Wygląda na to, że pamięć jest drobnomieszczańska – wszystko widzi osobno. Szerokie plany szybko bledną, a nam pozostają pojedyncze kadry, zbliżenia, detale. Tym sposobem bierzemy odwet na wszystkich, którzy uzurpują sobie prawo do kształtowania przestrzeni. Mimo całego zadęcia architektura pozostaje tylko bezbarwnym tłem biografii, a prawdziwą mapę naszego życia wyznaczają przypadkowe drobiazgi.

Pewnie dlatego, myśląc o swoim mieście, nie mam przed oczami jego pocztówkowej panoramy, skądinąd coraz bardziej przypominającej rząd potłuczonych butelek na szczycie ogrodzenia. Zamiast tego widzę pokrywy studzienek kanalizacyjnych z napisem „Białogon 1936”.

A także:
– krój pisma użyty na tabliczkach z numerem domu;
– betonowe kosze na śmieci (miniaturowe dymiące wulkany);
– bruk na ulicy Rybnej;
– białe i żółte koperty namalowane na płytach chodnikowych (po kolejnych awariach kanalizacji zamieniają się w rozsypaną chińską łamigłówkę);
– ślady kul w metalowych ogrodzeniach.

Większość pozycji z tej listy zaświadcza o tym, jak rzadko podnoszę wzrok.

*

Próbuję sobie przypomnieć drogę, którą chodziłem do szkoły. Przez osiem lat – było to na długo przed reformą edukacji – dzień w dzień przemierzałem tę trasę, wlokąc za sobą tornister i worek z kapciami. Pominę uwagi na temat ówczesnej szarości – określenie „komunistyczna szarość” stało się współczesną odmianą zwrotu „koszmarne czasy sanacji”.

Co jeszcze pamiętam? Poręcz na klatce schodowej, bramę, wydeptany trawnik, na którym poniewierały się jakieś zapomniane materiały budowlane, i niebieską furgonetkę. Był to hipisowski volkswagen z holenderskimi numerami. Na karoserii miał kolorowe kwiaty, obłoki i tęcze. Wyglądał jak przybysz z kosmosu albo z Kalifornii, przy czym w 1982 roku Kalifornia wydawała się znacznie bardziej odległa. Volkswagen zawsze stał w tym samym miejscu i nie widziałem, żeby ktoś do niego wsiadał. Już nigdy się nie dowiem, jak trafił między syrenki i maluchy na ulicy Falęckiej, niemniej obraz tego samochodu pozostaje jednym z najwyraźniejszych wspomnień tamtego okresu.

Reszta była banalna. Witryna szewca – za szybą piętrzyły się stosy korkowych obcasów. Sklep warzywny ze stadem kotów. Elektryczna maszynka na ladzie i garnek, w którym gotowały się rybie głowy. Jordanek. Miejsce straceń.

*

W którymś z rosyjskich serwisów społecznościowych przeczytałem następującą historyjkę. Słynny projektant został zaproszony do wygłoszenia wykładu w jednym z prowincjonalnych rosyjskich miast (prowincjonalne rosyjskie miasta liczą po milion mieszkańców). Tematem miał być design.

Artysta przyjechał rano. Miał kilka godzin wolnego, więc spacerował i robił zdjęcia. Wieczorem zaskoczył audytorium i zamiast zilustrować speech pokazem własnych prac lub projektami kolegów, zaprezentował slajdy sprzed kilku godzin. Były tam tabliczki, plakaty, szyldy i przykłady graffiti. Oryginalna i dowcipna twórczość miejscowych anonimów.

Rzecz nie działa się w Akwizgranie ani we Florencji, nie byłoby trudno zapełnić karty pamięci obrazami zaniedbania i brzydoty. Designer postąpił jednak inaczej, przypominając, że wszędzie, nawet wśród blokowisk Krasnodaru, zdarzają się przebłyski wizualnego humoru, inteligencji i urody. Czasami stworzone celowo. Czasami porzucone przypadkiem, jak mój niebieski volkswagen.

