Z Joanną Kusiak, badaczką miast, socjolożką, autorką książki „Chaos Warszawa”, rozmawia Dorota Leśniak-Rychlak 

ILUSTRACJE: DANIEL GUTOWSKI

DOROTA LEŚNIAK-RYCHLAK: W jakim stopniu przestrzeń, w której żyjemy, jest zdeterminowana i ukształtowana przez niewidoczne regulacje prawne? I – od razu przechodząc do tematu Twojej książki Chaos Warszawa – co się pod tym względem zmieniło w Polsce w okresie transformacji?  

JOANNA KUSIAK: Prawo na co dzień wydaje się niewidzialne, ale przez to łatwo zapomnieć, że właśnie ono wytwarza ramy tego, co w mieście jest możliwe. Wodociągów też nie widać, a bez nich miasto nie może funkcjonować. Prawo jest jednak w dużej mierze zawłaszczone przez ekspertów – prawników – których większość aktywnie stara się nie dopuścić szerszej publiczności do szczegółowego poznania systemu prawnego. 

Jeśli chodzi o transformację – architekci terapii szokowej w ogóle nie interesowali się kategoriami przestrzeni, byli skupieni na abstrakcyjnych kryteriach makroekonomicznych, które miały świadczyć o „doganianiu Zachodu”. Pierwsza dekada transformacji to czas, kiedy miasto znika jako podmiot polityczno-prawny. Nie tworzono ustaw, które intencjonalnie zajmowałyby się dobrem miast i ich mieszkańców. Nie znaczy to oczywiście, że ówczesne regulacje prawne nie miały wpływu na przestrzeń miast. Na kształtowanie przestrzeni miejskiej miały ogromny wpływ między innymi ustawa o samorządzie gminnym 1 oraz dwie ustawy o planowaniu przestrzennym: z 1994 i 2003 roku 2. 

DLR: Co te ustawy zmieniły ustrojowo i jakie skutki spowodowały w przestrzeni? Powszechnie mówi się, że w 2003 roku zlikwidowano planowanie przestrzenne w Polsce. Pokażmy, jaka logika stała za tymi ustawami i w jaki sposób odbiła się na rozwoju większości miast. 

JK: Zacznę od ustawy o samorządzie. Taki akt prawny był potrzebny, i dobrze, że został wprowadzony, ale dobre intencje stojące za jego wprowadzeniem nie mają nic wspólnego z tym, jak działał w rzeczywistości. Celem tej ustawy była decentralizacja władzy w Polsce i suwerenność samorządów. Samorządom przyznano sporą władzę, obarczając je zarazem dużą odpowiedzialnością, za czym nie szło jednak żadne dodatkowe wsparcie finansowe. Krzysztof Herbst już w 1990 roku nazwał taki model decentralizacją kryzysu: wszystkie problemy, z którymi władza na szczeblu rządowym sobie nie radziła, scedowano na niedofinansowane i cierpiące na brak kadry eksperckiej samorządy. 

Samorządy zostały przeciążone zadaniami, na których realizację nie przyznano im ani wsparcia kadrowego, ani dodatkowych pieniędzy. W tych okolicznościach planowanie przestrzenne stało się nie celem samym w sobie, ale ostatnią deską ratunku dla budżetu: przeciążone i niedofinansowane samorządy szybko odkryły, że gmina może „zarabiać”, sprzedając grunty albo wydając pozwolenia na budowę. Tak jest do tej pory. Planowanie przestrzenne w Polsce jest domeną tak zwanego kapitalizmu politycznego, czyli różnych form – wbrew pozorom nie tylko korupcyjnych – wymiany władzy na pieniądze. Widzieliśmy to ostatnio także przy okazji afery ze Srebrną Tower. 

DLR: W książce pokazujesz działanie tych mechanizmów na przykładzie poszczególnych etapów rozwoju warszaw-skiej Białołęki, piszesz o lokalnej koalicji na rzecz wzros-tu, która idealnie wpisywała się w narrację transformacyjną. Możesz pokrótce naszkicować obraz tego procesu? 

JK: Przykład Białołęki jest interesujący, bo wyraźnie pokazuje, że patologie polskiego planowania nie wynikają z korupcji, tylko z tego, jak zbudowany jest system planowania. Ten system wiele razy się zmieniał, ale zasada, raczej kapitalizmu politycznego niż merytorycznych aspektów planowania, zawsze pozostawała taka sama. 

