ilustracje: Bolesław Chromry

Praca rządzi współczesnym światem. Większość ludzi nie jest w stanie wyobrazić sobie społeczeństwa, które byłoby od niej wolne. Dominuje nad życiem codziennym i przenika je – zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych – w sposób bardziej całościowy, niż to miało miejsce w jakimkolwiek momencie historii. Obsesja na punkcie możliwości bycia zatrudnionym stanowi nić przewodnią systemu edukacji. Nawet od niepełnosprawnych beneficjentów systemu opieki społecznej oczekuje się nastawienia na poszukiwanie pracy. Gwiazdy korporacji popisują się swoimi monumentalnymi terminarzami. „Ciężko pracujące rodziny” są przedmiotem idealizacji w rękach polityków. Przyjaciele próbują sprzedawać sobie nawzajem pomysły biznesowe. Firmy technologiczne przekonują swoich pracowników, że całodobowa praca to gra. Firmy oparte na umowach śmieciowych usiłują wmówić swoim pracownikom, że całodobowa praca jest wolnością. Pracownicy dojeżdżają z coraz dalszych miejsc, strajkują coraz mniej, przechodzą na emeryturę coraz później. Technologie cyfrowe pozwalają pracy wedrzeć się do sfery czasu wolnego.

W tych wszystkich wzajemnie zależnych czynnikach praca w coraz większym stopniu kształtuje nasze nawyki i psychikę i wykorzystuje inne czynniki. Jak to ujęła Joanna Biggs w wyważonej i zarazem niepokojącej książce All Day Long1, „praca to […] sposób, w jaki nadajemy naszemu życiu znaczenie, kiedy religia, polityka partyjna i społeczność stają się zawodne”.

A jednak praca nie działa – i to dla coraz większej liczby ludzi i na coraz więcej sposobów. Unikamy uznania poszczególnych wątków pracy za coś więcej niż odrębne problemy, ponieważ na tym polega centralne położenie pracy w naszych systemach wierzeń, jednak świadectwa tego kryzysu otaczają nas ze wszystkich stron.

Rozumiana jako źródło utrzymania – by nie powiedzieć dobrobytu – praca jest w tej chwili niewystarczająca dla całych klas społecznych. W Wielkiej Brytanii niemal dwie trzecie ludzi żyjących w biedzie – czyli mniej więcej 8 milionów – mieszka w gospodarstwach domowych, w których wszyscy pracują. Z kolei w Stanach Zjednoczonych średnia płaca stoi w miejscu od pięćdziesięciu lat.

Rozumiana jako źródło społecznej mobilności i poczucia własnej wartości, praca zawodzi w coraz większym stopniu nawet najlepiej wykształconych ludzi – rzekomych zwycięzców w ramach całego systemu. W 2017 roku połowa niedawnych absolwentów wyższych uczelni została sklasyfikowana jako „pracujący na stanowiskach poniżej swoich kwalifikacji”. Jak uważa Benjamin Hunnicutt, czołowy historyk pracy, w Stanach „wiara w pracę zaczyna się kruszyć wśród dwudziesto- i trzydziestolatków”. Badacz dodaje, że „nie szukają oni pracy ze względu na satysfakcję czy awans społeczny” (co daje się wyczuć za każdym razem, kiedy absolwent z utkwionym w dali spojrzeniem przygotowuje dla ciebie latte).

Praca staje się coraz bardziej niepewna: coraz więcej jest umów bez określonego czasu pracy lub podpisywanych na krótki okres; coraz więcej też samozatrudnionych z niestabilnymi dochodami; coraz więcej wreszcie korporacyjnych „restrukturyzacji” dla tych, którzy jeszcze mają faktyczne prace. Jako źródło stabilnego boomu konsumpcyjnego i umasowienia własności mieszkań – dla lwiej części XX stulecia to jest główny sukces głównego nurtu zachodniej polityki gospodarczej – praca jest codziennie dyskredytowana przez nasze rosnące zadłużenie i trwający kryzys mieszkaniowy. Dla wielu ludzi, i to nie tylko tych bardzo bogatych, praca stała się z finansowego punktu widzenia mniej istotna finansowo niż odziedziczenie pieniędzy czy posiadanie mieszkania.

Niezależnie od tego, czy patrzysz przez cały dzień w monitor czy sprzedajesz słabo wynagradzanym ludziom towary, na które ich nie stać, coraz więcej rodzajów pracy wydaje się pozbawionych celu i społecznie szkodliwych – amerykański antropolog David Graeber w słynnym artykule określił je mianem „gówno wartych prac”2. Wśród wielu innych Graeber potępił „dyrektorów generalnych funduszy private equity, lobbystów, specjalistów od PR-u […], telemarketerów, komorników” oraz „przemysły pomocnicze (łaźnie dla psów, całonocne dostawy pizzy), które istnieją tylko dlatego, że wszyscy poświęcają tak dużo swojego czasu na pracę”.

Argument ten wydawał się subiektywny i kreślony dość grubą kreską, jednak dane ekonomiczne wydają się coraz mocniej go potwierdzać. Wzrost produktywności lub wartość tego, co jest wytwarzane w trakcie godziny pracy, ulegają spowolnieniu w poprzek całego bogatego świata – pomimo nieustannie przeprowadzanych pomiarów wydajności pracowników i intensyfikacji rutyn związanych z pracą, które czynią ją coraz mniej znośną.