*

Znajoma nauczycielka musiała przeprowadzić lekcję na temat przepisów ruchu drogowego. Kazała dziesięciolatkom wykonać rysunki pod tytułem „Moja droga do szkoły”.

W zamyśle autorów podstawy programowej dziatki powinny narysować, jak wędrują chodnikiem, zatrzymują się na pasach, spoglądają w lewo, w prawo, jeszcze raz w lewo i tak dalej… Problem w tym, że chodzenie na piechotę stało się dla dzieci niedostępnym luksusem. Mamy do czynienia z pokoleniem dowożonym, małoletnimi turystami z tylnego siedzenia (nie wiem, jakie to przyniesie konsekwencje dla rozwoju miast). Gotowe rysunki różniły się wieloma szczegółami. Niektóre dzieci odnotowały istnienie zjazdów i wiaduktów, inne pamiętały o sygnalizacji świetlnej, korkach na skrzyżowaniu, stacji metra. Tylko jeden element powtarzał się na wszystkich kartkach – szyld cukierni ulokowanej kilka przecznic od szkoły.

Oto lekcja pokory dla architektów: w oczach przechodnia każdy budynek z czasem staje się „domem z cukiernią”, „domem z reklamą Stoperanu” lub „domem z Żabką na parterze”. Albo znika.

Reklama jest pasażerem na gapę. Wczepia się w mózgi. To przez nią miasto przypomina nasz zaśmiecony i chaotyczny umysł. To ona sprawia, że ów biedny umysł coraz bardziej przypomina zaśmieconą przestrzeń miasta. A tymczasem fachowcy w Mountain View pracują nad okularami Google, które ostatecznie rozmyją granicę między jednym a drugim: jak dobrze pójdzie, przy każdym przedmiocie, na który padnie nasz wzrok, zobaczymy adres internetowy i cenę.

*

Każdy obraz powiększony do rozmiarów boiska staje się narzędziem opresji. Naturalnym terytorium grafiki jest papier, gdyż wyrazistość środków powinna być zrównoważona przez nietrwałość medium. Nawet najlepszy plakat powinien zniknąć zaklejony nowym afiszem. Miejsce wczorajszej reklamy jest w śmieciach.

Inwazja na miejską przestrzeń wciąż jednak trwa, a wszystkie jej etapy zostawiły ślad na murach mojej dzielnicy. Kiedyś, przed laty, władze miasta uważały, że wystarczy namalować siedmiometrową puszkę Muchozolu albo reklamę centrali drobiarskiej, żeby zamienić ślepą ścianę w czarodziejski ogród. Współcześni reklamodawcy wierzą, że hektary zdjęć na elewacjach przełożą się na wyniki sprzedaży.

Kibice i narodowcy propagują swoje poglądy za pomocą kiczowatych murali. Ciekawe, że w dziedzinie liternictwa wykazują duże upodobanie do prapolskiego gotyku. „Jesteśmy z Grochowa, ta dzielnica dobrze chowa” – zapewnia napis na wiadukcie. Tuż obok można było przeczytać, że niejaki Iksiński jest „prostytutką CBŚ”. Trochę mnie dziwiło, że tygodniami nikt nie usunął tego obwieszczenia, ale przynajmniej mieliśmy dowód, że minister spraw wewnętrznych mówi prawdę, a służby specjalne prowadzą rozpoznanie środowisk kibolskich.

Jeden z murali zrobił na mnie szczególne wrażenie. Panoramę płonącego miasta opatrzono tytułem „Pamiętamy 1944”. Poniżej ciągnął się napis „Witaj w krainie, gdzie Polonia ginie”, co w tym kontekście miało pewien sens. W istocie była to jednak groźba pod adresem konkurencyjnego klubu.

*

Ponoć w miastach, gdzie zakazano reklamy zewnętrznej, mieszkańcy tracili orientację w przestrzeni, nie umieli trafić do domu ani do pracy.

