Z katastrofą klimatyczną na horyzoncie (choć właściwie ona już trwa), w czasie pandemii stawiamy pytanie: jak uprawiać architekturę (projektować i realizować), by troszczyć się o świat i ludzi? W pierwszej kolejności interesuje nas, jak budować, by nie szkodzić. Budownictwo (utrzymanie już istniejących obiektów, ale także proces budowy) odpowiada niemal za 40 procent emisji CO2 w skali światowej. Czy da się powstrzymać spiralę wzrostu, działając jednocześnie w określonej neoliberalnej rzeczywistości? Jakich materiałów używać? W jakich miejscach budować? Jakie warunki zatrudnienia powinny panować na budowie, jak zorganizować proces budowy, by minimalizować negatywny wpływ na środowisko? Jak rozsądnie gospodarować budynkami w czasie ich użytkowania? Do jakich funkcji przystosować budynki teraźniejszości i przyszłości, jak bardzo elastyczne (gotowe do zmian) projekty tworzyć, by być społecznie i środowisko odpowiedzialnym?
Pytamy także o działalność architektoniczną uczestników naszej ankiety. Jakie projekty z ich praktyki realizują tak rozumianą troskę? Z których inwestycji wyciągnęli naukę projektowania z troską? Jakie pytania projektowe zadają sobie, a jakie inwestorom?

Dariusz Herman i Wojciech Subalski – współzałożyciele koszalińskiej pracowni HMS ARCHITEKTURA. Wcześniej tworzyli pracownię HS99. Projektują obiekty mieszkalne i użyteczności publicznej. Centrum Informacji Naukowej i Biblioteka Akademicka w Katowicach ich autorstwa zdobyły wiele nagród. Dariusz Herman wykłada także na Politechnice Koszalińskiej.

CZEKAJĄC NA WUNDERWAFFE

Globalna troska o stan planety przypomina trochę sytuację, gdy sznur samochodów zbliża się do świateł regulujących ruch wahadłowy. Kiedy zapala się czerwone światło, powinniśmy się zatrzymać, jednak wielu z nas ignoruje sygnał i przyspiesza, ufając, że zdąży. Władze centralne (i wiele samorządów) naszego kraju uciekają od odpowiedzialności za stan środowiska naturalnego, a znaczną część swoich powinności przerzucają na obywateli. Łatwiej jest żądać wyśrubowanych współczynników izolacyjności termicznej przegród i okien (są wyższe niż na przykład w Niemczech) niż zadbać o stały wzrost udziału energii odnawialnej w bilansie energetycznym kraju, powiatu czy gminy. Łatwiej jest podnosić współczynniki parkingowe w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego niż spróbować stworzyć optymalny system komunikacji zbiorowej. A przecież ochrona środowiska bez strategii opracowywanych na poziomie kraju i samorządów, bez wspierania badań nad nowymi materiałami i technologiami, organizacją i zarządzaniem, będzie szczątkowa.

Wciąż wydaje się nam, że zdążymy. U kresu wojny Niemcy pocieszali się, że pojawi się Wunderwaffe i uchroni ich przed klęską; dziś wielu z nas oczekuje cudownych wynalazków naukowych, które zawrócą ludzkość znad przepaści. Do kształtowania świadomości ekologicznej potrzebne są jednoznaczne opinie naukowców, tymczasem w świecie bez autorytetów wciąż nie możemy się doczekać przekonującej odpowiedzi na pytanie, czy panele fotowoltaiczne lub baterie samochodów przyniosą więcej pożytku czy szkód. Skoro głos nauki nie przebija się przez relatywizm, to jakie znaczenie ma głos architektów z powiatowego miasta, w którym istnieje tylko jeden certyfikowany budynek (za to z dużym podziemnym parkingiem)? Co robimy, by wpisać się w Nowy Bauhaus?

Po pierwsze: nie szkodzić

Pod tą sentencją kryje się wiele arów niewybudowanych pokoi telewizyjnych, domowych SPA, siłowni, basenów i garaży, a nawet całych domów, które wyperswadowaliśmy naszym klientom. Jeśli przychodzą do nas po projekt willi za miastem, wielokrotnie dopytujemy, czy na pewno chcą przedzierać się przez korki, by dojechać do pracy, zawieźć dzieci na basen lub korepetycje. Może będą szczęśliwi w przestronnym i komfortowym mieszkaniu w śródmieściu, z dużym tarasem skierowanym na park? Amatorów garaży namawiamy na wiaty (czasem podcienie), a jeśli ktoś nie myśli o zatrudnieniu służby, obrzydzamy prywatne kina i inne „prestiżowe” pomieszczenia.

Po drugie: mniej szkodzić

W budownictwie największy cios zadany przyrodzie to narodziny budynku i jego śmierć. W HMS wierzymy, że ograniczanie liczby tych momentów pomniejsza zło, jakie człowiek wyrządza procesem budowlanym środowisku naturalnemu. Wierzymy, że kluczem jest trwałość. Witruwiańskie firmitas, utilitas i venustas sprowadzamy do troski o trwałość fizyczną, trwałość użytkową i trwałość estetyczną. Staramy się, by te trzy elementy pozostawały w równowadze. Niedocenienie któregokolwiek z nich przyspieszy śmierć budynku, kwartału, dzielnicy, i nie zapobiegną temu żadne zielone certyfikaty. Mamy nadzieję, że nasze budynki dziękiwytrzymałemu hardware’owi przetrwają wiele lat, dzięki logicznemu zmodułowaniu przyjmą kolejny software oraz nie będą wytykane palcami jako wzbudzające wesołość pamiątki po przebrzmiałych modach. Krótko mówiąc, że będą potrzebne.