Białołęka jest od 1951 roku częścią Warszawy, ale na mocy ustawy administracyjnej 3 w latach 1994–2002 funkcjonowała jako samodzielna gmina, niezależna w zakresie planowania przestrzennego od stolicy. Była obszarem zasiedlonym przez wspólnotę lokalną – o koalicji „Gospodarność” rządzącej wówczas w gminie można w pewnym sensie myśleć jak o ruchu miejskim, czy raczej wiejsko-miejskim. Koalicję tę tworzyła grupa dobrze znających się rolników, którzy mieszkali tam od pokoleń i utrzymywali się z uprawy ziemi. Plan Balcerowicza i deregulacja rolnictwa przewróciły ich życie do góry nogami: rolnictwo nagle przestało się opłacać, tym bardziej że wkrótce zamknięto też sprywatyzowany białołęcki Hortex, który skupował ich produkty. Rolnicy stracili źródło utrzymania – i wtedy odkryli, że na ziemi można zarabiać nie tylko dzięki rolnictwu. Dotychczasowi farmerzy stali się deweloperami i zauważyli, że to dużo bardziej lukratywne zajęcie. Zorganizowali się więc by umożliwić budowanie na Białołęce na większą skalę. Ich aktywność idealnie wpisywała się w ducha czasu. Cała narracja transformacyjna była o tym, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i nie czekać na wsparcie państwa; że należy być przedsiębiorczym, budować, działać, zakładać własne firmy. Rolnicy z Białołęki wszystko to robili. Zorganizowali się, przeprowadzili sprawną kampanię polityczną, zdobyli władzę w demokratyczny sposób i starali się reprezentować interesy swojej wspólnoty. Interesem tej pierwotnie małej wspólnoty rolników był zysk ze sprzedaży działek, a jednocześnie rozwój ekonomiczny i wzrost znaczenia gminy. Dziś wszyscy Białołękę krytykują za niską jakość przestrzeni i brak infrastruktury, ale mało kto pamięta, że w latach 90. dostawała nagrody jako modelowa gmina polskiego kapitalizmu. Większość samorządów klepała biedę, a Białołęka miała nadwyżki w budżecie, inwestowała w nowy budynek ratusza, odnotowywała ciągły wzrost – po prostu kapitalistyczne eldorado ze snów Balcerowicza. Ten sen potem zamienił się w koszmar tych, którzy na Białołękę się wprowadzili i mieli inne interesy niż rolnicy pionierzy. Im więcej pojawiało się tam nowych rodzin, tym wyraźniej odczuwane były braki infrastrukturalne: okazało się że nie ma żłobków, przedszkoli i ośrodków zdrowia, a na wąskich drogach czasami nawet nie może zakręcić autobus. Na kompleksowe planowanie przestrzenne było już jednak za późno – ziemia została sprzedana, mieszkania zbudowane, a pieniędzy na infrastrukturę nie ma, bo jeśli się myśli o infrastrukturze na końcu, to koszty jej realizacji są ogromne, znacznie większe, niż gdyby pomyślano o tym na początku. 

DLR: W książce wspominasz, że na Białołęce proces ten teoretycznie odbył się zgodnie z literą prawa. Jak jednak opisujesz, nie całkiem: na przykład gdy wytyczano czy kwalifikowano jakieś podrzędne ścieżki jako drogi albo szybko robiono drogę, ponieważ w planach strategicznych gminy było wskazane, że zabudowa może powstawać wzdłuż istniejących dróg. Czyli „twórczo” potraktowano terytorium, by umożliwić realizację planów biznesowych. 

JK: Prawo otacza aura formalnego, precyzyjnego systemu, ale jak każdy system ma też stronę nieformalną, która przejawia się w tym, że można je obejść. Na prawo składają się formalne reguły i ich nieformalne interpretacje. Każde słowo użyte w zapisie jakiejś ustawy, które nie jest ściśle zdefiniowane, podlega interpretacji. Jeśli więc dokument prawny nie definiuje dokładnie, czym jest droga, albo jak bliskie musi być „bliskie sąsiedztwo” („zasada bliskiego sąsiedztwa” jest podstawą do wydawania tak zwanych wuzetek), otwiera się pole do interpretowania prawa, najczęściej zgodnie z interesem tego, kto interpretuje. 

DLR: W czyim interesie działało prawo w kontekście reprywatyzacji w Warszawie? W książce pokazujesz mechanizm, który nazywasz ciągiem technologicznym. 

