Na skraju Bratysławy przebiega granica z Austrią. Jej fragment wytycza Dunaj, ale resztę wyznaczono wyłącznie politycznie, nie w sposób naturalny. Nawet bez przygranicznych słupków nietrudno sprawdzić, którędy prowadzi: wystarczy spojrzeć na widok z satelity na Google Maps, przejść przez nią lub przejechać się wzdłuż na rowerze. W pierwszym wypadku widzimy, jak małe poletka po jednej stronie granicy zastępują olbrzymie pola monokulturowe – pozostałości ery państwowych gospodarstw rolnych – po drugiej. Z bliska widzimy także spustoszenia, jakie zostawił po sobie reżim komunistyczny i których nawet dwadzieścia trzy lata, jakie minęły od rewolucji, nie potrafiły całkowicie usunąć. Przed wojną granica była prawie niezauważalna – tym bardziej że po obu stronach mieszkała ludność etnicznie z sobą spokrewniona. Czy odpowiada za to głęboka wyrwa w naszych dziejach, czy też nieszczęsny porewolucyjny rozwój? Chyba jedno i drugie; zresztą widać to też gdzie indziej. Podobnie smutnych widoków dostarcza podróżowanie po całej Słowacji. Na każdym kroku czuć dziesięciolecia władzy inżynierów społecznych, którzy nie wyobrażali sobie innych sposobów na to, jak dokarmić głodne doliny, niż postawienie tam olbrzymich fabryk. Zresztą to było najprostsze rozwiązanie w czasach budowania komunizmu i kapitalizmu. Fabryki zapewniały pracę tysiącom ludzi, ale trzeba było do nich dowozić robotników albo naprędce zbudować nowe osiedla. Najpierw była interwencja w struktury społeczne ludności lokalnej, po czym nastąpiło obciążenie otaczającego środowiska naturalnego. Większość fabryk z czasem zbankrutowała, pozostawiwszy po sobie rozpadające się torsy hal produkcyjnych, bezpańskie składowiska odpadków, smutnie rozciągające się jednolite blokowiska oraz całą armię wciąż niezakorzenionych w środowisku lokalnym bezrobotnych. Nie wydaje się, żeby ktoś wyciągnął z tego wnioski. Także wszystkie porewolucyjne rządy wolą wielkich inwestorów (poczynając od formy inwestycji), de facto na niekorzyść małych i średnich przedsiębiorców. Logika cykli wyborczych kieruje je w stronę krótkoterminowych rozwiązań, szczególnie w czasie, gdy bezrobocie osiąga rekordowo niski poziom. Przyczyny takiego stanu rzeczy są jednak jeszcze głębsze.
Kwestie ekologiczne stały się na Słowacji jednym z detonatorów aksamitnej rewolucji. Półoficjalna publikacja Bratysława ma głos (1987), której autorzy zajęli się problematyką środowiska naturalnego w najszerszym tego słowa znaczeniu (tworzyło ją osiemdziesięciu czterech autorów i recenzentów) osiągnęła wyjątkowy oddźwięk: pierwsze wydanie ukazało się w nakładzie 1000 egzemplarzy, ale nieoficjalne dane wskazują, że w ciągu miesiąca sporządzono około 60 000 kopii na różnych nośnikach. Mieszkańcy Bratysławy, w której większą część przemysłu tworzyły fabryki chemiczne – szczególnie w okresie nadzoru służb bezpieczeństwa komunistycznego reżimu – byli wyjątkowo wyczuleni na pytania dotyczące środowiska. Nie jest zatem żadną niespodzianką, że aksamitna rewolucja wyniosła wielu autorów rzeczonej publikacji na wysokie stanowiska polityczne, choć niekoniecznie bezpośrednio związane z problematyką ochrony środowiska. Tym samym część rzutkich aktywistów przestała się zajmować tą sprawą. Oprócz tego szybkie nadejście przemian gospodarczych spowodowało częściowe lub całkowite zamknięcie wielu wielkich fabryk, które zbiegiem okoliczności należały do najbardziej zanieczyszczających środowisko. Rolnicy, zubożeni na skutek nowej sytuacji gospodarczej, byli zmuszeni z powodów finansowych obniżyć ilość stosowanych nawozów chemicznych, ochronnych spryskiwań i tak dalej. Do tego doliczmy stopniowe wycofywanie ogrzewania na opał płynny albo stały, wymianę floty samochodowej i tym podobne – wszystko to razem sprawiło, że jakość środowiska naturalnego zaczęła jakby „sama z siebie” szybko i znacząco się poprawiać. Nic nie stało już na przeszkodzie budowaniu społeczeństwa konsumpcyjnego. Zresztą