W powieści Wyspa Jamesa G. Ballarda główny bohater trafia na skrawek terenu pomiędzy pasmami dróg szybkiego ruchu 1. Mknąc wiaduktem do pracy, nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na pozbawiony nazwy świat, w którym przez pękniętą oponę wylądował. Nie ma jak się wydostać z betonowej pułapki – utknął na rubieżach cywilizacji.

Poprzemysłowe pogranicza i jałowe ugory na przedmieściach trwają zawieszone w czasie. Dla większości mieszkańców są białymi plamami na mapie, nieznanym terytorium, przez które co najwyżej przejeżdżają w dziwnej ciszy. Gdyby ktoś musiał wysiąść na tym jałowym pustkowiu, mógłby dojść do wniosku, że pozostawiona sama sobie przestrzeń zyskała w pewnym sensie niezależność. Uwolniona od człowieka, została częściowo wchłonięta przez naturę, ale nadal nie stała się jej częścią. Żyje własnym życiem, jest ziemią niczyją, drugim obiegiem miasta. Człowiek wstępuje na nią jako obcy, musi ją na nowo eksplorować i czuje przy tym irracjonalny lęk przed czymś, co mogło się pojawić pod jego nieobecność.

Technologia na równi z naturą tworzy strefy wykluczone. Przekraczanie nieznanego, choćby leżało ono na peryferiach miasta, pobudza ludzką potrzebę odkrywania i zdobywania. Krajobrazowi nie można przypisać określonego wieku, jest to skomplikowany układ cykli. Choć ludzie wyobrażają sobie czas jako linię ciągłą, w rzeczywistości istnieje wielka mozaika współistniejących, przeplatających się czasów. Przeszłość nawarstwia się w krajobrazie miejskim, a teraźniejszość jest jej zapisem.

Penetrując osiedlowe wysypiska, stragany ze starociami i odmęty internetu, natrafiamy na liczne wzbudzające w nas sentyment przedmioty sprzed kilkunastu lat. Można zacząć zmyślać ich historię, choć będą one banalne niczym letnie popołudnie spędzone na betonowym podwórku. Na przykład podziurawione rakietki do badmintona, które w resztkach pastelowego lakieru odbijają blask słońca w zenicie. Swoją wysmukłością i lekkością przywodzą na myśl dynamikę lat 90., z jakąś wyidealizowaną wizją sportu i wiecznych wakacji. O ile badminton kojarzy się z nowoczesnymi wczasowiczami grającymi na plaży, paletki do ping-ponga z odłażącą z jednej strony gumą przywodzą na myśl raczej opuszczone przestrzenie wspólne, molochy Funduszu Wczasów Pracowniczych. Za oknem rysują się odległe zarysy gór, wieczorne słońce kładzie się na ścianach, wyblakłych mapach i pocztówkach. Ciszę przerywa tylko charakterystyczne uderzenie piłeczki.

Do nowoczesności wracamy, odnajdując zmięty w rulon plakat z czerwonym lamborghini, który jako symbol nieosiągalnego luksusu zdobił czyjś pokój w bloku. Wyrzucone na pobocze zgniecione pojemniki po napojach energetycznych symbolizują dynamikę i nerwową naturę teraźniejszości. O gwałtowności współczesnej cywilizacji świadczą ostre drobinki szkła zalegające na poboczach drogi i poszarpane kawałki urwanego zderzaka. Ktoś w niedzielne popołudnie spieszył się do domu przed zmrokiem, nie wyrobił się na wirażu i uderzył w barierkę. Kierowca musiał czekać tu na holowanie; stał o zachodzie słońca, w falach ciepłego powietrza zgarnianego przez mknące tiry.

Jak przedmiot z innego wymiaru wygląda opakowanie po grze Mastermind oferowane na sprzedaż wraz z worem rupieci wysypanych na krawężnik niedaleko placu Szembeka. Brzydki brązowy prostokąt upstrzony otworkami. Na pudełku zawsze ta sama para obserwatorów z innego planu.

Często można zobaczyć stare T-shirty firmy Fruit of the Loom, noszone masowo w latach 90. Magiczna nazwa nie przystaje do zgrzebnego charakteru koszulek; przywodzi na myśl tajemniczych tytułowych tkaczy – Die Weber – z dramatu Gerharda Hauptmanna, tkaczy losu.