JK: Prawo jako takie jest narzędziem – może działać i w interesie prywatnym, i w interesie publicznym. Im bardziej prawo jest odcięte od sfery publicznej – nie wiemy, co się dzieje za drzwiami sądów lub nie potrafimy tego zrozumieć – tym większe prawdopodobieństwo, że system prawny zostanie wykorzystany dla własnych interesów przez grupę osób, która je rozumie i która, w przeciwieństwie do nas, aktywnie się nim interesuje. Taką grupą – pełną złych intencji, ale znakomicie wyedukowaną prawnie – są tak zwani biznesmeni reprywatyzacyjni. Oni, często nie mając pierwotnie podstaw prawnych do przejęcia danej nieruchomości, potrafili sobie takie podstawy stworzyć. Dlatego zawsze powtarzam: prawo jest zbyt ważne, by zostawiać je tylko prawnikom. O prawo w demokracji trzeba walczyć, nie jest ono bowiem danym z góry idealnym gwarantem jakiejkolwiek sprawiedliwości społecznej czy politycznej. Tym bardziej że w Polsce nie mamy szerokiej tradycji prawników prospołecznych, to są pojedyncze osoby. 

Jeśli chodzi o reprywatyzację, teoretycznie ona nigdy w Polsce się nie rozpoczęła – nie mamy przecież ustawy reprywatyzacyjnej. Mówiąc o ciągu technologicznym (to określenie pożyczyłam od Ewy Łętowskiej), mam na myśli zastępczą konstrukcję prawną, asamblaż formalnie niezwiązanych z reprywatyzacją aktów prawnych, sztucznie wytworzony przez system prawny po to, by reprywatyzować bez ustawy. Reprywatyzacja od początku budziła wiele politycznych kontrowersji, kolejne parlamenty odrzuciły łącznie prawie trzydzieści projektów ustaw. Ustawy te odrzucano, bo nie było społecznej zgody albo na reprywatyzację w ogóle, albo na reprywatyzację w proponowanym przez daną ustawę kształcie. Demokratycznie rzecz biorąc, dopóki tej zgody nie było, żaden budynek nie powinien był zostać zwrócony. Dlatego mówię, że system prawny „ukradł” społeczeństwu konflikt polityczny. Poza takimi niesprawiedliwościami, jak wyrzucanie lokatorów na bruk przez reprywatyzacyjnych biznesmenów, mamy tu więc do czynienia ze złamaniem zasady demokracji. Wiele lat później zaświadczy o tym wyrok Trybunału Konstytucyjnego, według którego rozstrzygnięcia reprywatyzacyjne w sądach były właściwie niekonstytucyjne. 

Szkoda, że nie przebił się proponowany wiele lat temu projekt referendum reprywatyzacyjnego, które mogłoby znaleźć większy odzew społeczny niż zwykła ustawa. Kiedy się przeanalizuje proponowane w referendum pytania 4, przebija przez nie poczucie, że reprywatyzację trzeba jak najbardziej ograniczyć. Dziś widać, że stało się coś zupełnie odwrotnego – nastąpiła eskalacja tak zwanej dzikiej reprywatyzacji. 

Tu właśnie uwidocznia się tragedia kradzieży konfliktu o włas-ność. Kiedy konflikt zostaje przesunięty ze sfery polityki do sfery prawa, bardzo trudno go, czasami jest to w ogóle niemożliwe, na powrót wyjąć z systemu prawnego. Komisja Reprywatyzacyjna twierdzi, że swoimi decyzjami cofa skutki reprywatyzacji i zwraca kamienice lokatorom. To nieprawda. Komisja jedynie otwiera nowe sądownicze ciągi technologiczne. Każda decyzja Komisji wywołuje reakcję w postaci odwołań od wyroku do sądów wyższych instancji. To do tego stopnia rozciąga rozwiązanie problemu w czasie, że podważa jakikolwiek sens istnienia Ktomisji poza czysto populistycznym. Reprywatyzację można by było odwrócić i przeciąć tylko bardzo mocnym instrumentem prawno-politycznym. 

DLR: Renacjonalizacja? 

JK: Ustawa reprywatyzacyjna może tylko zatrzymać tok reprywatyzacji, natomiast odwrócić jej skutki może rzeczywiście wyłącznie ponowne wywłaszczenie albo uspołecznienie własności mieszkań. To może się nam wydawać politycznie niemożliwe, ale na przykład w Berlinie uspołecznienie własności mieszkań to coraz bardziej realistyczna opcja. Rośnie tam w siłę inicjatywa Deutsche Wohnen Enteignen, która chce wywłaszczyć i uspołecznić dwieście tysięcy mieszkań, niegdyś komunalnych, a potem sprzedanych wielkim koncernom. Sondaże pokazują, że aż 55 procent mieszkańców Berlina uważa wywłaszczenie za rozsądne narzędzie walki z kryzysem mieszkaniowym. Berlińczycy rozpoczęli właśnie zbiórkę podpisów pod referendum, które miałoby zobowiązać władze miasta do uspołecznienia mieszkań, co umożliwia artykuł 15 niemieckiej Konstytucji. 

