Tytułowa bohaterka filmu Cleo od piątej do siódmej w reżyserii Agnes Vardy odwiedza sklep z kapeluszami Francine przy Pont Neuf w Paryżu. W przeszklonej witrynie odbijają się przechodnie i samochody na ruchliwej ulicy. Młoda piosenkarka grymasi, zapatrzona w siebie przymierza różne wzory. Reżyserka, znana z niezwykłej wrażliwości społecznej, jakby nieśmiało odrywa wzrok od centralnej postaci i zerka na skromną sprzedawczynię, która porusza się za Cleo jak cień. Wreszcie, pod koniec sceny, cała uwaga na chwilę skupia się na niskiej kobiecie – jakby Varda nie zdołała okiełznać swojego instynktu dokumentalnego i musiała przyjrzeć się… zwykłości.

Wbrew pozorom mało kto tak zwraca uwagę na szarą codzienność jak nowofalowa reżyserka. Szczególnie środowisko architektoniczne karmi się obrazami luksusowych  willi dla bogaczy, wspaniałych sal koncertowych, popisowych muzeów, udziwnionych wieżowców… Już na studiach uczy się nas wielkich nazwisk architektów pozbawionych wrażliwości społecznej: Frank Lloyd  Wright jest znany przede wszystkim z wystawnych domów dla swoich bajecznie bogatych klientów, Mies van der Rohe najlepiej czuł się w wielkich przeszkleniach muzeów, biurowców i willi, Le Corbusier eksperymentował na lokatorach Jednostek Mieszkalnych… Znamy Dom nad wodospadem, willę pani Farnsworth i różne Savoye, lecz czy potrafimy przywołać choć jeden modernistyczny przykład szpitala, szkoły, sklepu spożywczego? Marzymy o spektakularnych zleceniach w prestiżowych lokalizacjach, a czy w równym stopniu fascynujemy się marketami spożywczymi na osiedlach z wielkiej płyty?

Przypomina mi się fragment skeczu z Za chwilę dalszy ciąg programu. Grzegorz Wasowski w roli prowadzącego mówi, że dziś wytłumaczy pewien temat „szarym, zwykłym zjadaczom chleba”. „Czyli państwu przed telewizorami” – dodaje.

Z małego mieszkania, przez korytarz, w dół po schodach, do ciemnej strefy wejściowej, przez chodnik zastawiony samochodami, bezdrzewną płytę parkingu, do rozsuwanych automatycznie drzwi, między rzędy półek, świetlówek i lodówek, w kolejce do kasy, szybkie pakowanie i wąskim przesmykiem do wyjścia znowu między samochody… Gdyby Ian Curtis z Joy Division nie pożegnał się przedwcześnie z tym światem, może podobnie opisałby odyseję kosmiczną 2021 – zakupy w supermarkecie.

O codziennym doświadczaniu przestrzeni wielu z nas decydują powierzchnie betonowych kostek, ściany osłonowe z blach trapezowych, paniery z cienkowarstwowych tynków na styropianie itp. Otaczają nas nie-miejsca (określenie Marca Augé), przestrzeń śmieciowa (junk space Rema Koolhaasa) o zerowym udziale architektury… Czy jako architekt mam na krajobraz zwyczajnych ludzi jakiś wpływ? Co mogę zmienić w tej zwykłości? Czy dalej powinienem udawać, że nie widzę          smutnej prawdy jak w Kongresie futurologicznym Lema, i fascynować się Louvrem Jeana Nouvela w Abu Zabi albo kolejnym dziełem Petera Zumthora, mimo że nijak nie pasują do mojej rzeczywistości szarego, zwykłego zjadacza chleba?

Wyrwałem się z niej na chwilę i podziwiam skwer przy Les Halles w Paryżu. Po lewej mam Bourse de commerce – muzeum pięknie wzbogacone przez żelbetowy pierścień Tadaa Anda – po prawej na złotawej konstrukcji płynie dach niedawno otwartej hali, a na wprost pnie się ku niebu imponujący gotycki kościół św. Eustachego. To nie moja bajka. Bliższy związek emocjonalny łączy mnie ze zmyślną kratą otworu wentylacyjnego, na której stoję. Tym samym, onieśmielony architekturą pokazową, wręcz festiwalową, z różnych czasów, identyfikuję swoje miejsce w historii architektury. Nie ma w nim strzelistych kościołów, które wypada znać, ani formalnych popisów Anda, ani drogocennych szklanych powierzchni… Spoko rozwiązali te wyloty, takie okrągłe, rozproszone… Ludzie mogą ich nie zauważać, siedzą na ławkach, na trawie, w cieniu drzew, a instalacje im nie przeszkadzają… To wystarczające wyzwanie dla architekta.