Po trzecie: skondensowane mleko rozlewa się mniej

Proces rozrostu suburbiów dotyczy także miast o znikomej gęstości. Do naszych ważniejszych zadań zaliczamy zwiększanie intensywności zabudowy w śródmieściu (nie tylko naszego miasta). Namawiamy inwestorów na trudne do zagospodarowania działki, znajdujemy dla nich rozwiązania, niekiedy sięgając po odstępstwa. Dzięki takim zabiegom zwiększa się efektywność wykorzystania infrastruktury technicznej i społecznej. Mieszkanie w pobliżu urzędów, instytucji oświaty, kultury i rozrywki sprawia, że część osób rozstaje się z samochodami.

Po czwarte: znajomość tradycji budowlanej nie szkodzi

Kalkulatory osłabiają umiejętność liczenia w pamięci, spis numerów w smartfonie negatywnie wpływa na zdolność do zapamiętywania cyfr, przez nawigację degradacji ulega orientacja w przestrzeni. Centralne ogrzewanie, klimatyzacja, selektywne szkło itd. spowodowały, że zatraciliśmy potrzebę korzystania z wielopokoleniowej, tradycyjnej wiedzy o budynkach i budowaniu. Bijemy się w piersi – o wykorzystaniu zjawisk fizycznych w budownictwie analogowym wciąż wiemy za mało. Nasze luźne przemyślenia mogą się wydać banalne, lecz dopóki betonu i stali nie wyprą nowe technologie, czujemy się w obowiązku rozumniej zarządzać tymi tworzywami, którymi dysponujemy. Świadomość zagrożeń i wiedza ekologiczna rosną z roku na rok i to jest niezwykle budujące. My też się uczymy. Elewacje biblioteki w Katowicach zaprojektowaliśmy z lokalnego czerwonego piaskowca. Niestety, start budowy się opóźnił, złoże kamienia się wyczerpało, a my zastąpiliśmy go piaskowcem indyjskim, sprowadzonym drogą morską, potem koleją, wreszcie ciężarówkami. Kilka lat później dowiedzieliśmy się, jakimi trucicielami są kontenerowce… Postulaty stawiane przez nas budynkom realizowałby wieżowiec mieszkalny, który miał zagęścić przestrzeń zurbanizowaną oraz wykorzystywać infrastrukturę techniczną i społeczną (pustoszejące szkoły, przedszkola, wegetujące sklepy, nieuczęszczane place zabaw). Jednocześnie odpłacałby się swoim mieszkańcom wspaniałą lokalizacją i pięknymi widokami na park. Niestety, ten budynek nie powstał. Czy wpisał się tym samym w „po pierwsze: nie szkodzić”? Raczej jego brak spowodował, że mleko się rozlało.

 

 

Aleksander Krajewski – założyciel BLOMM Pracownia Projektowa oraz współzałożyciel Fundacji Napraw Sobie Miasto. W działalności społecznej podejmuje kwestie partycypacji, rewitalizacji i zrównoważonego rozwoju. Celem pracowni projektowej natomiast jest realizacja projektów architektonicznych i urbanistycznych w tych obszarach.

Aleksander Krajewski, Pracownia Projektowa
BLOMM: wnętrze mieszkania z recyklingu
fot. Aleksander Krajewski

By móc coś zaprojektować, architekt musi posiadać uprawnienia, na które pracuje się latami: najpierw studiując, później zdobywając doświadczenie, wreszcie zdając egzamin ze znajomości kilkudziesięciu ustaw i rozporządzeń. Z drugiej strony, by coś zbudować, nie trzeba mieć żadnych uprawnień, żadnej wiedzy, żadnego doświadczenia. Wystarczą pieniądze.
Wszelkie pytania o ekologię w budownictwie powinniśmy zatem kierować do inwestorów. Architekci mają na nich ograniczony wpływ. Każdy projekt przechodzi przecież w pewnym momencie weryfikację kosztów, a ta zazwyczaj eliminuje wszystko, co z punktu inwestora jest zbyt kosztowne.
Przyjmijmy jednak, że wprowadzono specjalne kwalifikacje inwestorskie. Kandydaci musieliby odbyć kurs i zdać państwowy egzamin z podstawowej wiedzy o procesie inwestycyjnym i wpływie inwestycji na środowisko. Standardy określałyby również sposób prowadzenia inwestycji – na przykład ochronę korzeni drzew podczas wykopów. Już sama wiedza inwestorów o tych sprawach i konieczność zdania egzaminu przyniosłyby niezły skutek dla klimatu: inwestorów byłoby mniej, ponosiliby prawną i zawodową odpowiedzialność za łamanie standardów, w skrajnych przypadkach traciliby dożywotnio prawo do budowania czegokolwiek. W efekcie powstawałoby mniej budynków.
Odłóżmy jednak bajki na bok i zastanówmy się, jakimi zasadami powinniśmy się kierować jako architekci i inwestorzy. Na początek proponuję dwie:
1. NIE BUDUJMY TAM, GDZIE NIC NIE MA. Musimy spojrzeć na budynki jak na śmieci, które po sobie zostawiamy. Oburza nas, gdy ktoś ciśnie w lesie puszkę po piwie. Budynki to takie puszki, tylko ważą setki ton i są mocno zakotwiczone w gruncie fundamentami, sieciami mediów, drogami. Dla środowiska każdy nowy budynek na przedmieściach jest jak kolejna puszka taniego piwa na szlaku do Morskiego Oka – spróbujmy ją zastąpić szklanką dobrego krafta w miejskim barze. Będzie mniej śmieci, będzie smaczniej, zarobi lokalny wytwórca, a nie koncern alkoholowy. Budujmy więc tam, gdzie już istnieje infrastruktura: uzupełniajmy luki w zabudowie, rewitalizujmy stare budownictwo, dbajmy o zabytki, odzyskujmy zdegradowane tereny poprzemysłowe, modernizujmy bloki z wielkiej płyty. OD ZERABUDUJMY W OSTATECZNOŚCI.