DLR: Wróćmy do tego, co powiedziałaś o konflikcie o reprywatyzację – że został skradziony. Skoro konflikt został skradziony, to kto jest złodziejem? 

JK: System prawny. Zawsze jest pokusa, żeby wskazać konkretne nazwiska. Po przeanalizowaniu wyroków sądów i Trybunału Konstytucyjnego widać, że na przykład pewna mała grupa sędziów od początku sprzeciwiała się temu, by reprywatyzacją zajmowały się sądy. Ale oni byli w mniejszości. 

DLR: Chodzi o to, że to się musiało dziać z czyjegoś im-pulsu. 

JK: Tak, i rzeczywiście ten impuls wyszedł od prawników i sędziów. Ewa Łętowska pisze wprost, że istniało w środowisku prawniczym silne lobby proreprywatyzacyjne, bo to prawnicy na reprywatyzacji zarobili najwięcej. Nie chodzi mi nawet o zyski związane z reprywatyzowanymi nieruchomościami – samo reprezentowanie właścicieli roszczeń to ogromny biznes. W interesie prawników obsługujących biznes reprywatyzacyjny było więc utrzymywanie stanu prawnego, w którym o statusie nieruchomości decydują pojedyncze procesy sądowe, a nie ustawa. 

DLR: Mamy więc do czynienia z interesem prawniczym; wcześniej mówiłaś o interesie rolników. Oba te zjawiska opisane w Twojej książce – chaos zabudowy Białołęki i reprywatyzacyjne bezprawie – są symptomami nowych systemowych porządków polskiego kapitalizmu. Jeżeli to są porządki instalującego się kapitalizmu, zakładamy, że głównym oskarżonym staje się system neoliberalny. 

JK: Moja książka ma w tytule chaos – ale w podtytule mówię o porządkach, bo za pozornym chaosem stoją konkretne logiki, interes i działania poszczególnych grup społecznych. Sformułowania takie jak „chaos” czy „chaos przestrzenny” stały się bardzo popularne i pozorują język naukowy, ale „chaos” tak naprawdę nie jest pojęciem, które cokolwiek wyjaśnia. To słowo świadczy raczej o naszej bezradności poznawczej: mówimy, że jest chaos, gdy nie potrafimy lub nie chcemy dostrzec stojących za nim systemowych porządków. W tym sensie „chaos przestrzenny” jest liberalną, salonowąteorią spiskową. Klasyczne teorie spiskowe zwykle wulgarnie upraszczają systemowącałość, redukując złożonośćproblemów do jednej przyczyny lub grupy społecznej (winą za wszystko są obarczani na przykład przyjezdni lub rowerzyści). Tymczasem „chaos” działa odwrotnie – fetyszyzuje nieskończonązłożonośćprzyczyn, sugerując, że ich systematyczne ujęcie w ogóle nie jest możliwe. „Chaos” pobrzmiewa bezgranicznym rozgardiaszem, który wyzwala nas od wysiłku analizy. Dlatego niezwykłąpopularnośćtego pojęcia postrzegam zarazem jako symptom miejskiej alienacji i wezwanie do mapowania poznawczego – do mapowania systemowych porządków, które organizująchaos-Warszawę. 

Skupmy się zatem na systemie organizacji przestrzeni w pol- skim kapitalizmie. Problem polega na tym, że u progu transformacji oddaliśmy pole walki, sprywatyzowaliśmy przestrzeń miejską, założyliśmy, że o kształcie miasta będą decydować rynek i korporacje. Pytanie, dlaczego tak się stało, jest oczywiście bardzo ciekawe, ale dużo ciekawszym pytaniem jest, jak to pole walki teraz odzyskać. Najważniejsza wydaje się kwestia własności. Własność gruntu jest tak naprawdę jedynym źródłem autonomii politycznej miasta. Władze Berlina też zaczynają to rozumieć dopiero teraz: Berlin wprowadził absolutny zakaz sprzedawania gruntów publicznych, zahamował procesy prywatyzacji, rekomunalizuje mieszkania, zastanawia się nad wywłaszczeniem. Wie już, że miejska własność gruntu jest podstawą sprawnej polityki miejskiej. U nas trąbił o tym przed wojną prezydent Stefan Starzyński, prowadził w Warszawie wielką akcję komunalizacji gruntów, którą przerwał wybuch wojny. 