Nie jest zatem zaskoczeniem, że pracę coraz częściej postrzega się jako szkodliwą dla zdrowia. „Stres […], przytłaczająca lista rzeczy do zrobienia […] i długie godziny spędzone za biurkiem, jak zauważa w swojej nowej książce The Death of Homo Economicus Peter Fleming, profesor w Cass Business School City University of London, są postrzegane przez autorytety medyczne jako pokrewne paleniu papierosów3.

Praca jest źle dystrybuowana. Ludzie mają jej zbyt dużo albo zbyt mało, albo i jedno, i drugie w ciągu jednego miesiąca. W oderwaniu od naszych nieprzewidywalnych, pochłaniających wszystko stanowisk pracy, witalne ludzkie aktywności są w coraz większym stopniu zaniedbywane. Pracownikom brakuje czasu lub energii, żeby z uwagą wychowywać dzieci lub by troszczyć się o relacje ze starszymi. „Kryzys pracy oznacza również kryzys domu” – ogłosili badacze społeczni w Helen Hester i Nick Srnicek w artykule opublikowanym w 2017 roku. Zaniedbanie to stanie się jeszcze głębsze w miarę starzenia się populacji.

Wreszcie ponad tymi wszystkimi dysfunkcjami majaczą najczęściej dyskutowane i mające najbardziej egzystencjalny wymiar zagrożenia dla takiej pracy, jaką znamy: automatyzacja i stan środowiska naturalnego. Niedawne szacunki sugerują, że około jedna trzecia lub nawet połowa stanowisk pracy może zostać zastąpiona w ciągu najbliższych dwóch dekad przez sztuczną inteligencję. Inni specjaliści wątpią z kolei, czy praca może być utrzymana w obecnej toksycznej postaci na ocieplającej się coraz bardziej planecie.

Niczym imperium, które rozrosło się ponad miarę, praca może stać się jeszcze potężniejsza i jeszcze bardziej bezbronna niż kiedykolwiek dotąd. Z własnego doświadczenia znamy namnażające się problemy z nią związane, jednak wydaje się, że niemożliwe jest rozwiązanie wszystkich spośród nich. A może nadszedł właśnie czas, aby pomyśleć o alternatywie?

Nasza kultura pracy usiłuje maskować swoje wady poprzez podtrzymywanie tezy o jej nieuniknionym i naturalnym charakterze. „Ludzkość jest organicznie związana z pracą”, jak stwierdził konserwatywny deputowany Nick Boles w książce Square Deal. Argument ten przez długi czas większość z nas zdołała zinternalizować.

A jednak nie wszyscy. Idea świata uwolnionego od pracy, w całości lub częściowo, była naprzemiennie wyrażana, wyśmiewana i wypierana od momentu powstania nowoczesnego kapitalizmu. Niczym refren powracała obietnica zmniejszenia wymiaru pracy, stanowiąca element wpływowych wizji przyszłości. W 1845 roku Karol Marks napisał, że w społeczeństwie komunistycznym robotnicy będą wolni od monotonii jednej, wysysającej ich siły pracy, by „polować rano, łowić ryby po południu, hodować bydło wieczorem i krytykować po kolacji”. W 1884 roku z kolei socjalista William Morris zaproponował, że w „pięknych” fabrykach przyszłości, otoczonych przez służące wypoczynkowi ogrody, robotnicy powinni pracować jedynie „cztery godziny dziennie”.

W 1930 roku ekonomista John Maynard Keynes przewidział, że do początku XXI stulecia postęp technologiczny doprowadzi do nastania „epoki czasu wolnego i dostatku”, w której ludzie będą mogli pracować po piętnaście godzin tygodniowo. W 1980 roku, kiedy roboty zaczęły doprowadzać do wyludniania się fabryk, francuski teoretyk społeczeństwa i ekonomii André Gorz orzekł, że „abolicja pracy jest już toczącym się procesem […]. Sposób, w jaki powinien być on zarządzany […], stanowi główne polityczne wyzwanie na nadchodzące dziesięciolecia”.

Od początku drugiej dekady obecnego stulecia, w miarę jak kryzys pracy stawał się w coraz większym stopniu nieunikniony w Stanach i Wielkiej Brytanii, ponownie odkrywano te heretyckie koncepcje i rozwijano je. Krótkie polemiczne teksty, jak ten Graebera o „gówno wartych pracach”, znajdowały kontynuację w bardziej zniuansowanych książkach, które składały się na gwałtownie rosnącą biblioteczkę rozpraw krytykujących pracę jako ideologię – określaną mianem „pracyzmu” (workism) – i badających możliwości zastąpienia jej przez coś innego. Nowy ruch skierowany przeciwko pracy nabrał kształtu.

Graeber, Hester, Srnicek, Hunnicutt, Fleming i inni są członkami luźnej, transatlantyckiej sieci myślicieli, którzy optują za dogłębnie odmienną przyszłością zachodnich gospodarek i społeczeństw i stają w obronie uboższych krajów, w których kryzys pracy i zagrożenie ze strony robotów i zmian klimatycznych są, jak twierdzą, nawet większe. Ową przyszłość określają mianem postpracy.