  1. WYOBRAŹMY SOBIE, ŻE REGION, W KTÓRYM CHCEMY BUDOWAĆ, TO WYSPA NA ŚRODKU OCEANU. Jeśli planujemy coś tam postawić, musimy korzystać z dostępnych na miejscu materiałów. Oczywiście może to być żelbet (druga po wodzie najczęściej spotykany materiał na Ziemi), ale nie sądzę, by Robinson Crusoe (nawet gdyby miał tysiąc młodych silnych mężczyzn do pomocy) zaczął projekt swojego domu od poszukiwań żelaza i węgla dziesiątki metrów pod ziemią, budowy pieców do wypalania powyższych surowców i przetapiania ich na stal, formowania prętów, drążenia studni do pozyskania słodkiej wody, niezbędnej w trakcie tych procesów, a przy okazji spalił całe drewno, żeby ostatecznie powstał typowy dla polskiego krajobrazu domek, który lokator na domiar złego pieczołowicie opakowałby tworzywami sztucznymi, by zniwelować wszystkie negatywne cechy tej technologii. Nie twierdzę, że beton to samo zło. Znam jego zalety, ale znam też przykłady nowych osiedli zbudowanych niemal wyłącznie z tego materiału. Znam także betonowe obiekty, które nie dotrwały swoich pięćdziesiątych urodzin, bo pod postacią gruzu zostały wywiezione na składowisko. Mam świadomość, że żelbet nadaje się do recyklingu. Wiem również, że nie istnieją żadne wiarygodne dane na temat ilości betonu, który jest temu procesowi poddawany, ale nawet lobby cementowe optymistycznie szacuje je zaledwie na 10 procent. No i słyszałem, że piasek na budowy w Dubaju pochodzi z Australii, podobnie zresztą jak węgiel sprowadzany do Polski. BUDUJMY ZATEM Z TEGO, CO MAMY POD RĘKĄ, A NIE PIĘĆSET METRÓW POD ZIEMIĄ NA DRUGIM KOŃCU ŚWIATA.

Jako gatunek wykazujemy skłonność do zasiedlania lokalizacji, które dla nas się nie nadają. Problem w tym, że przez takie działanie coraz więcej miejsc przestaje nadawać się do życia. Szerpom na K2 pomagały maski z tlenem, a naszą aparaturą tlenową jest architektura naszpikowana technologią. Tylko dlaczego za wszelką cenę dążymy do tego, by na stałe podłączyć się do respiratora? Nie rzucam luźnej aluzji do pandemii COVID-19 – jestem przekonany, że do jej wybuchu przyczyniła się ekspansja człowieka na tereny naturalne. Powyższe postulaty realizuje mój no wy dom: czterdzieści siedem metrów w bloku z lat 50., w kwartale do niedawna nazywanym „gettem”. Lokal rok temu był pustostanem w dramatycznym stanie, wymagał wymiany wszystkich instalacji i stolarki, usunięcia starych pieców. W dodatku nie należy do mnie. Mogę go dożywotnio wynajmować na preferencyjnych warunkach od miasta w zamian za wykonane prace („mieszkanie za remont”). Polskie miasta dysponują tysiącami takich lokali, ale nie stać ich na bieżące remonty. W ramach przebudowy usunęliśmy z mieszkania więcej materiałów, niż wnieśliśmy do środka. Jak tego dokonaliśmy?
Strop z płyt „żerańskich” po oczyszczeniu tylko pomalowaliśmy na biało. Goście zachwycają się drewnianym odciskiem szalunku, który udało się wyeksponować. Dzięki temu zaoszczędziliśmy na oświetleniu i instalacjach elektrycznych, siłą rzeczy poprowadzonych wyłącznie po ścianach. Pod dwiema warstwami linoleum leżał siedemdziesięcioletni parkiet – odrestaurowaliśmy go. Jest trochę pofałdowany, a renowacja trwała miesiąc, ale inwestor nie naciskał na ograniczenie kosztów. Zabudowa kuchenna w 80 procentach składa się z dwóch innych kuchni i garderoby, które ktoś postanowił wymienić na nowe. Znajomy stolarz parę dni kombinował, jak dociąć i ponownie wykorzystać mniej więcej dziesięcioletnie płyty meblowe (system Ikea), zawiasy, uchwyty i prowadnice, ale ostatecznie musieliśmy dokupić jedynie nowy blat i fronty. Znalezione w piwnicy fotele (projekt Henryk Lis) poddaliśmy renowacji tapicerki, komodę pod telewizor kupiliśmy od stolarza restaurującego takie meble (projekt Rajmund Hałas).
Zarobili rzemieślnicy, a nie supermarkety budowlane. Większość lamp kupiliśmy z drugiej ręki, większość mebli przewieźliśmy z poprzedniego mieszkania. Ktoś oddał mi ościeżnicę (rozpakowanej nie mógł zwrócić do sklepu) za butelkę wina. Staraliśmy się, by każdy nowy przedmiot pochodził od polskiego producenta i był wykonany z naturalnych materiałów. Tak wyglądała budowa, ale zanim do niej doszło, trzeba było opróżnić mieszkanie. Wszystko, co znajdowało się w lokalu, a przez miasto zostało zakwalifikowane jako „zużyte w 100 procentach” – wanna, karnisze, zlew, kuchenka gazowa – wystawiłem na profilu „Uwaga, śmieciarka jedzie” i każdy z tych przedmiotów znalazł nowego właściciela, zyskał drugie życie. Zatrudnieni przeze mnie pracownicy wykorzystali nawet boazerię ze ścian – zbudowali z niej rusztowanie. Parę metrów kwadratowych kilkudziesięcioletniego linoleum, które podczas budowy chroniło mój parkiet, przekazałem na warsztaty z wykonywania linorytów dla młodzieży. Podobno skrawek tego materiału kosztuje w sklepie plastycznym kilkadziesiąt złotych. Powstało z niego coś pięknego. Śmieci? Jeszcze długo nie.

