwotności”. Jest w tym wielkie pragnienie regresji: pragnienie symbiozy, w której nie może zdarzyć się nic złego.

Symbiozy bezpiecznej, którą da się lubić, którą można bezpiecznie lubić, pragnienie symbiotyczności poprzez wchłanianie – inkorporację – asymilację kwintesencji krajobrazu: miejscowe owoce, miejscowe tradycje, miejscowe wino, tutejsza woda, tutejsze przepisy, lokalne technologie, lokalni święci i lokalne święta, lokalne idealizacje i demonizacje, wrogości i ubóstwienia. Dużo erotyzmu: nieprzypadkowo porównania krajobrazu do ciała już dawno stały się toposem kultury.

Potencjalne pokrewieństwo bez fatum rodzimości to wielkie oczekiwanie od krajobrazu. Jedni rodzimi, inni obcy, spokrewnieni i niejednogłośni.

Krajobraz jest (ponoć) kontrolowaną regresją. Symbiotyczną regresją. Z nim można się stopić, weń można się wgłębić, w nim można się rozpuścić, jednak właśnie nie do końca, nie tak jak we Wszechświecie, gdyż za każdym fantazmatem krajobrazu stoi fantazja jego określoności, ograniczoności, ustrukturyzowania. Niepodobna rozpuścić się doszczętnie w czymś, co ma strukturę i granice.

Symbioza odbywa się także poprzez ubieranie, wchłanianie wina i jedzenia, wdychanie aromatu, poprzez inkorporację terytorium / terroiru. Ubieramy się w jego esencję poprzez soki ziemi, fluidy powietrza i odbicia światła, przez tę miękką, lekką i płynną jedność najmniej trwałych esencji, które w krajobrazie zagęszczają się, tworząc kwintesencję, substrat, eliksir krajobrazu – w winie, w potrawach, w wodzie, w zapachach, w słowie, we wszystkim tym, co nazywamy terroirem.

Owa tęsknota za ubieraniem, wchłanianiem i inkorporacją kwintesencji odsłania pragnienie esencji. Ujawnia pragnienie esencjalizmu. Krajobraz jest ostatnią niepodlegającą osądzaniu ostoją esencjalizmu. Po tym jak stał się nie do przyjęcia i niepożądany w filozofii, antropologii, socjologii, znalazł ostatni swój przytułek w krajobrazie.

Wiara w substancję krajobrazu i jej poszukiwanie (krajobrazu dostępnego i danego w terytorium) wykazują tęsknotę za substancją, za substancjalizmem. W czasie gdy wszystkie pojęcia zostały zdekonstruowane, zdemaskowane i zrekonstruowane: nacja, kraj, ojczyzna, krajobraz daje jeszcze nadzieję na istnienie ostatniego przytułku substancji, jaką można odczuć zmysłowo, pomacać, powąchać, dotykać i wyobrażać sobie, że jest ona właściwa tylko temu segmentowi, temu fragmentowi, a za miedzą krajobrazu zaczyna się już zupełnie inna substancja.

Terytorium/terroir – to przepis na przygotowanie esencji autentyczności, a od autentyczności oczekujemy eliksiru niepowtarzalności. Od niepowtarzalności – nieprzypadkowości, od nieprzypadkowości – sensowności, od sensowności – sensu. Pokusa, by wycisnąć z terenu jego terroir, jest coraz bardziej natrętna. Przetwarza się na przesłankę obecności jako taką. Przymus ten stał nam się tak niezbędny, że my żyjemy w ciągłym terrorze terroiru.

Pragniemy, by krajobraz nie tylko odbijał się w strukturach chmur, jak odlew, jak odcisk ukształtowany na krajobrazie, lecz także wyciskał się na obliczach, na ciałach, na języku, na wyrazach i minach, na serach i grzybach. Od krajobrazów oczekujemy, ba!, nawet wymagamy, by różniły się jeden od drugiego. Żeby były różnorodne, a nie jednorodne, rozmaite, gdyż tylko rozmaitość tworzy urozmaicenie. Rozmaitość jest potrzebna do stworzenia różnorodnych „nastrojów”, jakie potem można przypisać samemu krajobrazowi, przymocować doń, nadać mu taką kwalifikację i włączyć w swoistą, swoją istną klasyfikację.

Idea i fantazmat „duchowego panowania” nad krajobrazami. Ich opanowania, ich bycia opanowanymi. Zdolność do opanowania jako takiego. Zdolność do „patrzenia”, „rozumienia” i „wyobrażenia”, tłumaczenia i tęsknienia. Nastroje są nam potrzebne dla natchnienia. Różne krajobrazy dla różnych natchnień. Jeden surowy i powściągliwy, drugi bujny, jeszcze jeden baśniowy, ten – niefrasobliwy, inny – odwrotnie – melancholijny. Czyli to my wkładamy w krajobrazy pewnego ducha, który potem wraca do nas w postaci natchnienia. W zamian za natchnienie, jakiego dostarcza krajobraz, artysta podarowuje mu dodaną wartość swoim odbiciem, albo po prostu swoim przebywaniem.