Co byśmy zobaczyli, gdyby zniknęły billboardy i siatki rozpięte na rusztowaniach? Mało realny scenariusz, ale kto wie, może wtedy odzyskalibyśmy uważność? Mam przekonanie, że właśnie uważność, dbałość o szczegóły jest podstawą projektowania. Zazwyczaj świat uważa inaczej, postrzega design jako rodzaj licytacji, gdzie kolejne głosy rzucają coraz wyższe sumy, a każdy twórca próbuje się wdrapać na wyższą grzędę. Kierunek licytacji można jednak odwrócić. Licytować w dół, szukając najmniejszego znaku, który odróżni ten przedmiot, budynek lub miejsce od innych.

*

Chciałbym opisać pewien dom w sąsiedztwie. Właściwie już dawno powinni go zburzyć. Może ocalał dlatego, że stoi przy torach? Chociaż to rzadko powstrzymuje deweloperów… W każdym razie jakoś przetrwał: parterowy, z płaskim dachem, ani miejski, ani wiejski, typowy przykład dawnej zabudowy mojej dzielnicy. Wkrótce w tym miejscu postawią jakiś apartamentowiec i nawet najbardziej fanatyczny obrońca zabytków nie stanie w obronie rozpadającej się rudery. W zasadzie nie zasługiwałaby na wzmiankę, gdyby nie najprawdziwsze pilastry przyklejone do frontowej ściany.

Skąd ten pomysł? Nawiązanie do architektury dworkowej? Odtworzone w tynku zdobienia podlaskiej chałupy? Kaprys przedwojennego właściciela, nawiązanie do tradycji klasycznej? Nie mam pojęcia, ale na Grochowie często spotykam takie zagadki. Niemal każdy z przedwojennych domów ma jakiś znak charakterystyczny. Pojedyncze okrągłe okno, płaskorzeźbę wmurowaną nad wejściem, ozdobną furtkę, ekspresyjne zwieńczenie słupka przy ogrodzeniu. Oznaki oryginalności dodane do anonimowej architektury.

*

Swoją dzielnicę poznawałem, odprowadzając dzieci do przedszkola (następny etap edukacji wymagał już samochodu lub przynajmniej tramwaju). Przez parę lat układaliśmy własną mapę. Były na niej wsporniki z głowami lwów wkopane w charakterze słupków, Bóg jeden wie skąd wyszabrowane. Ogródek pod oknami bloku otoczony płotem z prętów zbrojeniowych. Kot namalowany na skrzynce elektrycznej. Ogłoszenie, które ktoś, z braku laku, napisał białym wierszem. Słowem, bezinteresowne ingerencje w przestrzeń, drobne prezenty od nieznajomych podrzucone na naszej drodze.

Jest pewna teoria na temat patrzenia pod nogi. Jeśli patrzeć wystarczająco uważnie, to w końcu można zobaczyć całą historię miasta. Na osiedlowym skwerku nadal stoją pergole zbudowane z żydowskich nagrobków, pokazałem kiedyś córce hebrajskie litery.

– To niemożliwe – odparła – kto by zrobił coś takiego?

*

Kiedy umarł ostatni w okolicy krawiec, na drzwiach zakładu została kartka „Nieczynne z powodu choroby”. Szary manekin nadal stał w oknie. Na wysokości mostka miał pokrętło do regulacji obwodu klatki piersiowej. Dookoła leżały wyblakłe żurnale. Słońce wywabiło czarną i żółtą farbę, więc wszystkie ilustracje nabrały błękitnego odcienia. Pomiędzy tymi błękitnymi marynarkami stała ramka z Matką Boską i moje dziecko zawsze uprzejmie mówiło jej „Dzień dobry”.

Wkrótce warsztat został zlikwidowany, a że lokal był za mały na bank czy aptekę, więc powstały tam minidelikatesy (piwo lub pół litra). Za to po drugiej stronie ulicy rozkwita sklep z używaną odzieżą. W oknie wystawowym prężą się czarne plastikowe popiersia, nieubrane, ale bardzo realistyczne w formie. Jakiś małoletni fetyszysta na pewno umieści ten obraz na swojej mapie. Jeśli tylko chodzi piechotą.