 

Maciej Miłobędzki, Jerzy Szczepanik-Dzikowski,Tomasz Napieralski – współzałożyciele oraz architekci z warszawskiego biura JEMS Architekci. Na stronie piszą o sobie, że „odczytywanie kultury, historii, tradycji, kontekstu miejsca, potrzeb człowieka tworzą podstawę tworzenia architektury”. Od początku lat 80. (a formalnie od 1988 roku) swoje słowa wcielają w budynki i miejsca, wielokrotnie nagradzane.

JEMS Architekci, szkic projektu adaptacji zabytkowego
szpitala na cele mieszkalne. Ilustruje ideę
symbiozy zachowanej tkanki miejskiej z dzikimi,
naturalnymi obszarami starorzecza
il. z archiwum JEMS Architekci

Wzrost i rozwój immanentnie przynależą do neoliberalnej, ale także liberalnej koncepcji rynku. Liberalizm lub neoliberalizm bez wzrostu są oksymoronami, lecz nie tylko wbudowanie wzrostu w ich filozofię koliduje z troską o klimat. Liberalizm i neoliberalizm wymagają dla swojego funkcjonowania demokracji. Nie są jej przyjazne, ale demokracja tworzy środowisko, w którym nawet najbardziej pasożytnicze koncepcje neoliberalne mogą się rozwijać. Demokracja jednak musi obecnie pokonać zasadniczą trudność – uzgodnić cele i środki działania oraz zdobyć powszechną dla nich akceptację w dążeniu do zrównoważenia klimatu. Przedsiębiorstwa, korporacje i kartele niechętnie przyjmują postulaty ograniczenia spirali wzrostu, a demokratyczne procedury ich uzgodnienia wymagają czasu, którego nie ma. Architekci umieją odnajdywać się w systemach niedemokratycznych, więc ratowanie planety przy odrzuceniu liberalnych dążeń i marazmu demokracji nie musi źle wróżyć naszemu zawodowi…
Kierowani troską doprowadziliśmy do sytuacji, w której techniki radzenia sobie z problemami i zagrożeniami stały się celami same dla siebie. Architekci też mieli i mają w tym udział. Technokratyczno-biurokratyczna rzeczywistość eliminuje rozum i niestandardowe, innowacyjne idee. Na tym polu z powodzeniem konkuruje z chciwością. Powinniśmy budować domy wystarczająco uniwersalne użytkowo i nieuzależniające od technik, żeby zapewnić im długowieczność i łatwość przystosowywania się do nowych warunków i potrzeb. Nie bardzo wiemy, jak to czynić bez radykalnych przewartościowań w większości sfer, które tworzą środowisko naszej zawodowej działalności. W naszej pracowni przygotowujemy kilka projektów próbujących „z troską” mierzyć się z ludzkimi i środowiskowymi wyzwaniami. Jednym z nich jest katowicka dzielnica Nowy Wełnowiec. Powstaje na zdegradowanych terenach poprzemysłowych i ma pokazać, że to, co dzieje się między budynkami, często jest od nich ważniejsze, że struktura nowych założeń miejskich powinna sprzyjać życiu i kontaktom społecznym oraz spełniać wszelkie wymogi środowiskowe związane z ekologią. Chcielibyśmy, aby ten koncept jak dobra bakteria rozprzestrzenił się na kolejne tereny, zaraził inwestorów i projektantów. Proponujemy powrót do intensywnego miasta, ale miasta zmieniającego się, budowanego z troską o przestrzenie wspólne, społeczne. Jego spoiwem są zróżnicowane przyrodniczo i środowiskowo tereny zielone.
W trakcie prac nad projektem – przebudowy wrocławskiego szpitala z przełomu XIX i XX wieku na cele mieszkalne i usługowe – przyświecał nam między innymi motyw harmonijnego współistnienia architektury nowej i starej, lecz zaadaptowanej do nowych funkcji, oraz środowiska przyrodniczego. Fragmenty tego założenia chcemy pozostawić „dzikie”, „naturalne”, inne mają służyć naturalnej retencji, kształtować korzystny mikroklimat. Szczególnie zależy nam, by krajobraz osiedla podkreślał związki z rzeką, przywracał utracone walory przedmieścia, był wyrazem kontynuacji, procesu nawarstwiania się różnorodnych wątków historii, zmian przyrodniczych, ludzkiej działalności, tworzenia witalnego, autentycznego środowiska zamieszkiwania.

