Z Beatą Siemieniako, prawniczką, działaczką ruchu lokatorskiego, rozmawia Tomasz Leśniak

TOMASZ LEŚNIAK: Coraz więcej rozmawiamy o wpływie gentryfikacji, deregulacji i masowej turystyki na zmiany w przestrzeni polskich miast. Rzadko mówi się w tym kontekście o reprywatyzacji jako jednym z czynników i warunków tych zmian. Zacznijmy wobec tego od liczb. Jaka jest skala reprywatyzacji w Polsce? 

BEATA SIEMIENIAKO: Zdecydowanie brakuje nam danych. W przypadku części terenów Warszawy o takie szacunki jest łatwiej ze względu na dekret Bieruta – wiemy, że objął czterdzieści tysięcy nieruchomości. W mniej niż połowie przypadków złożono wnioski dekretowe, które dziś są niezbędną podstawą roszczenia, a od 1990 roku zreprywatyzowano ponad cztery tysiące nieruchomości. Status kilku tysięcy warszawskich nieruchomości wciąż stoi więc pod znakiem zapytania. Nie zapominajmy, że dekret Bieruta objął niemal całą powierzchnię przedwojennej Warszawy, ale dziś to zaledwie jedna trzecia stolicy. To oznacza, że oprócz dekretu Bieruta reprywatyzacja odbywa się również na innych podstawach, w tym na podstawie reformy rolnej, i tu szczegółowych danych już nie mamy. Na przykład poprzez reaktywację jednej z przedwojennych spółek zreprywatyzowano kilka hektarów na warszawskiej Woli, w tym tereny, na których stoją bloki należące do spółdzielni. Dziś znajduje się tam również centrum handlowe i stacja metra, a więc atrakcyjne inwestycyjnie tereny. 

Afera reprywatyzacyjna sprawiła, że skupiliśmy się w debacie publicznej na stolicy, a pomijamy inne miasta i tereny wiejskie dotknięte problemem reprywatyzacji. W skali kraju dysponujemy niepełnymi i wyrywkowymi danymi. Wiemy na przykład, że przez pierwsze dziesięć lat transformacji złożono dwadzieścia pięć tysięcy wniosków o reprywatyzację różnych nieruchomości, połowa z nich dotyczyła majątków ziemskich, z czego pozytywnie rozpatrzono dwa tysiące. Według Ministerstwa Gospodarki od 1990 roku złożono cztery tysiące wniosków o reprywatyzację przedsiębiorstw, z czego pozytywnie rozpatrzono połowę. 

Mamy też reprywatyzację kościelną, w której wyniku Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe przekazały Kościołowi katolickiemu osiemdziesiąt tysięcy hektarów ziemi, choć Komisja Majątkowa przedstawiała znacznie niższe dane. Liczb brakowało też w dyskusjach wokół różnych projektów ustawy reprywatyzacyjnej, chociaż zawsze powinien zostać oceniony koszt wprowadzenia danej regulacji. Poza tym jeśli nie wiemy, z jakim problemem się mierzymy, trudno ocenić ustawowe rozwiązanie. 

TL: Jak w takim razie można oszacować skalę reprywatyzacji i przyszłych roszczeń? 

BS: W przypadku ostatniego projektu ustawy reprywatyzacyjnej stwierdzono, że spadkobiercy będą mieć rok na zgłaszanie roszczeń, a następnie rząd oceni możliwości budżetowe. Ta metoda wydaje się w tej chwili najefektywniejsza. Uważam jednak, że brak danych o skali reprywatyzacji wynika z zaniechania wojewodów, którzy powinni byli zająć się tym problemem po 1989 roku. Mieliśmy ponad dwadzieścia projektów ustawy i ani razu nie policzono roszczeń, których wartość jest przedmiotem regulacji. Już na przełomie lat 80. i 90. apelowała o to profesor Ewa Łętowska, gdy była rzecznikiem praw obywatelskich. 