Krajobraz nie jest li tylko operatywną kategorią „przyrody”, którą należy się rozkoszować, jest także przedstawicielem historii, wyjaśnieniem biografii, podłożem charakteru i przesłanką doli. W każdym razie zabarwieniem obdarowania i obramowania dla geniuszu miejsca. Gwarancją oryginalności i indulgencją autentyczności.

W czasach, gdy tak trudno o religijność, mistyka krajobrazu jest doskonałym medium dla wyrażania nieuchwytnego.

„To” bywa tylko tutaj, i przestaje bywać poza granicami tutejszego krajobrazu – przemawia w tym nie tylko nieczyste sumienie wobec szkody, jaką wyrządza mobilność, nie tylko pewność co do wartości zakorzenienia i bezpośredniej przynależności, lecz także przekonanie o tożsamości ziemi, wody, minerałów, powietrza, światła, cienia, nieba, chmur. Tylko taka kompozycja może zabezpieczyć autentyczność. W przeciwnym razie będzie ona naruszona i to już stanie się „nie to samo”, przestanie być tożsame z sobą, równać się z sobą.

Kiedyś duszę i charakter krajobrazów wyznaczali ich święci, oni stawali się patronami miejscowości i prowincji nakładanych na krajobrazy. Dzisiaj owymi świętymi krajobrazów są artyści. Krajobrazy są opisywane, opiewane, malowane, komponowane. Muszą być zawsze „utrwalane” w ten czy inny sposób, inaczej nie są krajobrazami. Ale w tym celu muszą zostać najpierw ujrzane, wyodrębnione, określone. Dopiero potem mogą zostać wyartykułowane.

Geniusz nie obdarza po prostu krajobrazów wartością dodaną poprzez podniesienie ich do rangi zjawiska sztuki, poprzez utrwalenie w substancji niematerialnej – sam krajobraz zawiera w sobie przyczynę i tajemnicę pojawienia się geniuszu, ma potencjał „wyzwolenia, wyswobodzenia, wyjawienia” geniuszu. Tylko tutaj, tylko przez ten krajobraz mógł się on w ogóle urzeczywistnić. Krajobraz „wyjaśnia” geniusza, a ten mu się następnie odwdzięcza „wyjaśnieniem” krajobrazu, nadawaniem mu wartości dodanej. Taki jest teraz zaklęty krąg.

Krajobrazy i literatura: literatura tworzy i opanowuje pejzaże, opisując i wprowadzając je do literatury. Opisywany prozą wysoką lub też sugestywną liryką pejzaż nabywa dodatkowej wartości, staje się zjawiskiem estetycznym i kulturowym, często wręcz mitem. Ludzie, którzy poświęcali się krajobrazom lub w nich żyli – poeci, malarze, kompozytorzy i reżyserzy – uszlachetniają je i przetwarzają w miejsca pielgrzymki, sugerując, że natchnienie nie pochodzi z piękna w ogóle, lecz właśnie z tego niepowtarzalnego, terenowego, terytorialnego piękna.

Krajobraz z wartością dodaną mu przez sztukę staje się nie tylko bardziej wyodrębniony – bardziej zasługuje na przebywanie w nim, odwiedzanie, „odkrycie”. Kto w nim przebywa, dostaje okazję przystępowania do komunii, napełnienia się, „zrozumienia”. Dzisiaj krajobrazy nie są tylko konglomeratami nastrojowości, lecz także potężnymi hermeneutycznymi narzędziami.

To nie tylko elementy przyrody: pod roślinnością, oprócz minerałów, metali i kamieni szlachetnych, glin, ziemi i alabastrów, piaskowca czy wapienia, czy nawet marmuru, zalegają resztki pradawnych kultur, które prześwitują, przezierają, rzucają swoje niewidzialne światło na to, co jest teraz, i  współokreślają to, co na powierzchni. A na powierzchni, obok lasów i jezior, są ruiny świątyń i zamków. Nazywamy to „kulturowymi krajobrazami”.

Na stałych gruntach, obfitujących w stałą roślinność w stałym klimacie są kamieniołomy z niewzruszonym kamieniem, z których ludzie mocnej budowy, wychowani przez ten krajobraz, budują budowle stabilne, o niepowtarzalnej strukturze, malują obrazy wciąż tych samych typów farbami zrobionymi z miejscowych roślin i tutejszych barwników, przetartych z rodzimych minerałów, zapijają pracę miejscowym winem i nucą w tutejszym dialekcie tutejsze melodie niepowtarzalnej pieśni (gr. mélos) i tak dalej.

TŁUMACZENIE Z UKRAIŃSKIEGO: EMILIANO RANOCCHI