DLR: Czym jest grunt w sensie prawnym? Piszesz, że ziemia nie jest zwykłym towarem w gospodarce. 

JK: Ziemia nie jest towarem dlatego, że nikt jej nie produkuje. W klasycznym ujęciu ekonomicznym trzeba włożyć pracę, by powstał towar. Wartość gruntu miejskiego wynika jedynie z jego lokalizacji, a nie z fizycznych właściwości. Jeżeli w ogóle można powiedzieć, że wartość gruntu jest wytwarzana, to jest ona wytwarzana przez kolektywne i umocowane w historii działania mieszkańców miasta. Działka na Manhattanie byłaby zwykłym nieużytkiem, gdyby pokolenia nowojorczyków nie stworzyły dookoła Nowego Jorku. Skoro zaś wartość gruntu miejskiego jest wytwarzana kolektywnie przez mieszkańców miasta, to grunt ten powinien być również ich kolektywną własnością. 

Własność jest oczywiście po to, żeby realizować swoją wolność, ale własność to także narzędzie funkcjonowania jednostki we wspólnocie. Są różne rodzaje własności, które trzeba rozróżniać: własność osobista jest czymś innym niż własność spekulacyjna. Jeśli ktoś ma tylko jedno mieszkanie i je zajmuje, to nie jest to taka sama własność jak własność koncernu, który ma sto tysięcy mieszkań. Te własności służą zupełnie innym celom. 

DLR: Pytanie, jak tę różnicę można określić prawnie. Mnóstwo mieszkań powstaje na wynajem i w wyniku różnych procesów spekulacyjnych. W jaki sposób ta różnica powinna być regulowana prawnie? 

JK: To było i jest rozróżniane w systemach prawnych. Regulacje dotyczące własności są kwestią decyzji politycznych. W Niemczech (ale też w wielu innych krajach), jeśli ktoś posiada dwa mieszkania, to drugie jest inaczej opodatkowane niż pierwsze; punktem wyjścia w takim podejściu jest zrozumienie, że pierwszy lokal służy do mieszkania (i to jest podstawowa potrzeba egzystencjalna), a to drugi do czegoś innego (do zarobku lub spędzania wakacji). W globalnym społeczeństwie zawsze istnieje jakiś patchwork prawny obejmujący regulacje na poziomie miejskim, państwowym i międzynarodowym. Progresywny odłam prawa międzynarodowego dyskutuje nad tym, jak najlepiej zdefiniować mieszkanie. Czy mieszkanie jest prawem? A może dobrem wspólnym? A może mieszkania w miastach powinniśmy traktować jak cenny i ograniczony zasób? Ta debata jest najważniejsza dla mojego nowego projektu, w którym zastanawiam się, jak myśleć o uspołecznieniu własności w zglobalizowanym świecie. Kiedyś odbywało się to przez nacjonalizację, ale to narzędzie prawne jest w dużej mierze ograniczone do państwa narodowego. Dziś mieszkania są własnością globalnych koncernów, a w miastach mieszkają ludzie z całego świata. Potrzebujemy więc myśleć o tych kwestiach w innej skali. 

DLR: Piszesz o odzyskaniu konfliktu, jak rozumiem, między innymi na rzecz demokratycznych form wypracowania regulacji prawnych. Jak twierdzi Chantal Mouffe, nie ma demokracji konsensualnej, żyjemy w takim świecie, że niezależnie od tego, jak długo byśmy siedzieli przy stole i debatowali, w wielu sprawach nie dojdziemy do porozumienia. Czy myśl Mouffe jest dla Ciebie jakiś punktem odniesienia wobec polityki kapitalistycznej? To jest też pytanie po prostu o kryzys demokracji. 

JK: Za moim postulatem odzyskania konfliktu reprywatyzacyjnego nie stoi naiwna wizja, że usiądziemy przy stole i rozwiążemy ten problem od ręki. To nie jest wizja demokracji konsensualnej. Gdyby to było takie łatwe, nie byłoby konfliktu. Natomiast ten konflikt może być albo destruktywny, albo produktywny – poprzez produktywne kłócenie się, możemy jednak wypracować jakieś rozwiązania, które potem będą znów podlegać dalszej zmianie. Nie da się rozwiązać na zawsze fundamentalnych konfliktów, ale historia pokazuje, że da się jednak wprowadzać zmiany, dzięki którym ludziom żyje się lepiej. 