TL: Reprywatyzacja dotyczy nieruchomości, ale bezpośrednio wpływa na życie związanych z nimi ludzi. Czy wiemy, ilu lokatorów i osób korzystających z instytucji publicznych zlokalizowanych w reprywatyzowanych nieruchomościach dotknęła? 

BS: Liczby lokatorów w Warszawie nikt systematycznie nie kontrolował. Nie słyszałam też, by inne gminy się tym interesowały. Jeszcze bardziej skomplikowana jest kwestia budynków użyteczności publicznej. Weźmy budynek szkoły na wsi, na terenie dawnego majątku ziemskiego, która w następstwie reprywatyzacji ulega likwidacji. Kogo mamy zaliczyć do grona poszkodowanych? Uczniów, ale tylko aktualnych? A co z tymi, którzy mogliby z niej korzystać w przyszłości? Co z nauczycielami? Czy liczymy rodziców, którzy muszą teraz więcej wydawać na transport dzieci do innej gminy? Łatwiej będzie oszacować wartość tego majątku. Takie dane powinny być gromadzone przez Ministerstwo Finansów i Prokuratorię Generalną, która często jest stroną w procesach odszkodowawczych. 

TL: W przypadku Warszawy pojawiały się jednak szacunki liczby lokatorów dotkniętych problemem reprywatyzacji. 

BS: Tak. Stowarzyszenie Miasto Jest Nasze wystąpiło za pośrednictwem radnej Pauliny Piechny-Więckiewicz o udostępnienie informacji na temat liczby osób zameldowanych w budynkach, które zostały zreprywatyzowane, i na tej podstawie oszacowało liczbę lokatorów dotkniętych reprywatyzacją w Warszawie na mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy. Ratusz twierdzi, że było ich około siedemnastu tysięcy, ale nie ujawnił, jak to policzył. Tylko że znów mówimy o terenach objętych dekretem Bieruta, a więc nie o całej Warszawie. 

TL: Co się dzieje z gruntami i budynkami po reprywatyzacji? Reprywatyzacja miała być formą zadośćuczynienia, a wydaje się po prostu dobrym biznesem dla wąskiego grona prawników i spółek działających na rynku nieru- chomości.

BS: Możliwości jest kilka. Czasem proces reprywatyzacyjny prowadzą spadkobiercy osobiście, czasem zwracają się do nich prawnicy i biznesmeni, którzy wiedzą, jak sfinalizować ten proces szybko. Oferują spadkobiercom zawarcie umowy przedwstępnej na przyszłą sprzedaż nieruchomości albo kupują od nich roszczenia (jak słynny Marek M. za pięćdziesiąt złotych). Zwykle dotyczy to spadkobierców, którzy mieszkają za granicą. W większości przypadków, nawet jeśli nieruchomości trafiają w ręce prawowitych spadkobierców, prędzej czy później są kupowane przez spółki, które zajmują się komercjalizacją tych obiektów – przerabianiem na apartamenty i lokale użytkowe o wysokim standardzie. Często te spółki przychodzą z kapitałem zagranicznym. Reprywatyzowane kamienice są zazwyczaj w złym stanie technicznym na skutek wieloletnich zaniedbań państwa i samorządów, więc wymagają remontu i dużych nakładów finansowych. Spadkobiercy i tak zarabiają na sprzedaży nieruchomości kilka czy nawet kilkanaście milionów złotych, bo sama reprywatyzacja nie generuje dla nich kosztów. 

TL: W książce Reprywatyzując Polskę 1 piszesz o dwóch dominujących narracjach o reprywatyzacji. Środowisko lokatorskie mówi przede wszystkim o układzie i mafii, inni widzą w niej formę wynagrodzenia krzywd. Paradoksalne obie strony uznają, że reprywatyzacja jest zasadniczo sprawiedliwa. Cały czas dominuje przekonanie o pierwszeństwie prawa własności nad innymi wartościami? 