w czasach, gdy społeczeństwo było całkowicie zajęte przemianą gospodarczą (częścią reformy było powtarzane w nieskończoność hasło, że najpierw musimy naprawić ekonomię, a dopiero później resztę), rozpadem Czechosłowacji, budowaniem Republiki Słowackiej i całkowitym pustoszeniem przestrzeni publicznej, którą wkrótce miały opanować różne przedsiębiorstwa prywatne, nie było innej drogi niż gospodarcza samowola. Do tego trzeba dołączyć początkowe wypełnianie przestrzeni medialnej przez młodych prawicowych mądrali, których jedynym intelektualnym wyposażeniem było parę pobieżnie przeczytanych stron Friedricha von Hayeka.
Dalszy rozwój polityczny też nie sprzyjał wprowadzeniu zrównoważonego rozwoju. W ciągu dwudziestu trzech lat nie wykształciła się bardziej znacząca partia zielonych, która systematycznie poświęcałaby uwagę tej tematyce. Wprawdzie w Bratysławie tradycyjnie dominowały koalicje „prawicowe” – rzecz niezwykła dla stolicy europejskiej i świadcząca raczej o niedojrzałości sceny politycznej – jednak także na poziomie państwowym do zielonej problematyki bliżej mają, paradoksalnie, partie prawicowe niż chwilowo rządząca „socjalna demokracja”, która jest raczej mieszanką przedsiębiorców i nacjonalistów niż nowoczesną lewicą. Jeden przykład wystarczy za wszystkie: kiedy poprzednia koalicja prawicowa w ramach zastosowanych środków przeciwpowodziowych rozpropagowała projekt małych grobli, które miały pełnić dodatkową funkcję zatrzymywania jak największej ilości wody w lesie – przedsięwzięcie niskobudżetowe, na dodatek sprzyjające zatrudnieniu mnóstwa nisko wykwalifikowanych pracowników – nowy „socjalno-demokratyczny” rząd natychmiast go wstrzymał na korzyść rozwiązań betonowych.
O tym, jak mają się sprawy zrównoważonego rozwoju na Słowacji, można się przekonać na przykładzie Bratysławy. Po I wojnie światowej bardzo gwałtownie zaczęła się zmieniać jej struktura narodowościowa (na niekorzyść mniejszości niemieckiej i węgierskiej), po II wojnie światowej zaś – jej struktura społeczna. Postawiono nowe albo radykalnie rozbudowano istniejące fabryki (także) po to, by powiększyła się reprezentacja klasy robotniczej. W rezultacie od 1945 roku liczba mieszkańców stolicy wzrosła ponad trzykrotnie. Ich zakwaterowaniu służyły w pierwszej kolejności nowo wybudowane osiedla, włącznie z obecnie ponoć największym blokowiskiem w całej Europie Środkowej, liczącym 115 000 mieszkańców. Miasto rozlało się we wszystkich kierunkach, jakie były możliwe przy właściwej mu, skomplikowanej konfiguracji geograficznej i z uwagi na bliskość granicy, osiągając niezrównoważone rozmiary. Dla porównania: cztery razy bardziej liczny sąsiedni Wiedeń ma powierzchnię o niecałe 10% większą niż Bratysława. W tym czasie większość fabryk zbankrutowała; zostały po nich rozległe brownfields (tereny poprzemysłowe), niektóre z nich sięgające aż do śródmieścia. Pomimo istnienia ogromnych połaci niewykorzystanej przestrzeni, magistrat nie ograniczył budowy na rozległych jakościowych gruntach rolniczych na obrzeżach miasta. Tym samym sytuacja jeszcze się pogorszyła. Oprócz tego – między innymi wskutek bombardowania pod koniec ostatniej wojny i likwidacji historycznego podzamcza – rozległe, przez długi okres niezagospodarowane przestrzenie odbierane są powszechnie jako integralna część genius loci Bratysławy. Jeśli jakaś wolna powierzchnia zostaje zabudowana, z reguły równocześnie powstaje w pobliżu inny niezabudowany teren, najczęściej w miejscu wyburzonych obiektów przemysłowych. W ten sposób miasto pozostaje permanentnie pokryte bliznami (zarośnięte chwastem, zaśmiecone na skutek nieodpowiedniego utrzymywania przestrzeni, zeszpecone). W stosunkowo łatwym do przeprowadzenia wyburzaniu cennego dziedzictwa industrialnego mają zresztą swój udział zarówno ustawodawstwo, jak i stosowana praktyka. Przyjęło się mówić, iż najgorsze, co może się przytrafić budynkowi, jest wpisanie go do rejestru zabytków.