Dla niektórych z nich, wizja przyszłości musi zawierać w sobie gwarantowany dochód podstawowy (GDP) – obecnie jest to bodaj najgłośniejsza i najbardziej kontrowersyjna idea związana z tym ruchem. Ich zdaniem GDP powinien być wypłacany przez państwo każdej osobie w wieku produktywnym, aby mogła ona przetrwać, kiedy nadejdzie automatyzacja. Zdaniem innych dyskusja na temat osiągalności i moralnego wymiaru GDP jedynie niepotrzebnie odwraca uwagę od istotniejszych problemów.

Postpraca może się wydawać szarą i trącącą akademickim żargonem frazą, jednak stoją za nią ogromne, niezwykle kuszące obietnice: że życie z o wiele mniejszą ilością pracy lub całkowicie od niej wolne byłoby spokojniejsze, cechowało się większą równością, większą wspólnotowością, większą przyjemnością, uważnością, politycznym zaangażowaniem, poczuciem spełnienia; w skrócie – że większość ludzkich doświadczeń uległaby przeobrażeniu.

Dla wielu ludzi zabrzmi to dziwacznie, wręcz idiotycznie optymistycznie, i całkiem możliwe, że również niemoralnie, jednak głosiciele idei postpracy podkreślają, że to oni są teraz realistami. „Albo automatyzacja, albo środowisko, albo oba te czynniki naraz wymuszą na społeczeństwie zmianę sposobu myślenia o pracy”, mówi David Frayne, radykalny walijski akademik, którego książka The Refusal of Work4 jest jednym z najbardziej sugestywnych dzieł tego nurtu. „Czy jesteśmy w takim razie utopistami? A może są nimi ci, którzy myślą, że praca będzie się odbywać jak dotychczas?”

Jednym z najlepszych argumentów ruchu postpracy jest twierdzenie, że wbrew konwencjonalnym przekonaniom ideologia pracy nie jest ani naturalna, ani bardzo stara. „Praca w znanej nam postaci to całkiem niedawny konstrukt” – mówi Hunnicutt. Podobnie jak większość historyków, wskazuje on na główny budulec naszej kultury pracy, na który składają się: XVI-wieczny protestantyzm, który postrzegał pełną wysiłku pracę jako drogę do dobrego życia po śmierci; XIX-wieczny kapitalizm industrialny, który potrzebował zdyscyplinowanych robotników i zdeterminowanych zarządców; oraz XX-wieczne pragnienia związane z dobrami konsumpcyjnymi i samospełnieniem.

Hunnicutt twierdzi, że pojawienie się nowoczesnej etyki pracy jako rezultatu tego łańcucha zjawisk było „historycznym wypadkiem”. Przed tym momentem „wszystkie kultury myślały o pracy jako o środku wiodącym do osiągnięcia określonego celu, a nie jako o celu samym w sobie”. Od państw-miast starożytnej Grecji po społeczeństwa rolnicze, praca zawsze była postrzegana jako coś, co powinno być powierzone innym, częstokroć niewolnikom, albo też coś, co należy wykonać tak szybko, jak to tylko możliwe, aby mogła się spokojnie toczyć dalej pozostała część życia.

Nawet po ustanowieniu nowej etyki pracy, wzorce pracy ulegały zmianie i bywały kwestionowane. W latach 1800–1900 średni tydzień pracy na Zachodzie skurczył się z około osiemdziesięciu godzin do około sześćdziesięciu. Od roku 1900 do lat 70. był dalej stopniowo ograniczany, do około czterdziestu godzin w Stanach i Wielkiej Brytanii. Nacisk ze strony związków zawodowych, zmiana technologiczna, oświeceni pracodawcy i nowe przepisy wprowadzone przez władze stopniowo przyczyniły się do erozji dominującej pozycji pracy.

Czasami gospodarcze szoki przyspieszały ów proces. W Wielkiej Brytanii w roku 1974 kierowany przez Edwarda Heatha konserwatywny rząd musiał stawić czoła chronicznym niedoborom energii spowodowanym przez międzynarodowy kryzys naftowy i strajk górników, w wyniku którego w całym kraju wprowadzony został trzydniowy tydzień pracy. Przez dwa miesiące trwania tej sytuacji rozkwitło życie ludzi niezwiązane z pracą: pola golfowe były bardziej zaludnione, a sklepy wędkarskie odnotowały wzrost sprzedaży. Potroiła się publiczność takich emitowanych późno w nocy audycji radiowych, jak ta prowadzona przez DJ-a Johna Peela. Niektórzy mężczyźni w większym stopniu oddawali się pracom domowym: popołudniówka z Colchester opublikowała wywiad z młodym drukarzem, który wziął na siebie obowiązek odkurzania. Poluzowało nawet „Daily Mail”, którego jeden z felietonistów zasugerował, że rodzice „w większym stopniu mogą eksperymentować z życiem seksualnym, gdy dzieci pięć dni w tygodniu spędzają w szkole”.

Konsekwencje gospodarcze miały mieszany charakter. Zarobki większości ludzi spadły. Dni robocze uległy wydłużeniu. Mimo to przeprowadzone przez konsultantów ds. zarządzania z Inbucon-AIC w firmach pracujących dla rządu badania wykazały, że produktywność wzrosła o 5 procent, co stanowiło duży wzrost w kontekście dosyć niemrawych brytyjskich standardów. Jak zauważyli doradcy w Whitehall i niektórych firmach, „myślenie doznało stymulacji pod kątem możliwości wprowadzenia na stałe czterodniowego tygodnia pracy”.