BS: Stanowisko ruchu lokatorskiego nie jest jednolite. Niektórzy uważają, że powinno się dawnym właścicielom oddać gruz na taczkach, bo Warszawa była niemal całkowicie zburzona i reprywatyzacja nie ma racji bytu. 

Inni twierdzą, że reprywatyzacja byłaby w porządku, gdyby nie mafia. Zawsze łatwiej jest wytłumaczyć skomplikowany problem społeczny tym, że po prostu ktoś coś ukradł i jest układ… Stąd wzięło się wyobrażenie „dzikiej reprywatyzacji”. Faktycznie mamy dowody, że w części spraw ktoś coś ukradł, ale nie w tym tkwi sedno reprywatyzacji. Wyjaśnienie „tak działa wolny rynek”, takie są skutki „świętego prawa własności”, chęci oddania wszystkiego w prywatne ręce – czyli przyjęcia na sztandary transformacji idei neoliberalnych – jest po prostu nudne. Niektórzy lokatorzy wierzą, że prawowity spadkobierca, „dobry pan”, nie podwyższałby czynszu, dogadałby się i zadbał o nich. 

Inaczej wygląda sytuacja na wsi. W Michałowicach nikt nie kwestionował, że ród Grocholskich jest prawowitym następcą przedwojennych właścicieli, choć reprywatyzacja dotyczyła tam stu sześćdziesięciu ośmiu hektarów ziemi, na których stoją domy, szkoła, przedszkole, zbudowano drogi. Wielu mieszkańców tych terenów bulwersowało się natomiast, że po kilkudziesięciu latach przychodzi arystokracja i mówi o jakichś krzywdach z przeszłości. Uważali to za absurd. Ostatni wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego z października 2018 roku ostatecznie zamknął możliwość jakichkolwiek roszczeń i mieszkańcy mogą spać spokojnie. 

Zwrotowi przez lata mogło ulec to, co było wspólne, czyli szkoła, siedziba gminy i inne budynki użyteczności publicznej, a dodatkowo Grocholscy występowali o gigantyczne odszkodowanie. Różnica między dużym miastem a wsią jest taka, że jeżeli płaci mała wieś, a w grę wchodzą grube pieniądze, mieszkańcy odczują to boleśniej niż w Warszawie, gdzie te miliony są mniejszą częścią budżetu. Na wsi w konsekwencji nie powstanie na przykład nowa droga. Na wsiach i w mniejszych miejscowościach konflikt klasowy w kontekście reprywatyzacji jest bardziej widoczny i mocniej odczuwalne są jego skutki. 

TL: Przekonaniu o sprawiedliwości reprywatyzacji zdaje się też sprzyjać zmiana metod działania biznesu reprywatyzacyjnego, który chce być postrzegany jak każda inna działalność gospodarcza. 

BS: Teraz jest tak: „Postaramy się to zrobić w jak najbardziej humanitarny sposób. Nie będziemy tymi złymi, nie będziemy nękać, wywozić do lasu, my to przeprowadzimy elegancko”. Skutek wciąż jest jednak ten sam, a mianowicie uszczuplony zostaje majątek gminy. Zamiast pytać, co zrobić z lokatorami, którzy nie mogą dalej mieszkać w reprywatyzowanym budynku, należałoby się zastanowić, czy oni faktycznie nie mogą tu mieszkać. Może ten zwrot nigdy nie powinien był się odbyć? Źródłem problemu reprywatyzacyjnego nie jest złe traktowanie lokatorów, lecz zwrot, a złe traktowanie pojawia się jako skutek. Pacta sunt servanda – umów należy dotrzymywać – brzmi jedna z naczelnych zasad prawa cywilnego. Obywatel musi mieć pewność prawa. 

TL: Na czym polega pewność prawa? 