DLR: Mam wrażenie, że gdzieś w tle tez, które stawiasz w książce, pojawia się rodzaj ambiwalencji względem kultury eksperckiej: z jednej strony tęsknota za normatywem urbanistycznym, który by dobrze regulował przestrzeń, ale z drugiej chodzi też o zaangażowanie tych wszystkich interesariuszy w obrębie konfliktu, w obrębie przestrzeni użytkowej czy prawa do miasta. Gdzie Ty stoisz? Zapewne postulujesz zmianę porządków neoliberalnych, ale w obrębie ułomnej rzeczywistości, w której jesteśmy i w której próbujemy coś określać, jak w tym momencie próbować organizować od strony prawnej planowanie przestrzenne? Czy w planowaniu przestrzennym w ogóle zakłada się pojęcie eksperckości? 

JK: Chodzi nie tyle o podjęcie decyzji: władza ekspertów albo władza ludu, ile o utrzymanie napięcia pomiędzy obiema tymi stronami. Eksperci są ważni, ale jeśli nie rozmawiają ze „zwykłymi ludźmi”, szybko odrywają się od rzeczywistości. Zresztą każdy z nas jest ekspertem życia codziennego. Potrzebujemy nowych pomysłów, które często przychodzą od ekspertów wizjonerów, i przegadania tych pomysłów w szerokim gronie. Dlatego eksperci nie powinni chować się za „eksperckim”, nieprzejrzystym językiem. Tylko że to trudniejsze. Wbrew pozorom często łatwiej jest mówić żargonem niż wytłumaczyć skomplikowane sprawy w prosty, choć nieupraszczający sposób. Jednocześnie mitem szerokiej partycypacji jest to, że wszyscy ludzie mają dobre intencje albo są zainteresowani dobrem wspólnoty. Pamiętajmy, że demokracja nie polega tylko na rządach większości; czasem chodzi także o ochronę mniejszości przed większością albo o ochronę długofalowych interesów przed krótkoterminowym zyskiem. 

DLR: Wróćmy do tematu rozwiązań prawnych, które akurat w przypadku Białołęki wzmacniały deweloperów. Chodzi mi o programy rządowe „Mieszkanie dla młodych” i „Rodzina na swoim”. Jak mogłabyś pokazać logikę wynikającą z tych programów i ich konsekwencje przestrzenne? Czy przykład Białołęki może być reprezentatywny dla logiki wytwarzania przestrzeni w Polsce w ogóle? 

JK: Błąd tych programów polegał na tym, że one nakręcały popyt na mieszkania, który i tak już był duży, natomiast podaż mieszkań niekoniecznie rosła. Deweloperzy budowali mniej, niż myślano, że zbudują, zbudowali mieszkania gorszej jakości i sprzedali je po wyższych cenach. Dlatego środki publiczne z tych programów trafiły de facto do deweloperów. 

DLR: Czy możesz spróbować zaproponować jakieś prawne regulacje, które odnosiłyby się do problemu przedmieść? 

JK: Może będę nudna, ale nic nie da się tu rozwiązać bez powro-tu do kwestii własności. Jeżeli chcemy naprawić przedmieścia, to okazuje się, że możliwości działania organów administracji publicznej są tam bardzo ograniczone, ponieważ większość ziemi jest w rękach prywatnych. Zrealizowanie na tych terenach jakiejkolwiek inwestycji publicznej – metra, wodociągów czy parku – wiąże się z koniecznością zakupu ziemi. Właściciele prywatni we własnym interesie będą windować ceny gruntu. Trzeba było te ziemie wykupić, kiedy były tanie, albo nigdy ich nie sprzedawać. Teraz mleko się rozlało, ale nie zwalnia nas to z prób naprawiania tych przestrzeni. 

DLR: Wydaje się to naturalne i konieczne, przedmieście jest przecież środowiskiem życia dużej liczby obywateli. 

JK: Zmiana będzie wymagała albo wywłaszczeń, albo prawnych regulacji, które zobowiązałyby właścicieli do partycypowania w kosztach infrastruktury. Może da się rozwiązać problemy Białołęki, tworząc megakooperatywę mieszkańców. Rozwiązań może być wiele, ale wszystkie wymagają zmiany naszego myślenia o własności i nowych instrumentów prawnych.