Rozległa powierzchnia miasta domaga się właściwego utrzymywania przestrzeni publicznych, usług komunikacyjnych i tak dalej. Głoszone od dawna postulaty, iż komunikacja publiczna powinna być priorytetem, nie znajdują przełożenia na praktykę. Nie powstała ani jedna nowa trasa tramwajowa – przeciwnie: jedna z nich jest od dawna nieczynna, a pozostałe zagrożone. Budowa metra stanowiła do tej pory jedynie stały motyw kampanii wyborczych. Nic dziwnego, że mieszkańcy bardziej polegają na komunikacji indywidualnej, w kontekście porewolucyjnej euforii: głównie samochodowej (stosunek liczby samochodów do liczby mieszkańców w Bratysławie jest wyższy niż w niejednej metropolii Europy Zachodniej; dodajmy, że Słowacja jest największym producentem samochodów na świecie w przeliczeniu na liczbę mieszkańców). Nic dziwnego, że Europejski Dzień Bez Samochodu pozostaje w Bratysławie pojęciem nieznanym. Wszystko to odzwierciedla nastawienie polityków lokalnych. Według najnowszej interpretacji długo oczekiwanego i wreszcie uchwalonego planu zagospodarowania przestrzennego mającego regulować zabudowę w mieście, jedynym budynkiem, który można usytuować gdziekolwiek (włącznie z parkami), jest garaż podziemny.
Nawiasem mówiąc, skoro już o zieleni mowa, istniejące parki bywają z reguły niewystarczająco utrzymywane, o ile nie są wręcz opuszczone i całkowicie nie niszczeją – tak, by w najlepszym razie dało się je zastąpić skromną, nowiuteńką zabudową. O założeniu nowych parków nawet nie ma co myśleć. Dotąd nie należy do rzadkości, żeby w wyborach notorycznie odnosił sukces polityk lokalny, który przy okazji każdego publicznego wystąpienia wypowiada się przeciwko zieleni w mieście.
Tradycyjne targowiska, na których producenci surowców z okolic miasta sprzedają swoje produkty rolnicze, stopniowo znikają (targi, które przeżyły komunizm, niszczy dopiero gospodarka rynkowa), a dzieje się to przy znacznym udziale miasta, które raczej daje pierwszeństwo deweloperom żądnym lukratywnych gruntów, na których targowiska te się znajdują, niż obywatelom spragnionym świeżych produktów lokalnych wysokiej jakości – i to w czasie, kiedy te są wszędzie na świecie wielkim hitem. Na dodatek niczym w zasadzie nieuregulowana budowa super- i hipermarketów przyczyniła się do zaniku mniejszych sklepów, szczególnie w centrum miasta, a tym samym do jego wyludnienia, oraz ograniczenia oferty pomniejszych producentów lokalnych. Rolnicza niegdyś Słowacja nie jest już samowystarczalna w dziedzinie produktów spożywczych i większość z nich, do niedawna jeszcze pochodzenia krajowego, trzeba importować. Nie jest to tylko problem produktów spożywczych, ale w ogóle produkcji krajowej przeznaczonej dla obywateli tego państwa. Jednak podejście stopniowo się zmienia. Na przykład domy drewniane, które kiedyś cieszyły się ogromną popularnością na Słowacji (nadal należącej do najbardziej zalesionych krajów Europy), bardzo powoli i ostrożnie wracają do łask.