Nic z tego nie wyszło. Jednak w latach 60. i 70. pomysły zredefiniowania pracy lub całkowitej z niej rezygnacji można było napotkać w całej Europie i Stanach: od korporacyjnych siedzib, przez kontrkulturę, aż po akademię, gdzie ustanowiona została nowa dyscyplina – badania czasu wolnego (leisure studies), biorące pod lupę takie formy rekreacji jak sport czy podróże.

W 1979 roku Bernard Lefkowitz, wówczas bardzo znany amerykański dziennikarz, opublikował książkę Breaktime5, którą oparł na wywiadach z setką osób, które rzuciły swoją dotychczasową pracę. W trakcie gromadzenia materiałów spotkał architekta, który majstrował przy pływających domach i prowadził handel wymienny; byłego reportera, który puszkował wyhodowane przez siebie pomidory i nieustannie słuchał oper; wreszcie – byłego sprzątacza, który lubił sobie polegiwać i spoglądać na Pacyfik z pokładu słonecznego statku. Wiele z tych osób żyło w Kalifornii i pomimo pewnych momentów dryfu i niepewności, których wówczas doznali, mówili dużo o uczuciu „pełni” i „otwarcia na doświadczenie”.

Do końca lat 70. możliwe było przekonanie, że względnie niedawna dominacja pracy może dobiegać do końca w najwygodniejszych częściach Zachodu. Oszczędzające pracę technologie komputerowe stawały się po raz pierwszy powszechnie dostępne. Częste strajki dostarczały publicznych przykładów zakłóconych i postawionych pod znakiem zapytania reżimów pracy. I – co kluczowe – pensje większości ludzi były wystarczająco wysokie, aby praca w mniejszym wymiarze stała się możliwa.

Zamiast tego narzucona została ideologia pracy. W latach 80. agresywnie probiznesowe rządy Margaret Thatcher i Ronalda Reagana wzmocniły władzę pracodawców i użyły cięć w opiece społecznej i moralizatorskiej retoryki do stworzenia o wiele surowszych warunków dla ludzi pozbawionych pracy. David Graeber, antropolog, który jest również anarchistą, twierdzi, że rozwiązania te były motywowane pragnieniem kontroli społecznej. Uważa, że po politycznych turbulencjach lat 60. i 70. „konserwatyści wpadali w panikę na myśl o tym, że wszyscy zostaną hipisami i porzucą pracę. Myśleli sobie: «Co się stanie z porządkiem społecznym?»”.

Brzmi to trochę jak teoria spiskowa, ale Hunnicutt, który badał odpływy i przypływy pracy na Zachodzie przez niemal pięćdziesiąt lat, twierdzi, że Graeber ma rację: „Myślę, że istnieje tutaj coś takiego jak strach przed wolnością, strach ludzi u władzy, że pozostali znajdą sobie coś lepszego do roboty, niż generowanie zysków dla systemu kapitalistycznego”.

W latach 90. XX wieku i na początku XXI kontrrewolucja w obronie pracy została skonsolidowana przez centrolewicowych polityków. W Wielkiej Brytanii pod rządami Tony’ego Blaira kulturowy i polityczny status pracy sięgnął zenitu. Bezrobocie osiągnęło najniższy od dziesięcioleci poziom. Zatrudnienie kobiet osiągnęło najwyższy poziom w historii. Wynagrodzenia większości ludzi rosły. Głoszona przez Nową Partię Pracy pensja minimalna i zasiłek dla osób pracujących o niskich dochodach przyczyniły się do podniesienia i wzmocnienia dochodów nisko opłacanych pracowników. Ubóstwo stopniowo spadało. Wydawało się, że kanclerz Gordon Brown, jeden z najsłynniejszych pracoholików w kraju, jest w posiadaniu przepisu na połączenie pracy ze sprawiedliwością społeczną.

Znaczna część lewicy zawsze organizowała się wokół pojęcia pracy. Związki działaczy walczyły o jej zachowanie, sprzeciwiając się redukcjom zatrudnienia, a czasami nawet o jej wydłużenie, walcząc o umowy dotyczące nadgodzin. „Jeśli chodzi o Partię Pracy, to klucz leży w jej nazwie” – mówi Chuka Umunna, centrolewicowy deputowany laburzystów i były sekretarz ds. biznesu w gabinecie cieni, który stał się wpływowym krytykiem koncepcji postpracy, kiedy ta wyszła poza mury akademii. Twierdzi, że neolaburzystowskie rządy próbowały znaleźć odpowiedź na klęski ponoszone przez konserwatywnych poprzedników w podejmowanych przez nich próbach dorównania retoryce sprzyjającej pracy: „Za rządów torysów bezrobocie osiągnęło taki poziom, że naszym celem musiała być zawsze działalność w obronie miejsc pracy”.

W tym poważnym kontekście, tradycja antyrobotnicza, o ile w ogóle o niej pamiętano, mogła się wydawać nieco dekadencka. Jednym z jej brytyjskich przejawów był magazyn „Idler”, który powstał w 1993 roku i uzyskał status kultowego, pomimo dosyć skromnego nakładu6. Na swoich eleganckich, utrzymanych w estetyce retro stronach, nader wykwintni mężczyźni pisali o przyjemnościach lenistwa, jednocześnie tworząc na boku książki i artykuły do gazet i prowadząc działalność pod szyldem Idle Industries, pod którym kryło się kreatywne doradztwo dla klientów korporacyjnych. Aż do początku obecnego stulecia kultura pracy wydawała się czymś nie do uniknięcia.