 

 

Małgorzata Kuciewicz i Simone De Iacobis – czyli warszawskie biuro projektowo-badawcze Centrala. Wspólnie tworzą wystawy, instalacje, projekty. Cechuje ich duża wrażliwość oraz stałe poszukiwania: projektów z przeszłości (jak działalność Jacka Damięckiego, Oskara i Zofii Hansenów czy Aliny Scholtz), relacji pomiędzy architekturą a naturą, interpretacji architektury, tego, co nieuchwytne.

Dom-pracownia Jacka Damięckiego wybudowana
przez niego własnoręcznie w latach 1980–85
w Warszawie
fot. Simone De Iacobis, 2016

Proponujemy „architekturę chronobiologiczną”, czyli taką, która wzmacnia poczucie bycia częścią cyklicznych zjawisk: rytmów dnia i nocy, pór roku i pogody, z wszelkimi tego konsekwencjami. Dzięki temu kalibruje naszą uważność na zmiany, pomaga świadomie zamieszkiwać zanikające zjawiska, wybija z komfortu bezobsługowości na rzecz stałej troski o otaczającą nas przestrzeń. Inspiracje znajdujemy w przykładach z przeszłości; wierzymy w moc ariergardy, czyli przywoływania dawnych rozwiązań, by tworzyć przyszłość.
„Z żeglarstwa wywiodłem myślenie o swojej siedzibie jak o jachcie. W domu tym odbywam moją codzienną podróż dookoła świata, żegluję w deszcz i śnieg, żegluję nocą, widząc ruchy gwiazd, a jeśli podczas ulewy wiatr zerwie papę z dachu, wychodzę na zewnątrz jak na pokład obmywany falami, aby naprawić uszkodzenie. Materia mojej pracowni jest wątła i niestabilna, jej otwartość i podatność na zniszczenie pomaga mi czuć ruch. Włączanie architektury w przestrzeń ma za zadanie wyrywać ją z przynależności do świata przedmiotów, a włączać ją w obieg ruchomej, transformującej się materii świata” – opowiada Jacek Damięcki o własnoręcznie zbudowanej pracowni 1. Dom widziany jako fragment metabolizmu planety zrywa z toposem architektury jako ochrony przed przyrodą i porzuca Witruwiański firmitas na rzecz architektury, która dostraja się do zmian. Prognozy o niestabilności klimatu zmuszają nas do pożegnania się z wygodną kategorią „wiecznej trwałości”.
„Żywe zabytki”, którymi się zajmujemy, też wymagają zapewnienia zmienności. Bardziej niż forma istotna jest ich przestrzeń oraz logika jej działania. Budynki instrumenty, podobnie jak inne złożone mechanizmy – na przykład zegary, skrzypce czy zabytki motoryzacji – trzeba użytkować, by jak najdłużej ujawniały swoją istotę. Do przestrzeni architektonicznych czasami brakuje instrukcji obsługi. Wtedy kluczowa jest „materialna pamięć miejsca”, wysnuta z zakodowanych w architekturze codziennych praktyk. Zebrane relacje, świadectwa i archiwalia pomagają zrekonstruować biografię badanego miejsca, ale tylko dłuższe przebywanie wśród zabytkowej substancji pozwala odsłonić choreografię minionej codzienności. Hansenowie swojemu letniemu domowi w Szuminie uszyli tekstylne powłoki, by go nimi otulać. Odziewali i rozdziewali przestrzeń w rytmie zmieniających się sezonów, codzienne rytuały ubierania domowników rozciągnęli na domostwo. Tekstylna warstwa wpisywała się w podziały twardej struktury, a z czasem, płowiejąc i się przecierając, zapisała ją w swojej materii, tak jak stary wygodny sweter odkształca się pod wpływem najczęstszych gestów czy póz właściciela 2. Architektura jest powłoką dla rytuałów. Architekci nie muszą wykonywać wielkich gestów. Mogą być drobne, lecz powtarzalne: odmierzają czas, dyktują wyobrażenie odległych konsekwencji. Podczas okupacji Alina Scholtz objęła opieką dworek i park-pomnik w Żelazowej Woli. W sprawozdaniu ze swojej pracy napisała o staraniach, by utrzymać porządek, i o zabiegach domowo-gospodarskich: odchwaszczeniu, wyszlamowaniu stawu, żużlowieniu dróżek, cięciu drzew, „najrozkoszniejszej pracy – łazi się po drzewach, gałęziach, drabinach, tnie się, piłuje, aż raduje się dusza”3. Komponentem parku jest przecież zieleń, materia żywa; jej ochrona wymaga odpowiedniego zarządzania. Drobne gesty troski: majsterkowanie, cerowanie czy grzebanie w ogrodzie można zrozumieć jako kluczowe gesty architekturotwórcze, czyli sposób uprawiania architektury.