BS: W reprywatyzacji to rozległy temat, ale ogólnie chodzi o stabilność i bezpieczeństwo obywateli wobec działań podejmo-wanych przez organy państwa. W Warszawie mamy tysiące nieruchomości o nieuregulowanym stanie prawnym. Wszyscy odczuwają negatywne skutki takiej sytuacji: mieszkańcy boją się mieszkać, gmina lub prywatni inwestorzy boją się inwestować. Posłużmy się przykładem przedszkoli, których tak brakuje w Warszawie. Nie wiadomo, czy ich obecny właściciel – gmina – będzie właścicielem również jutro. 

Dobry przykład tego, jak reprywatyzacja wadzi inwestorom i politykom, znajdziemy na taśmach Kaczyńskiego w zestawieniu z przesłuchaniem mecenasa Roberta Nowaczyka przed Komisją Weryfikacyjną. Wiemy, że nieruchomość na Srebrnej miała właściciela – działkę dostało w latach 90. ubiegłego wieku Porozumienie Centrum, poprzednik PiS-u, a formalnie należy obecnie do spółki Srebrna, powiązanej z PiS-em. Sytuacja właścicielska jest więc jasna. Mimo to, jak zeznał mecenas Robert Nowaczyk, potrzebne było „wygaszenie roszczeń przedwojennych właścicieli” do działki na Srebrnej. Dlaczego? Bo chociaż w obecnym systemie prawnym właściciele nie mieliby szansy odzyskać tej nieruchomości, to żaden bank nie dałby kredytu na tak wielką inwestycję, gdyby usłyszał o jakichkolwiek roszczeniach. To dlatego Nowaczykowi zaproponowano współpracę z CBA – chciano wyczyścić roszczenia reprezentowanych przez niego klientów, żeby bank w końcu udzielił kredytu. 

TL: Jak te niejasności wokół stanu prawnego nieruchomości wpływają na sytuację lokatorów? 

BS: To kolejny ciekawy aspekt braku pewności prawa w kontekście reprywatyzacji. Kodeks cywilny stanowi, że jeżeli po stronie wynajmującego zmienia się podmiot, to umowa automatycznie przechodzi na nowego wynajmującego – na podstawie artykułu 678. Tylko że ten artykuł został zaprojektowany pod kątem na przykład sprzedaży nieruchomości, a nie reprywatyzacji, czyli sytuacji wyjątkowej i nadzwyczajnej. Dotychczas Sąd Najwyższy nie rozstrzygnął, czy ten artykuł powinien być stosowany w odniesieniu do reprywatyzacji, choć na przykład Miasto Stołeczne Warszawa stale się na niego powołuje. Moim zdaniem niesłusznie, ponieważ mamy zasadę trwałości umów, o której wspomniałam, wziętą jeszcze z prawa rzymskiego, i po prostu nie możemy nagle uznać, że umowa między gminą a lokatorem wyparowuje. Charakter umowy między gminą a lokatorem jest zupełnie inny niż umowy między prywatnym właścicielem a lokatorem. Gmina ma pewne ograniczenia w kształtowaniu polityki czynszowej, które nie obowiązują podmiotu prywatnego. To radykalnie zmienia sposób traktowania lokatorów. Kodeks cywilny podpowiada, co zrobić w takiej sytuacji, i można by z tego „wyrzeźbić” wykładnię korzystną dla lokatorów, ale Warszawa przez lata ich nie chroniła, bo wolała pozbyć się tych nieruchomości i odpowiedzialności za nie. Miasto mogło na przykład uznać na podstawie obowiązujących przepisów, że zawsze, gdy dochodzi do reprywatyzacji, powinno dostarczyć lokatorom lokal zamienny. 

TL: Zwolennicy reprywatyzacji w obecnym kształcie podnoszą argument, że lokatorzy mają w polskim prawie zagwarantowaną ochronę. Jest ustawa o ochronie praw lokatorów, zapis w Kodeksie karnym dotyczący nękania lokatorów, instytucja „godziwego zysku”. Jak te regulacje działają w praktyce? 