Obecnie kultura ta ma zdecydowanie więcej krytyków. W Stanach Zjednoczonych ostro stawiające sprawę niedawno opublikowane książki jak Private Government filozofki Elizabeth Anderson7 czy No More Work historyka Jamesa Livingstona8 stanowiły wyzwanie dla dyktatorskich zapędów i założeń przyjmowanych przez współczesnych pracodawców i zakwestionowały również głęboko osadzone amerykańskie przekonanie, że rozwiązaniem każdego problemu jest jeszcze cięższa praca.

W Wielkiej Brytanii nawet zawodowo optymistycznie nastawione do rzeczywistości dzienniki gospodarcze zaczęły odnotowywać skalę kryzysów pracowniczych. W książce The Wealth of Humans9 komentator gospodarczy Ryan Avent przewidział, że automatyzacja doprowadzi „do okresu bolesnej politycznej zmiany”, który poprzedzi moment wyłonienia się „powszechnie akceptowanego systemu społecznego”.

Idee spod znaku postpracy krążą również w dyskusjach wewnątrzpartyjnych. W kwietniu 2017 roku Zieloni zaproponowali wydłużenie weekendów do trzech dni. W 2016 kanclerz gabinetu cieni John McDonnell powiedział, że Partia Pracy „pracuje nad” propozycją wprowadzenia GDP w Wielkiej Brytanii. Przywódca laburzystów Jeremy Corbyn powiedział na konferencji partyjnej we wrześniu 2017 roku, że automatyzacja „może być bramą wiodącą do ustawienia nowych relacji między pracą i czasem wolnym, swoistą trampoliną dla zwiększonej kreatywności i kultury”. […]

Jednak postpraca kryje w sobie potencjał wabiący konserwatystów. Niektórzy z jej teoretyków uważają, że pracę należałoby nie tyle znieść, co poddać redystrybucji, aby każdy dorosły musiał pracować przez mniej więcej tak samo satysfakcjonującą, ale nie wyczerpującą liczbę godzin. „Moglibyśmy powiedzieć ludziom na prawicy: «Uważacie, że praca jest dobra dla ludzi, zatem każdy powinien mieć do niej dostęp»” – mówi James Smith, teoretyk postpracy, który na co dzień wykłada literaturę XVIII wieku na Royal Holloway, University of London. „Praca w mniejszym zakresie powinna być również atrakcyjna dla konserwatystów, którzy cenią sobie rodzinę”.

Na zewnątrz wyspiarskich intensywnie pracujących kultur Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych redukcja pracy była od dawna przedmiotem debaty w ramach głównego nurtu. We Francji w 2000 roku lewicowa koalicja Lionela Jospina wprowadziła trzydziestopięciogodzinny tydzień pracy dla wszystkich pracowników, częściowo po to, aby zmniejszyć bezrobocie i promować równość szans ze względu na płeć, odwołując się do hasła „Pracuj mniej – żyj więcej”. Prawo to nie miało charakteru absolutnego (dozwolono nadgodziny) i od momentu wprowadzenia zostało dodatkowo osłabione, ale wielu pracodawców opowiedziało się za utrzymaniem trzydziestopięciogodzinnego tygodnia. Z kolei największy niemiecki związek zawodowy, IG Metall, który reprezentuje pracowników przemysłu elektrycznego i metalowego, prowadzi kampanię, aby pracownicy zmianowi oraz ludzie opiekujący się dziećmi lub innymi bliskimi mogli pracować dwadzieścia osiem godzin tygodniowo.

Nawet w Wielkiej Brytanii i Stanach moda na „redukcję” i „równowagę pracy i życia” w latach 90. i na początku obecnego stulecia oznaczała w gruncie rzeczy przyznanie, że intensyfikacja pracy miała niszczący wpływ na nasze życie. To były jednak rozwiązania dla jednostek i to czasami dosyć zamożnych, a nie dla całego społeczeństwa, na przykład gwiazdor rocka Alex James przyciągnął uwagę mediów, stając się serowarem w Cotswolds. Rozwiązania te miały przynieść minimalne zakłócenie wolnorynkowej gospodarki, która w dalszym ciągu była popularna i wydawała się działać. Nie żyjemy już w takim świecie.

A mimo to trudność związana ze zrzucaniem ciężaru pracy i satysfakcją z niej płynącą pracy jest oczywista, kiedy spotka się teoretyków postpracy. Ci podążający w ślady Keynesa i innych myślicieli rzucających wyzwanie regule pracy eksploratorzy ogromnego terytorium ekonomicznego i społecznego, które przez dziesięciolecia leżało zaniedbane, nieustannie oscylują między pewnością i zwątpieniem.

„Kocham moją pracę – powiedziała mi Helen Hester, profesor mediów i komunikacji na University of West London. – Nie ma granicy między czasem pracy i wypoczynkiem. Zawsze czymś zarządzam, coś oceniam lub piszę jakiś tekst. Pracuję w wymiarze odpowiadającym dwóm etatom”. W dalszej części naszej rozmowy, do której doszło w kawiarni, w otoczeniu innych klientów pracujących na laptopach (wszechobecny współczesny przykład kolonizacji czasu wolnego przez pracę), przyznała jednak z dużą świadomością i wyraźnym znużeniem, że „postpraca to bardzo dużo pracy”.