 

Monika Arczyńska – wspólnie z Łukaszem Pancewiczem prowadzi w Gdańsku pracownię A2P2 architecture and planning. Wykłada na Politechnice Gdańskiej, i współprowadziła tam eksperymentalne studio projektowe. Wraz ze studentami zajmują się rozwiązywaniem problemów miasta w różnej skali, często przy udziale miejskich podmiotów.

Praktykujemy partycypację, ponieważ ważne jest dla nas wsłuchanie się w głos mieszkańców i innych użytkowników przestrzeni. Jako eksperci od planowania nierzadko zderzamy się jednak z rozdźwiękiem między deklarowanymi preferencjami naszych rozmówców a rozwiązaniami, które zapewniłyby zrównoważony rozwój. Czasem wynika to z niewiedzy, czasem z priorytetu indywidualnego komfortu lub ze zwykłego braku refleksji. Może zabrzmi to banalnie, ale w takich sytuacjach staramy się przyjmować rolę mądrego rodzica, podchodzącego z troską do podopiecznych. Edukujemy, ale przede wszystkim pozwalamy uczyć się na błędach, symulując realne sytuacje na makietach i mapach. Wyjaśniamy, jakie będą konsekwencje podjętych decyzji; nie tylko podchodzimy empatycznie do uczestników procesu, ale i rozwijamy u nich empatię poprzez zwrócenie uwagi na tych, których potrzeby bywają pomijane. Troska wymaga cierpliwości i budowania zaufania, ale przede wszystkim trafnego rozpoznania realnych potrzeb.
Partycypacja to nie koncert życzeń, więc nie wszystkie wyrażone oczekiwania zostaną zrealizowane, zwłaszcza gdy bywają sprzeczne. Zamiast wprowadzać bezrefleksyjne zakazy i nakazy, trzeba stworzyć komunikację opartą na wyjaśnianiu potencjalnych skutków poszczególnych decyzji i działań. Od konkretnych wskazówek („chcemy więcej miejsc postojowych” czy „chcemy więcej drzew”) ważniejsze jest zdiagnozowanie problemu („mobilność na naszym osiedlu jest utrudniona” czy „latem jest tu zbyt gorąco”). Podejmowanie decyzji o zmianach w miejskiej przestrzeni to nie plebiscyt, w którym wygrywa większość. Procesy partycypacyjne prowadzimy więc, wskazując przede wszystkim na potrzeby i ograniczenia jej najsłabszych i najmniej chronionych użytkowników. Nie podążamy za głosem większości. Nie jest to łatwe zadanie, bo nie zawsze udaje się osiągnąć konsensus.

 

Agnieszka Chrzanowska – współzałożycielka wrocławskiego biura ch+ architekci. Działa ono nieprzerwanie od 2006 roku i realizuje duże inwestycje – projekty mieszkaniowe (kwartały na wrocławskich Nowych Żernikach), użyteczności publicznej (szkoła podstawowa na wrocławskich Stabłowicach, Centrum Konferencyjne przy Hali Stulecia), oraz projekty w mniejszej skali, jak Centrum Aktywności Lokalnej na wrocławskim Przedmieściu Oławskim.