BS: Bardzo słabo. „Godziwy zysk” jest jednym z kryteriów regulujących maksymalną wysokość czynszu. Problem w tym, że „godziwy zysk” nie został dokładnie zdefiniowany w ustawie ani nawet komentarzach do niej. Jest kształtowany przez orzecznictwo i w każdym przypadku oceniany inaczej. W praktyce górnego limitu nie ma i właściciele mogą podwyższać czynsz do poziomu wolnorynkowego, a często nawet wyższego niż wolnorynkowy. W dodatku na zaskarżenie podwyżki czynszu lokatorzy mają dwa miesiące i często przez nieznajomość swoich praw tego nie robią. Bywa, że zaczynają płacić ten wyższy czynsz, ponieważ boją się zadłużenia. A kiedy już go zapłacili, dochodzi – zgodnie z prawem cywilnym – do tak zwanego niewłaściwego uznania długu. Zapłata oznacza zgodę na podwyżkę. O tym lokatorzy też nie wiedzą i nie są informowani przez gminę. Jeśli nawet istnieją więc jakieś środki prawne, żeby kwestionować podwyżki czynszów, to są one nieskuteczne i nie pozwalają na efektywną regulację polityki czynszowej w lokalach znajdujących się w budynkach zreprywatyzowanych. 

Drugi przepis, o którym wspomniałeś, dotyczący nękania lokatorów, obowiązuje dość krótko, bo od stycznia 2016 roku. Na razie mamy pojedyncze przypadki skazania na jego podstawie. Ale z mojej praktyki wynika, że większość tego typu spraw jest umarzana, przepis traktowany liberalnie, a jeśli już dochodzi do skazania, kary są łagodne. Poza tym proces dochodzenia sprawiedliwości trwa latami ze względu na przewlekłość postępowań. Co z tego, że lokator przetrwa kilka lat do skazania sprawców, skoro przez ten czas nie czuł się bezpiecznie w swoim domu. Brakuje doraźnego środka zabezpieczającego w takich sytuacjach, a te wszystkie rozwiązania są tak naprawdę leczeniem skutków, a nie usuwaniem przyczyn problemu reprywatyzacyjnego. 

TL: Reprywatyzacja oznaczała transfer mienia wielkiej wartości w ręce prywatne. I mówimy tu o szczególnym mieniu – nieruchomościach, które często są zamieszkane przez lokatorów i były przez dziesiątki lat zarządzane i doinwestowywane przez gminy. Z części tych nieruchomości korzystamy wszyscy, bo znajdują się w nich szkoły, szpitale, urzędy. Czemu trzydzieści lat od przełomu jesteśmy jednym z dwóch krajów w regionie, w których ten proces nie został uregulowany ustawowo? 

BS: Do tej pory nie ma społecznego konsensusu w kwestii reprywatyzacji i jej kształtu, jednak głównym problemem są pieniądze. Chęć zadośćuczynienia krzywd przedwojennych właścicieli zawsze będzie się wiązała z bardzo dużymi nakładami finansowymi. Dlatego moim zdaniem potrzebujemy odwagi, by powiedzieć, że reprywatyzacja polegająca na zwrotach nieruchomości albo w formie odszkodowań do pełnej wartości liczonych po dzisiejszych cenach jest głęboko niesprawiedliwa. 

TL: Na czym polega ta niesprawiedliwość? 

BS: Przede wszystkim minęło już ponad siedemdziesiąt lat od komunalizacji i nacjonalizacji nieruchomości, zaraz minie trzydzieści lat od rozpoczęcia transformacji. W prawie zdefiniowane są terminy przedawnienia i trudno zrozumieć, czemu akurat przy reprywatyzacji się ich nie uwzględnia. Tomasz Luterek często powołuje się w swojej publicystyce na instytucję zasiedzenia, też wziętą z prawa rzymskiego – po trzydziestu latach nie można kwestionować tego, że ktoś przez ostatnie trzydzieści lat zajmował nieruchomość, nawet jeśli robił to, wiedząc, że zajął cudze. 