Jednak teoretycy postpracy twierdzą, że to właśnie ich nasycone pracą życia i ich doświadczenie narastającej niepewności pracy „białych kołnierzyków” upoważniają ich do formułowania żądań innego świata. Jak wielu zwolenników tej idei Stronge był zatrudniony przez wiele lat na podstawie słabo opłacanych, krótkoterminowych kontraktów akademickich. „Pracowałem jako kucharz przygotowujący śniadania. Byłem rozwozicielem pizzy w sieci Domino’s – powiedział mi. – Jednego razu pracowałem w indyjskiej restauracji, jednocześnie wykładając na uczelni. Studenci przyszli tam coś zjeść, zobaczyli, jak gotuję i powiedzieli: «Cześć, czy to ty, Will?». Chyba właśnie z tego nieświadomie zrodziła się Autonomy”.

James Smith był jedynym myślicielem z tego kręgu, którego spotkałem i który zdecydował pracować mniej. „Mam jeden dzień wolny, a wszystkie zobowiązania upycham w pozostałe dni tygodnia”, powiedział, kiedy usiedliśmy w jego zawalonym papierami gabinecie na kampusie Royal Holloway poza Londynem. „Spędzam ten dzień z naszym półtorarocznym dzieckiem. To bardzo mały postpracowy gest. Początkowo wiązało się to z dziwnym wrażeniem, zupełnie jakby chodziło o skok do basenu. Czułem się obco, zupełnie jak gdyby bez moralnego nakazu wiążącego się z koniecznością opieki nad dzieckiem było to niemal niemożliwe do wykonania”.

Obrońcy kultury pracy, tacy jak liderzy biznesu i głównonurtowi politycy, zwyczajowo pytają, czy zniewoleni współcześni robotnicy mają zdolność cieszenia się lub nawet przetrwania otwartych widoków na czas i wolność, które rysują przed nimi teoretycy spod znaku postpracy. W roku 1989 dwoje psychologów z University of Chicago, Judith LeFevre i Mihaly Csikszentmihalyi, przeprowadziło słynny eksperyment, który wydawał się wspierać ten pogląd. Zrekrutowali oni siedemdziesiąt osiem osób do pracy fizycznej, urzędniczej i zarządczej w lokalnych firmach i dali im elektroniczne pagery. Przez tydzień, w niewielkich i losowych odstępach, w pracy i w domu nawiązywano z nimi kontakt, prosząc o wypełnienie kwestionariuszy dotyczących ich czynności i samopoczucia.

Eksperyment wykazał, że ludzie wskazywali „zdecydowanie więcej pozytywnych uczuć w związku z pracą niż z czasem wolnym”. W pracy regularnie znajdowali się w stanie określanym przez psychologów jako flow – „cieszyli się chwilą”, używając wiedzy i zdolności w pełni, jednocześnie „ucząc się nowych rzeczy i zwiększając samoocenę”. Poza pracą flow zdarzał się z rzadka. Pracownicy zwykle wybierali „oglądanie telewizji, sen, ogólnie – wegetację, i to pomimo tego, że nie cieszyło ich robienie którejkolwiek z tych rzeczy”. Psychologowie doszli do wniosku, że amerykańscy pracownicy cechują się „brakiem zdolności do organizacji ich energii psychicznej w nieustrukturyzowanym czasie wolnym”.

Dla teoretyków postpracy tego rodzaju ustalenia są po prostu oznaką tego, jak niezdrowa stała się kultura pracy. Nasza zdolność do robienia czegokolwiek poza pracą, ćwiczona jedynie w krótkich zrywach, przypomina proces atrofii mięśnia. „Czas wolny oznacza możliwość”, mówi Frayne.

Graeber twierdzi, że w społeczeństwie mniej nastawionym na pracę, nasza zdolność do robienia rzeczy innych niż praca mogłaby zostać zbudowana na nowo. „Ludzie wymyślą rzeczy do zrobienia, jeśli tylko da się im wystarczająco dużo czasu. Kiedyś mieszkałem w wiosce na Madagaskarze. Jej społeczność cechowała się złożoną towarzyskością. Ludzie spotykali się w kawiarniach, plotkując, romansując, używając magii. To był bardzo skomplikowany spektakl – taki, który może się rozwinąć tylko wtedy, gdy ma się odpowiednią ilość czasu. Z całą pewnością nie byli znudzeni!”.

W krajach Zachodu – twierdzi Graeber – nieobecność pracy również mogłaby doprowadzić do wytworzenia się bogatszej kultury. „Lata powojenne, kiedy ludzie pracowali mniej i łatwiej było żyć na zasiłku, zrodziły poezję beatników, awangardowy teatr, 50-minutowe solówki na perkusji i całą genialną brytyjską muzykę pop – formy sztuki, które wymagają czasu na ich tworzenie i konsumpcję.