Peryferie istnieją poza globalnym panoptykonem sieci. Pozostają poza zasięgiem kamer, nie zostały skopiowane przez cyfrowy syntetyk rzeczywistości. Trzeba doświadczyć ich osobiście, by zrozumieć ich naturę. Ruiny to przenicowanie miasta i wiwisekcja systemu, a ich badanie to sekcja zwłok cywilizacji. W tym królestwie materii banalne przedmioty zostają pozbawione sensu, znaczenia; wyzwolone od celowości, zyskują status artefaktów. Nagie szkielety budynków stoją obdarte z godności, ale i fałszywej fasady, skrywającej materialistyczną naturę rzeczywistości. Zwyciężyła maszyna. Maska rzeczywistości opada, zmyty zostaje makijaż miasta, ukazuje się coś, co chwilowo oszołomiony umysł może uznać za drugą stronę lustra, wyjście z wirtualnej rzeczywistości. To jednak nie wyrwa w matriksie, a jedynie kolejna symulacja upadku, znak przypominający, że wszystkie budynki noszą w sobie zapowiedź ruiny.

Do nawiedzania ruin można też podejść jak do współczesnego zjawiska znanego niegdyś pod nazwą flâneur. Współczesny flâneur może być zmotoryzowany i przemierzać tajemniczą scenerię miasta niczym bohater filmu Drive (reż. Nicolas Winding Refn, 2011). Wędrowiec idzie pod prąd, zmienia swoją percepcję, rezygnuje z roli przechodnia, przełącza się na tryb uważności. Odwiedzane miejsca wywołują w nim zakotwiczone stany, a on sięga po umiejętność głębszego spojrzenia, dostrojenia zmysłów. Zwracanie uwagi na pomijane elementy krajobrazu, badanie flory porastającej obrzeża parkingów, kolekcjonowanie nieprzydatnych doświadczeń, bezcelowe klasyfikowanie miejsc i przedmiotów – oto elementy współczesnego flâneura. Urbex jest swojego rodzaju śledztwem przeprowadzanym w celu zrozumienia historycznych przemian. Ruiny, jako zaprzeczenie nowego ładu, są potrzebne, by zrozumieć proces modernizacji; mogą być odczytywane jako zapis stosunków społecznych, przemian ustrojowych i technologicznych. Można na nie jednak patrzeć bez kontekstu lub wymyślać alternatywne rzeczywistości, na przykład spekulując, jak wyglądałoby miasto sklecone tylko z tego typu budynków, lub zastanawiając się, jak musi wyglądać życie w odległych miejscach lub alternatywnych wymiarach.

Błądzenie po peryferiach jest aktem wyjścia poza ściśle określone strefy, poszukiwaniem perforacji rzeczywistości. Zmechanizowane miasto pozostawia jego użytkownikowi tylko wąskie pasaże, a większość przestrzeni to strefy zakazane, biura, czyjeś domy, urzędy. Wchodząc do większości miejsc, człowiek staje się intruzem. Miasto jest komunikacyjnym taśmociągiem, podzielonym na strefy dostępne dla wybranych, zależne od statusu, posiadania chipów, kluczy i wejściówek, obserwowane kamerami, strzeżone bramkami i czytnikami, obstawione stróżami i barierami. Wędrowiec wychodzi poza ten paradygmat i widzi miasto jako plac zabaw, niczym ich uczestnik. Odkrywca wychodzi za dwuwymiarową teksturę nałożoną na fasadę ulic, dostaje się do tych niewymodelowanych miejsc, poza skrypt, odnajduje błędy i zacięcia upiększonej rzeczywistości.

Nie ma tam żadnych zabytków, pięknych widoków i ciekawych miejsc, mimo to przekroczenie granicy strefy pozwala znaleźć się
w zupełnie innym świecie. Pozostajemy w mieście, ale obserwujemy je z dystansu, stoimy po jego drugiej stronie, widzimy, co kryje się za fasadą. Tutaj jest nieprzykryte farbą i styropianem, nieoklejone bilbordami, nie ma blichtru i migających świateł. Zdegradowane miasto jest surowe, milknie tam kakofonia metropolii, rozpływa się szum ulicy, słychać każdy chrzęst na betonowym podłożu. Wejście w strefę jest jak eksploracja obcego miejsca. Będąc tam, zmieniamy na chwilę punkt widzenia – przyjmujemy perspektywę szabrownika i intruza. Punktami orientacyjnymi stają się pordzewiała brama, przechylona latarnia lub wysprejowany wagon. Na pustkowiu w jakiś sposób nim nasiąkamy. Pojawiają się nostalgia, wyobcowanie i trudne do określenia przeczucie obecności czegoś więcej. Stan przejściowy, ta efemeryda powstała po upadku poprzedniej epoki, nowoczesna ruina, wydaje się przez moment przejściem do czasu poza czasem. Surrealistyczne pustkowia, pozbawione znaczeń i wyrazistych cech, pozostawiają wiele miejsca wyobraźni. Jednocześnie dziwaczność tego otoczenia wyrywa z trybu myślenia, błądzenia po przeszłości i wybiegania w przyszłość, przykuwa zmysły i osadza nas w teraźniejszości. Dlatego obcowanie z pograniczem może być poniekąd oczyszczające, niczym wyprawa na pustynię.