W przypadku reprywatyzacji trzydzieści lat minęło dawno temu, a my wciąż uważamy, że kwestionowanie powojennej struktury własności jest w porządku. Poza tym krzywdy związane z utratą nieruchomości są tylko jednymi z wielu krzywd, które dotknęły ludzi wskutek wojny i powojennych decyzji politycznych, działań organów PRL. Dlaczego akurat te, a nie inne krzywdy mają być wynagradzane? 

W końcu jest jeszcze argument dotyczący uwzględnienia w rozliczeniu nakładów na nieruchomości poczynionych przez gminy i Skarb Państwa oraz wzięcia pod uwagę zobowiązań przedwojennych, które nigdy nie zostały rozliczone. Według profesora Mirosława Kłuska przed wojną około 70 procent majątków ziemskich było obciążonych różnego rodzaju hipotekami i pożyczkami. Często wybuch wojny ratował właścicieli przed licytacją z powodu długów. To przypadek chociażby Branickich, do których przed wojną należało dzisiejsze muzeum w Wilanowie. Teraz rodzina Branickich domaga się reprywatyzacji kompleksu muzealnego, a milczy się o tym, że gdyby nie wojna, to ich przodkowie straciliby do nieruchomości jakiekolwiek prawo. Przedwojenne zadłużenie kamienic dopiero od niedawna stało się istotne w dyskusji o reprywatyzacji. 

TL: Brak ustawy reprywatyzacyjnej otworzył drogę do aktywizmu sędziowskiego, czyli podejmowania przez sądy decyzji w sprawach, które nie są określone w obowiązujących przepisach prawnych. Joanna Kusiak mówi w tym kontekście o „kradzieży konfliktu reprywatyzacyjnego”. Z punktu widzenia przestrzeni jest to wątek najważniejszy, bo chodzi o otwarcie drzwi do reprywatyzacji majątków ziemskich, budynków użyteczności publicznej i ograniczenie możliwości zasiedzenia nieruchomości przez Skarb Państwa. Jak tłumaczysz taką – sprzyjającą właścicielom i następcom prawnym, a niekorzystną z punktu widzenia interesu publicznego – linię orzeczniczą? 

BS: Po pierwsze, sędziowie sami z siebie nie zajęli się tym problemem, ale zostali do tego zmuszeni przez brak ustawy, a więc przez posłów i posłanki, którzy nie potrafili jej uchwalić. Poza tym sędziowie, podobnie jak politycy i większość społeczeństwa na początku lat 90., chcieli reprywatyzacji. To był powszechny postulat dekomunizacyjny. Brakowało za to chęci do zastanowienia się nad jej potencjalnymi konsekwencjami. Z dzisiejszej perspektywy możemy powiedzieć, że skutki były łatwe do przewidzenia, ale trzeba pamiętać o sile liberalnego mitu. Orzecznictwo zmienia się jeszcze wolniej niż nastroje społeczne. Poza tym często w sądach silnie reprezentowane są interesy zamożnych – oni nie gubią się w gąszczu przepisów, bo mają dobrych prawników i mogą sprawnie posługiwać się dostępnymi środkami prawnymi (szerzej o tym w kontekście reprywatyzacji pisze Joanna Kusiak w książce Chaos Warszawa 2). Rolą państwa powinno być równoważenie interesów różnych grup i obrona interesów słabszych, ale tu zabrakło silnej interwencji państwa. 

Trzeba też pamiętać, że każdy sędzia powinien myśleć o po-wszechnych skutkach rozstrzygnięcia, ale jednak zajmuje się konkretną sprawą. Odpowiedzialność leży przede wszystkim po stronie władzy ustawodawczej i wykonawczej, bo ustawa działa wobec wszystkich obywateli danego kraju, natomiast orzeczenie sądowe działa wobec stron. Potrzebny jest jeden sędzia, który powie „stop” i odwróci linię orzeczniczą, ale to wymaga dużej odwagi. 