Powrót perkusyjnej solówki niekoniecznie musi być pomysłem na postęp, z którym wszyscy zaczną się utożsamiać, jednak możliwości postpracy, jak wszystkie wizje przyszłości, znajdują się w wąskiej strefie pomiędzy zbyt konkretnymi i zbyt ulotnymi koncepcjami. Stronge sugeruje, że codzienna rutyna postpracowych obywateli mogłaby obejmować prowokacyjny element zaangażowania państwa. „Dostajesz wypłatę swojego GDP od rządu. Następnie od władzy lokalnej dostajesz formularz, z którego dowiadujesz się o rzeczach dziejących się w okolicy: turnieju piątek piłkarskich lub projektach sąsiedzkich – rzeczy niemalże spod znaku programu Wielkiego Społeczeństwa (Big Society)”. Inne scenariusze, które proponuje, mogą rozczarować tych, którzy marzą o nieprzerwanym wypoczynku: „Nie mam złudzeń co do tego, że płatna praca zniknie całkowicie. Może jednak nie być kierowana przez kogokolwiek innego. Po prostu będzie się pracować tak długo, jak się chce, następnie zrobi się przerwę na długi lunch i rozciągnie pracę na cały dzień”.

Centra miast i miasteczek są dzisiaj zaaranżowane dla celów związanych z pracą i konsumpcją – współtowarzyszką pracy – i niewiele ponad to. Jest to jeden z powodów, dla których postpracę tak trudno jest sobie wyobrazić. Adaptacja biurowców i innych miejsc pracy dla innych celów byłaby wielkim wyzwaniem, o którym teoretycy tej koncepcji dopiero zaczęli myśleć. Przewijającą się wspólną propozycją jest nowy typ budynku publicznego, który zwykle przedstawia się jako dobrze wyposażoną kombinację biblioteki, centrum rekreacji i pracowni artystycznej. „Mogłyby się tam znajdować przestrzenie socjalne i związane z opieką, sprzęt do programowania, nagrywania wideo i muzyki, stanowiska do odtwarzania muzyki” – mówi Stronge. – To byłoby coś więcej niż zwykły dom kultury, który potrafi być dosyć… depresyjny”.

Wizja wspieranych przez państwo, ale jednocześnie wyzwolonych i produktywnych obywateli zawdzięcza wiele Ivanowi Illichowi, na wpół zapomnianemu austriackiemu krytykowi społecznemu, który był lewicowym guru w latach 70. W zaraźliwej książce z 1973 roku Tools for Conviviality, Illich zaatakował „zniewolenie” wytworzone przez maszynerię przemysłową i stawiał żądanie: „Dajcie ludziom narzędzia, od wiertarek po zmechanizowane wózki, które będą im gwarantować ich prawo do wykonywania pracy z wysoką, niezależną wydajnością. Illich chciał, aby opinia publiczna odkryła na nowo coś, co postrzegał jako wolność średniowiecznego rzemieślnika, przyswajając jednocześnie najnowsze technologie.

Istnieje silna tendencja rzemieślnicza we współczesnym ruchu odwołującym się do hasła postpracy. Hester charakteryzuje to następująco: „Zamiast mieć pracę, będziemy zajmować się rękodziełem, tworzyć nasze ubrania. To dosyć wykluczająca wizja: robić te rzeczy, do których potrzebuje się krzepy”. Hester wyczuwa również głębiej ukryty konserwatywny impuls: „To wygląda prawie jakby ludzie mówili: «Ponieważ zamierzamy zakwestionować pracę, pozostałe rzeczy muszą pozostać bez zmian»”.

Zamiast tego wolałaby, aby ruch myślał w bardziej radykalny sposób o gospodarstwach domowych opartych na rodzinach dwupokoleniowych. Zostały one – jak twierdzi Hester – ukształtowane przez pracę, a społeczeństwo doby postpracy doprowadzi do ich zniesienia. Zniknięcie płatnej pracy może doprowadzić do urzeczywistnienia jednego z najstarszych celów feminizmu: żeby opieka nad gospodarstwem domowym i wychowywaniem dzieci nie były już traktowane jako mniej wartościowe formy aktywności. Badaczka sugeruje, że ludzie będą mieć więcej czasu – i prawdopodobnie mniej pieniędzy – dzięki czemu życie prywatne również może nabrać bardziej wspólnotowego charakteru: rodziny będą wspólnie używać kuchni, urządzeń AGD i innych udogodnień. „Znamy już przykłady tego rodzaju praktyk z przeszłości, jak chociażby «Czerwony Wiedeń» z początku XX wieku, kiedy [socjaldemokratyczne] władze miasta wzniosły osiedla ze wspólnymi pralniami, warsztatami i przestrzeniami do zamieszkiwania, które były całkiem luksusowe”. Postpraca odnosi się do przyszłości, ale kipią w niej utracone możliwości z przeszłości.

Czy teraz, gdy praca jest wszechobecna i zajmuje dominującą pozycję, dzisiejsi zwolennicy postpracy odniosą sukces w tych obszarach, w których nie powiodło się to ich poprzednikom? W Wielkiej Brytanii prawdopodobnie najostrzejszym zewnętrznym recenzentem ruchu jest Frederick Harry Pitts, wykładowca zarządzania na Bristol University. Pitts sam był onegdaj zwolennikiem postpracy. Jest młody i ma poglądy lewicowe, a zanim znalazł zatrudnienie na uczelni, pracował w call centre: zna całą masę okropnych współczesnych stanowisk pracy. Mimo to Pitts jest podejrzliwy względem dosyć bliskiego podobieństwa między kreatywnym, opartym na współpracy i szlachetności życiu odmalowywanym przez zwolenników postpracy, a życiem, które sami już wiodą. „Niewiele uwagi poświęca się faktowi, że idea postpracy cieszy się największą popularnością wśród dziennikarzy i akademików, a także artystów i pracowników przemysłów kreatywnych” – napisał w artykule, nad którym pracował razem z Aną Dinerstein z Bath University10. „Dzieje się tak – kontynuują wywód – ponieważ grupy te wymagają jedynie nieznacznej adaptacji do tego rodzaju życia”.