Architekci swoją troskę o ludzi mogą wyrazić poprzez pełną wrażliwości odpowiedź na prawdziwe potrzeby użytkowników, czyli bez arogancji i gwiazdorstwa projektować dobrze działające budynki. Bez udziału świadomych inwestorów sami architekci niewiele jednak zdziałają. Inwestycje publiczne, decyzje dotyczące miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, są elementem polityki samorządów i to głównie od nich będzie zależeć sposób uprawiania architektury. Stworzenie przyjaznej przestrzeni do życia zależy więc przede wszystkim od zamawiających. Do nich też powinniśmy skierować pytanie o możliwość powstrzymania spirali wzrostu w naszej rzeczywistości. Jakie mają priorytety: zależy im wyłącznie na osiągnięciu najwyższego zysku najniższym kosztem własnym czy jednak są gotowi zadbać o przestrzeń dobrej jakości, nawet jeśli zarobią mniej? Według mnie bez odpowiednich regulacji prawnych odejście od myślenia wyłącznie w kategoriach zysku jest niemożliwe.
Niektóre inwestycje, budynki o konkretnych funkcjach podlegają rygorystycznym przepisom budowlanym. Sprecyzowane wymagania nie sprzyjają elastyczności budynków. Dobrze byłoby stworzyć prawo sprzyjające modyfikacjom, aby w razie zmiany funkcji obiektu nie było konieczne dostosowywanie do niej wszystkich elementów budynku.
Budownictwo zawsze będzie w kontrze do natury i będzie dla niej szkodliwe, podobnie jak transport (oba te rodzaje ludzkiej działalności odpowiadają również za znaczną emisję CO2). Nie łudźmy się, że wszyscy przesiądą się na rowery albo zamieszkają w namiotach. Oczywiście istnieją pewne lokalne środki zaradcze, na przykład przewożenie ciężarówek koleją (z powodzeniem stosowana w Szwajcarii procedura ograniczania ciężkiego transportu), a w budownictwie – sięganie po lokalnie produkowane materiały. Myślę jednak, że na tego typu rozwiązania mogą sobie pozwolić raczej zamożne kraje. W polskiej rzeczywistości, gdzie decyduje niska cena, wydają się mało realne.
Ponadto warto zwrócić uwagę na utrzymywanie wielorodzinnych budynków mieszkalnych zarządzanych przez wspólnoty. Wydaje mi się, że w Polsce mamy z tym palący problem. Wiele realizacji, nawet tych z ostatnich dwudziestu lat, niszczeje w zastraszającym tempie. Starsze obiekty niemal popadają w ruinę i wymagają naprawdę kosztownych remontów, a mieszkańcom wydaje się, że wszystkim zajmie się „administracja”.
W nowych obiektach deweloperskich właściciele zwykle dbają wyłącznie o własne mieszkanie i niechętnie ponoszą koszty utrzymania budynku, zieleni wokół niego. Należy uświadamiać ludzi, jak istotne jest utrzymywanie obiektów w dobrym stanie – to wyraz troski o wspólną przestrzeń.
Aktualne są także zagadnienia związane z ograniczaniem urban sprawl i kosztów masowego budowania na obrzeżach miast, rewitalizacji istniejących osiedli mieszkaniowych i uzupełniania ich o dobrej jakości infrastrukturę społeczną. Coraz ważniejsze wydaje mi się wskazywanie miejsc z całkowitym zakazem jakiejkolwiek zabudowy, właśnie jako wyraz troski o dobrą jakość życia.
Proces budowy postrzegam etapowo – składają się na niego projektowanie, przetarg i realizacja. Zamawiający ma więc pole do popisu: przy rozpisywaniu przetargu może określić szczegółowe warunki wyboru danego projektu lub wykonawcy. Mam na myśli procedury zastosowane na przykład na osiedlu Nowe Żerniki we Wrocławiu.
W przetargu na zakup działek miejskich decydowała nie tylko najwyższa cena oferowana przez dewelopera, ale również załączona koncepcja zabudowy działki. Tak rozumiem proces inwestycji, który odpowiada na kwestie związane z szeroko rozumianą troską o dobrą jakość życia ludzi i otaczającego nas środowiska. Nie ma chyba na razie lepszego sposobu weryfikacji proponowanych rozwiązań projektowych niż konkurs. Niemniej konkursy architektoniczno-urbanistyczne powinny być przygotowywane w taki sposób, aby oceniający dysponowali konkretnymi narzędziami rzetelnej weryfikacji poszczególnych propozycji.
Nasza pracownia brała udział w projektowaniu kilku centrów aktywności lokalnej, przedszkoli i miejsc opieki nad dziećmi (Centrum Kultury Nowe Żerniki, Centra Aktywności Lokalnej na Przedmieściu Oławskim we Wrocławiu, Siemacha Spot Wrocław, przedszkole i żłobek w Jemielnicy, żłobek na Sołtysowicach we Wrocławiu).
Punkt zwrotny następował, kiedy się okazywało, że założony przez inwestora program można zmodyfikować, by stworzyć jak najbardziej przyjazne dla ludzi miejsca. Myślę, że dzięki zaufaniu inwestorów udało się osiągnąć zamierzony efekt. W naszych projektach zawsze staramy się przemycić wartość dodaną – przestrzeń na styku budynku i otoczenia, aby obiekt sprawiał wrażenie otwartego i dostępnego. Zawsze też pamiętamy o możliwości nasadzenia drzew, nawet dla obiektów z parkingiem podziemnym (na przykład budynki mieszkalne na Nowych Żernikach). To nie jest powszechna cecha projektów w polskiej rzeczywistości.

 

Dominika Janicka – związana z Pracownią Przestrzeni Publicznej w Instytucie Designu w Kielcach. Współtworzyła projekt polskiego pawilonu na Międzynarodowym Biennale Architektury w Wenecji w 2016 roku. Obecnie zaangażowana w inicjatywę BAL architektek, której celami są między innymi rozmowa o projektowaniu feministycznym, czyli dbałości o zróżnicowane potrzeby wszystkich użytkowników przestrzeni, oraz promocja architektek w zawodzie.

Mówiąc o swoich projektach, większość architektów z dumą podkreśla, że powstały z myślą o człowieku i jego potrzebach. Zapomina się jednak, że chodzi o konkretny typ człowieka – sprawnego mężczyznę w sile wieku, często zmotoryzowanego. W odniesieniu do jego potrzeb powstały normy projektowe i prawo budowlane, do którego stosują się projektanci. Lata wdrażania sprawiają, że trudno dostrzec, jak te praktyki wykluczają sporą część społeczeństwa.
Wraz z koleżankami z branży założyłyśmy inicjatywę BAL architektek. Wspieramy kobiety w zawodzie architekta oraz promujemy ideę feministycznej urbanistyki. Polega na uwzględnieniu w procesie projektowym płci i roli społecznie przypisanej kobiecie, bierze pod uwagę także wiek i orientację seksualną. Wielu architektów argumentuje, że przecież budynek czy przestrzeń nie mogą dyskryminować, ponieważ każdemu przysługuje prawo do korzystania z nich, bez względu na płeć, wiek czy orientację. Nie mają racji. Nawet jeśli każdy może wejść do danej przestrzeni, nie oznacza to, że dobrze się w niej poczuje. W połowie lat 90. XX wieku wiedeński magistrat zauważył małą obecność starszych dziewczynek w parkach i na placach. Badania wykazały, że ta grupa źle odnajdywała się w większych przestrzeniach, a dostępna infrastruktura sportowa była przygotowana głównie z myślą o grze w piłkę nożną. Po drobnych zmianach w aranżacji proporcje płciowe użytkowników się wyrównały, dodatkowo więcej osób starszych zaczęło korzystać z nowych, kameralnych przestrzeni.
Wiedeński program z sukcesem wdrożył zasady feministycznego projektowania. Niestety, w Polsce temat uwzględnienia potrzeb kobiet czy mniejszości jest upolityczniony i przez to blokowany. Czy w kraju, w którym wydano ogromne fundusze na orliki, dziewczynki nie zasługują na projekty takie jak austriacki tylko dlatego, że to „lewacki” pomysł? Czas odpolitycznić troskę.
W tegoroczne wakacje BAL i Instytut Dizajnu wspólnie przeprowadzą pierwsze w Polsce warsztaty dotyczące feministycznej urbanistyki. Przeanalizujemy na nich przestrzeń szkoły i miasta.