Problemem sądów jest też korporacyjna kultura pracy. Sędzio- wie są zarzuceni sprawami – muszą rozstrzygnąć średnio cztery i pół sprawy dziennie – wolą więc iść drogą, którą już podążyli ich koledzy po fachu. Zmiana linii orzeczniczej wymaga znacznie więcej czasu i pracy, bo odmienny głos trudniej odpowiednio uzasadnić. Adwokaci i radcy prawni, którzy prowadzili takie sprawy, oczywiście wykorzystywali ten stan rzeczy. 

TL: We wstępie do Reprywatyzując Polskę piszesz: „Kiedy afera reprywatyzacyjna zostanie wyjaśniona, rynek reprywatyzacyjny sam się nie ureguluje” 3. Wciąż chyba brakuje „woli politycznej” i poparcia społecznego dla regulacji blokującej zwrot kamienic z lokatorami. 

BS: Myślę, że dziś reprywatyzacja jest traktowana inaczej niż na początku lat 90. Kiedyś uchodziła za klucz do zachodniej normalności, filar dekomunizacji, drogę ku lepszej Polsce. Dziś mówi się raczej o narzędziu porządkującym powstały bałagan, o konieczności ucięcia głowy hydrze afery reprywatyzacyjnej. Wszystko zależy od narracji, w jaką opakowujemy dany problem. Dylemat reprywatyzacji możemy opowiedzieć jako wybór między wynagradzaniem krzywd sprzed dziesiątek lat (krzywd osób, które już nie żyją!) a uznaniem, że to już historia, więc środki finansowe zamiast na reprywatyzację możemy przeznaczyć na wspólne cele, czyli na przykład szkoły, drogi, kolej. Czy naprawdę chcemy, żeby wszystkie te grunty na terenie Warszawy należały do kilku bogatych rodzin? 

TL: Jak w takim razie wyobrażasz sobie sprawiedliwą reprywatyzację, która uwzględni interesy lokatorów, samorządów, mieszkańców? 

BS: Liczę na to, że uda się wygasić wszystkie roszczenia raz na zawsze, a przynajmniej uda się całkowicie zatrzymać zwroty w naturze i zastąpić je symbolicznymi odszkodowaniami, które będą uwzględniały nakłady poczynione po wojnie i zobowiązania ciążące na tych nieruchomościach przed wojną. To doprowadzi do zminimalizowania sumy pieniędzy do wypłaty i reprywatyzacja przestanie być dużym obciążeniem finansowym dla samorządów i Skarbu Państwa. 

Drugą kwestią jest zadośćuczynienie dla lokatorów. Mam na myśli symboliczne przywrócenie porządku w wartościach, a nie ogromne sumy. 

Należy też użyć narzędzia moralnie uzasadnionego i praw-nie możliwego. Chodzi o podatek od wzbogacenia wojennego, wprowadzony po II wojnie światowej (pisał o nim profesor Mirosław Kłusek 4) i nakładany w innych państwach w związku z powojenną destabilizacją i zmianą wartości pieniądza w trakcie wojny i tuż po niej. Jeśli pożyczyłeś mi sto złotych przed wojną, a ja ci oddam nominalne sto złotych po jej zakończeniu, kiedy jest ono warte dziesięć przedwojennych groszy, to ty będziesz na tym stratny, a ja zyskam. Podatek od wzbogacenia wojennego miał neutralizować skutki tego zjawiska. Według profesora Kłuska obowiązek zapłaty podatku od wzbogacenia wojennego wygasł w momencie nacjonalizacji, ale zobowiązanie to aktualizuje się w momencie reprywatyzacji. To oznacza, że powinni go zapłacić wszyscy, którzy odzyskali nieruchomości nierozliczone z przedwojennych długów. Istnieje więc gotowa propozycja, która nie wymaga żadnej ustawy, a jedynie decyzji ministra finansów wzywającej do zapłaty tego podatku beneficjentów reprywatyzacji. To byłaby zwykła dbałość o interesy państwa.