Rdzawa pręga torów jak w obrazach Hoppera odcina jałową łąkę od budynków, geometryczne ciągi biegną w dal niczym w obrazach de Chirico. Dziwne struktury majaczą w oddali, bezpańskie zakamarki, porośnięte łopianami i chwastami, wieją nudą, ale i wabią swoimi mikroskopijnymi światami. Klocki pustostanów stoją wyobcowane, podobne do niepokojących sześcianów minimalistów. Pomiędzy nimi zdaje się elektryzować jakaś energia. Przestrzeń zasysa zapachy i dźwięki, wypluwa je odmienione, nacechowane innymi barwami i skojarzeniami. Wyblakła od słońca biała ściana urasta do roli miejskiego artefaktu.

Tam, gdzie spod pozdzieranych nowszych plakatów wyłaniają się afisze sprzed lat, w miejscach, gdzie tkanka miasta się złuszczyła, pojawiają się starsze warstwy miasta. Trudno zgadnąć, jak daleko można by się dokopać i co odkryć za każdą ścianą. W mieście nakładają się na siebie nie tylko przemijające warstwy czasowe, jego kronika, ale też inne, niestabilne, ciągle będące w ruchu wymiary. Miasto jest „Zoną” Strugackich, ze swoimi anomaliami, pułapkami, zmieniającymi się ścieżkami, artefaktami. Różne środowiska współegzystują, inne wykwitają całkiem niespodziewanie lub pojawiają się o określonych porach. Niektóre przejścia prowadzą ku światu sukcesów; inne – ku wymiarom najeżonym pułapkami; jeszcze inne – ku złudnym labiryntom, z których nie ma już powrotu. Czasami wystarczy przejść przez drzwi, by znaleźć się na innym poziomie rzeczywistości. Niektóre wejścia prowadzą jednak nieodwracalnie w pustkę. Zanurzenie się w nią, choć wydaje się promieniować przyciągającymi mirażami, na zawsze pozostawia niezmywalne piętno.

Opuszczone hale przemysłowe, torowiska, zaplecza hipermarketów, otchłanie pod wiaduktami, zdziczałe działki, postindustrialne ruiny, nieużywane parkingi – wszystkie osobliwe nie-miejsca istnieją na skraju świadomości mieszkańców. Owe anonimowe fragmenty krajobrazu są wyrwą w strukturze miasta i przeciwieństwem metropolii. Ludzie nie mają powodu, by się tam zapuszczać, jednak przemierzając pustkowia wielkich miast, czasami można natrafić na innych wędrowców.

Obrzeża cywilizacji należą też do wielkomiejskiej mitologii, jako sentymentalne miejsce na pograniczu rzeczywistości i fikcji. „Melancholia przedmieścia” to trudne do zidentyfikowania wrażenie, którego można doświadczyć, oddalając się od ruchliwej arterii, opuszczając miasto, oglądając malarstwo Hoppera czy Chirico. Jest w nim coś ze zniecierpliwienia i gorączki podróżnej. Twardy grunt rzeczywistości ustępuje niespójnej strukturze z pogranicza snu. Tylko czas zdaje się wygładzać, pozbawiony pulsowania świateł i arytmii ruchu drogowego. Fantasmagoryczny krajobraz pustki i zniszczenia jest paradoksalnie kojący i pozbawiony nadmiaru informacyjnych impulsów. Ta deprywacja zmysłów po jakimś czasie staje się jednak trudna do zniesienia. Poza miastem byłaby na miejscu, tutaj powoduje dysonans i lęk.

Czasami peryferia budzą też uśmiech zakłopotania, jakbyśmy mówili o czymś wstydliwym. Tymczasowość tego miejsca jest czynnikiem potęgującym dyskomfort. Pojawia się nieco naciągane odczucie, że oto chodzimy po ruinach kultury, która zapadła się pod własnym ciężarem. Jak pisze specjalistka od polskiej widmowości Olga Drenda, jest to „entropia na gruzach utopii” 2.

Gdy już zawracamy, wkrada się podskórne, ledwo uchwytne poczucie natchnienia. Ciężko powiedzieć, z czego się bierze ten atawistyczny dreszcz, który towarzyszy obcowaniu z pustką i ruinami. Może jest dalekim krewnym perwersyjnej wzniosłości odczuwanej w trakcie groźnej burzy. Czasami pojawia się wrażenie déjá vu. Gdzieś w tej niedokończonej, porzuconej przestrzeni czai się wspomnienie niezrealizowanej, wielkiej epoki z naszego życia. Ta irracjonalna projekcja wyobraźni zostanie zgłuszona przez autostradę codziennych bodźców.