Pitts twierdzi również, że optymistyczne wizje związane z postpracą, mogą stanowić sposób na ominięcie pytania o władzę w świecie. „Społeczeństwo doby postpracy powinno rozwiązywać konflikty pomiędzy różnymi ekonomicznymi grupami interesu – na tym polega uroda tej koncepcji” – powiedział mi. Zmęczeni niemającymi końca staraniami o uczynienie pracy lepszą, niektórzy socjaliści skierowali się ku postpracy – twierdzi – w nadziei na to, że uda się wreszcie położyć kres wyzyskowi poprzez całkowite pozbycie się pracy. Pitts uważa, że jest to podejście równie „defetystyczne”, co naiwne: „Konflikt między ekonomicznymi grupami interesów nigdy nie może zostać całkowicie rozwiązany”.

Pomimo tych zastrzeżeń Pitts bardziej przychylnie odnosi się do mniej absolutnych rozwiązań formułowanych na gruncie koncepcji postpracy, takich jak chociażby równiejsza redystrybucja czasu pracy. „Musi nastąpić gruntowna zmiana w pracy” – mówi. „Z takiego punktu widzenia postulaty ludzi są słuszne”. Inni krytycy postpracy są również mniej lekceważący, niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. Chociaż Nick Boles jest torysowskim deputowanym związanym z najbardziej przychylnym w stosunku do biznesu skrzydłem partii, dopuszcza on w swojej książce myśl, że przyszłe społeczeństwo „może zredefiniować pracę tak, aby włączyć w jej obręb wychowywanie dzieci i opiekę nad starszymi i zacznie wreszcie we właściwy sposób doceniać ten wkład w życie społeczeństwa”. Postpraca rozprzestrzenia feministyczne idee w nowych miejscach.

Hunnicutt, historyk pracy, postrzega Stany Zjednoczone jako o wiele bardziej oporne na idee postpracy niż inne kraje – a przynajmniej jest tak w chwili obecnej. Kiedy w 2014 napisał artykuł dla serwisu „Politico”, opowiadając się za skróceniem czasu pracy, zdumiała go reakcja, jaką wywołał tym tekstem11. „To było bardzo trudne doświadczenie – wspomina. Doznałem osobistych ataków przez telefon i za pośrednictwem e-maili. Zarzucano mi, że jestem jakiegoś rodzaju komunistą i czcicielem szatana”. Wyczuwa jednak słabość kryjącą się za tego rodzaju niestrudzonymi staraniami, które mają na celu całkowite zamknięcie dyskusji na temat pracy. „Rola pracy już kiedyś w bardzo istotny sposób uległa zmianie. Zmieni się jeszcze raz. Prawdopodobnie już mamy do czynienia z procesem prowadzącym do takiej zmiany. Pokolenie millenialsów wie, że praca typu «książę z bajki», czyli spełniająca wszystkie oczekiwania, należy do przeszłości”. […]

Frayne twierdzi, że „pod pewnymi względami żyjemy w społeczeństwie postpracy, jednak jest to społeczeństwo dystopijne”. Pracownicy biura nieustannie przerywający długie dni pracy sieciowymi rozrywkami; pracownicy zatrudnieni na umowach śmieciowych, których praca nie odgrywa żadnej roli w ich poczuciu tożsamości i wszyscy inni ludzie żyjący na podupadłych, poprzemysłowych obszarach, którzy po cichu przestali starać się zarabiać – widmo postpracy unosi się nad twardą, błyszczącą współczesną kulturą pracy i zżera ją niczym ukryta rdza. […]

Stworzenie łagodniejszego świata opartego na postpracy może być obecnie trudniejsze niż w latach 70. W dzisiejszej gospodarce malejących zarobków sugerowanie ludziom, żeby pracowali mniej za jeszcze mniej pieniędzy jest prawdziwym wyzwaniem. Jak ma to miejsce z wolnorynkowym kapitalizmem w ogólności – im straszniejsza staje się praca, tym trudniej jest wyobrazić sobie ucieczkę od niej, tak wielkie są bowiem kroki, których podjęcia ów proces wymaga.

Jednak dla tych, którzy myślą, że praca będzie trwać niezmienna, historia przynosi ostrzeżenie. 1 maja 1979 roku jedna z największych zwolenniczek nowoczesnej kultury pracy, Margaret Thatcher, wygłosiła ostatnie przemówienie w kampanii wyborczej, po której została wybrana na premiera. Podjęła w nim refleksję na temat natury zmiany politycznej i społecznej i stwierdziła, że „herezje jednego okresu, zawsze stają się ortodoksjami następnego”. Koniec pracy, jaką znamy, będzie wydawał się nie do pomyślenia tak długo, aż wreszcie nastąpi.

Tłumaczenie z języka angielskiego: Michał Choptiany