Miejska polityka przetwarzania komunalnych odpadków jest również daleka od racjonalności. Wytworzyły się wprawdzie możliwości segregowania śmieci, ale to działanie pozostawiono entuzjazmowi mieszkańców, nie dbając o zabezpieczenia prawne (obowiązek segregowania) ani finansowe. Piszący te słowa uczciwie sortuje odpadki komunalne, a równocześnie regularnie wynosi przed dom praktycznie pusty pojemnik na śmieci, za który płaci, jakby był pełny po brzegi, a śmieci niesegregowane. Na dodatek wyznaczone „publiczne” składowiska odpadów oraz cena za ich wywóz sprawiły, że miasto, podobnie jak cały kraj, usiane jest nielegalnymi wysypiskami.
Przeciwwagę dla polityki rządowej i miejskiej (czytaj: narzędzia działania lobbystycznych grup) tworzą dwie siły: z jednej strony Europejska Agencja Środowiska (EEA), wraz z ustawodawstwem i finansowymi środkami, które wiążą się z jej działalnością, z drugiej – miejski aktywizm. Pierwsza z nich ma wprawdzie głęboki wpływ na problematykę zrównoważonego rozwoju, szczególnie gdy chodzi o normy prawne, lecz pozostaje mniej widzialna. Bardziej rzucają się w oczy ekscesy działającej w sposób nieprzemyślany agendy (których wynikiem są na przykład hektary jakościowej ziemi rolnej pokrytej panelami słonecznymi). Temat zrównoważonego rozwoju przypomina z tego punktu widzenia chorowite dziecko z adopcji, które żyje tylko dzięki brukselskim kroplówkom. Powtarzamy raczej wszystkie błędy naszych dojrzalszych sąsiadów, nawet nie próbując ich naprawić.
Aktywizm, oparty na zrzeszeniach mniej lub bardziej formalnych, może przynieść więcej korzyści niż milionowe dotacje. Mnie osobiście codzienną jazdę na rowerze do pracy bardziej uprzyjemniły „nielegalne”, pod osłoną nocy realizowane naprawy krawężników i łatanie dziur w asfalcie – dzieło kilku anonimowych aktywistów – niż miejskie projekty ścieżek rowerowych. Nie mówiąc już o tym, że na ścieżkach rowerowych zainteresowanie miasta komunikacją rowerową się kończy, większość użytkowników ma zatem problem, by zaparkować swój środek komunikacji w mieście i pod domem. Ogólnie rzecz biorąc, uważam aktywizm za największą nadzieję dla Słowacji. Nie dlatego, żeby miał on rozwiązać wszystkie problemy związane ze zrównoważonym rozwojem, lecz dlatego, że wydaje się jedyną siłą, która potrafi zamienić urzędniczą ociężałość w coś widzialnego, namacalnego, konkretnego i sensownego.
>Wypowiedziałem się tu krytycznie o zrównoważonym rozwoju w Bratysławie. Na każde z wyżej wspomnianych zjawisk zwracają uwagę właśnie aktywiści; oni także mogą na nowo uwrażliwić społeczeństwo słowackie na pytania dotyczące środowiska naturalnego, gdy tylko definitywnie wyparuje postkomunistyczna euforia konsumpcji. Wtedy uświadomimy sobie, że równowadze naszego rozwoju doprawdy brak równowagi. Bez niej nie da się zaś myśleć o przyszłości, a temat zrównoważonego rozwoju pozostaje jedynie kolejnym hasłem, niezbędnym przy pisaniu wniosków o granty.
TŁUMACZENIE ZE SŁOWACKIEGO: EMILIANO RANOCCHI