Maciej Siuda – prowadzi w Warszawie pracownię projektową, wykłada w School of Form. Oprócz praktyki w Polsce zrealizował projekty między innymi we Włoszech, w Hiszpanii i na Haiti (wspólnie z Fundacją Polska–Haiti brał udział w opracowaniu projektu szkoły po trzęsieniu ziemi w 2010 roku). Rok 2021. Trwa kryzys klimatyczny. Społeczeństwa europejskie zmagają się nie tylko z wyniszczającym wirusem, lecz także z populistycznymi politykami, dla których jednym z priorytetów jest utrzymanie kobiety w domowej kuchni. Polska XXI wieku jawi się niczym baśniowa kraina dzielnie chroniona przed Innym, gdzie spory historyczne i religijne przysłaniają widzenie człowieka w człowieku, rolą drzewa jest bycie deską elewacyjną, a branżowe media promują ruchome domy jednorodzinne wielkości szkoły podstawowej. W tym gorzko-gorzkim kontekście desperacko szukamy alternatywnej wizji zamieszkiwania świata, mocnej i wyrazistej, która na nowo skierowałaby nas na szlak architektonicznego oświecenia.
Nie wiem, jak taka wizja miałaby wyglądać; co więcej, zastanawiam się, czy dzisiejsza sprawczość nie tkwi w wielu równoległych strategiach i działaniach. Niemniej gdybym miał dzisiaj na coś postawić, powiedziałbym, że podstawą troskliwego projektowania powinno być dążenie do niebudowania oraz spojrzenie na człowieka najpierw jako na gatunek i część ekosystemu, a dopiero w dalszej kolejności na jego cechy kulturowe. Wydaje mi się, że można do tego dążyć poprzez wypracowanie szerokiego zestawu narzędzi, praktyk i pojęć, a potem sukcesywnie wprowadzać je do naszych codziennych postaw: zawodowej, edukacyjnej, społecznej, w negocjacjach biznesowych. Za najważniejszeuważam:

  1. zrezygnowanie przez architektów z jedzenia mięsa. Abstrahując od wymiaru etycznego i faktu, że dieta wysokomięsna jest mniej więcej 2–2,5 razy bardziej emisyjna niż dieta roślinna, chodzi o uwolnienie blisko 40 procent terenów uprawnych na świecie na rzecz dzikich obszarów przyrodniczych. Jeśli kogoś nie przekonują badania naukowe, może wpłynie na niego romantyczna wizja działania urbanistycznego na skalę planetarną;
  2. konsekwentne i jednoznaczne wprowadzenie do języka branżowego słowa „architektka” – w prasie, podpisach pod projektami, spotkaniach z inwestorami, przemówieniach;
  3. wprowadzenie do procesu projektowania odmiennych wrażliwości i różnego rodzaju wiedzy: socjologów i socjolożek, psychologów i psycholożek, artystów i artystek, osób z niepełnosprawnościami itp.;
  4. uzupełnienie danych dotyczących projektowania budynków, miast i wsi o potrzeby międzygatunkowe (do dziś domyślnym użytkownikiem większość dóbr i usług jest samiec człowieka);
  5. docenianie architektury umiaru obok architektury mocnego gestu czy dużego ego;
  6. powrót do sztuki budowania rozumianej jako pierwotne doświadczenie cielesne wynikające z przebywania na miejscu i pracy z materiałem;
  7. poszerzenie języka i metodologii: dopowiadanie zamiast budowania, zamieszkiwanie krajobrazu zamiast projektowania osiedla domów jednorodzinnych, otwieranie, uzupełnianie, przekształcanie, opiekowanie się miejscem poprzez działania architektoniczne i wiele innych.

 

1 Transkrypcja wywiadu w zbiorach Centrali, por. Amplifikacja Natury. Wyobraźnia planetarna architektury w epoce antropocenu, red. A. Ptak, Warszawa: Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki, 2018, s. 45.

2 The Clothed Home: Tuning In to the Seasonal Imagination. Polish Pavilion at London Design Biennale 2021, Warsaw: Adam Mickiewicz Institute, 2021, s. 42–47.

3 A. Scholtz, Sprawozdanie z opieki nad Żelazową Wolą w latach 1939–1945, WAPW [rękopis] (brak sygnatury) oraz list spisany przez Halinę Bujnicką z d. Szulc udostępniony autorom przez jej córkę, Barbarę Bujnicką-Hudzik, córkę chrzestną Aliny Scholtz.