Pamiętam szum dezaprobaty części słuchaczy, kiedy podczas jednego z wykładów rzuciłem, że salę koncertową albo muzeum łatwo zaprojektować. Wyzwaniem jest dobra mieszkaniówka, po niej można poznać klasę architekta. Nie wiem, czy mam rację, ale na własnej skórze się przekonałem, że dobry zwykły budynek mieszkalny nastręcza coraz trudniejszych wyzwań projektowych w czasach patodeweloperki. Małe dwustronne mieszkania (do pięćdziesięciu metrów kwadratowych) zdarzają się coraz rzadziej, normą są wijące się korytarze, na jednym piętrze upycha się nawet kilkanaście lokali, zamiast loggii buduje się balkony, czarne opaski na elewacjach służą optycznemu powiększeniu okien, place zabaw mają po kilkanaście metrów kwadratowych powierzchni, a na ciągach pieszo-jezdnych jeden obok drugiego stoją samochody, bo miejsca w podziemnych garażach są za drogie, za to na ich dachach nie urosną żadne porządne drzewa… Projektując mieszkaniówkę, tworzymy czyjąś codzienność. Jak widać po naszym otoczeniu, dużo łatwiej zepsuć ją niż budynki reprezentacyjne.

rys. Łukasz Wojciechowski

Od dwóch semestrów podrzucam studentom Erasmusa problem codzienności. Próbujemy zmierzyć się z tematem Biedronek, Lidlów i Kauflandów w blokowiskach. Założenie jest proste: spróbuj polepszyć otoczenie marketu prostymi, najlepiej tanimi środkami. Temat, z pozoru łatwy, sprawia młodym wiele problemów, począwszy od powstrzymania wybujałych ambicji projektowych. Przyszli architekci są przyzwyczajeni do tworzenia koncepcji bez ograniczeń budżetowych, nawet jeśli na wcześniejszych zajęciach zajmowali się architekturą mieszkaniową i społeczną; nie potrafią utrzymać swoich idei na wodzy i projektują kolejne budynki zamiast skupić się na poprawianiu istniejących. Trudno im się dziwić. Czy znajdą pracę posiadacze dossier z mało wystrzałowymi projektami, którym trzeba się przyjrzeć, wczytać w nie? Każdy próbuje więc zachwycić już na pierwszy rzut oka – jak na Pintereście. Dyplomanci bronią się nawet, że wybierają spektakularne tematy swoich prac (niezliczone centra dialogu, medytacji, skupienia, przeżywania w egzotycznych lokalizacjach, na malowniczych wyspach, w cudownych krajobrazach górskich), bo właśnie takie projekty są nagradzane, najlepiej oceniane, poza tym młody człowiek chwyta się ostatniej szansy na stworzenie czegoś nietuzinkowego, szalonego przed zderzeniem się z ponurą rzeczywistością – codziennością. Sztucznie podtrzymujemy mit architekta-demiurga, wytyczyliśmy fałszywą granicę między tym, co piękne, pociągające, fascynujące, a szarością i zwykłością.

W tym kontekście nie sposób pominąć metod prezentacji architektury za pomocą retuszowanych zdjęć czy fotorealistycznych wizualizacji – i choć podejrzewam, że zżymanie się na marketing w latach 20. XXI wieku zakrawa na śmieszność, to może warto przypomnieć, że choćby u naszych zachodnich sąsiadów w niektórych konkursach architektonicznych regulaminowo wyklucza się kolorowe obrazki rodem z Instagrama, a jurorzy zasłaniają wizualizacje kartkami papieru, by wymusić na gronie oceniających bardziej wnikliwe opinie niż te oparte na gustach.

Na zajęciach studenci chętnie zagłębiają się w temat zwykłości supermarketów i proponują interesujące rozwiązania, które wiele mogłyby zmienić w naszym szarym krajobrazie: od oczywistych propozycji, jak nasadzenia drzew na płycie parkingu i wydzielone ścieżki dla pieszych, zadaszenie wejścia i zorganizowanie przestrzeni do siedzenia przy otwartej na zewnątrz piekarni (rozwiązanie znane z niemieckich marketów), osłoniętych wspornikowymi dachami stanowisk targowych wzdłuż ślepych ścian z blachy trapezowej, przez tworzenie niewielkich skwerów bezpośrednio przed wejściami, z miejscami do siedzenia szczególnie dla osób starszych (także wewnątrz), aż po mniej realistyczne, ale uzasadnione w sąsiedztwie wysokich bloków zielone zagospodarowanie dachu i na przykład rozbudowę hali o niewielką bibliotekę osiedlową.

Zainteresowała mnie między innymi propozycji zmiany w istniejącym układzie urbanistycznym na osiedlu Gaj we Wrocławiu. Obecnie Biedronkę i lokalne targowisko przy ulicy Krynickiej oddzielają parking i droga osiedlowa. Aby znacząco poprawić funkcjonowanie tej przestrzeni, wystarczyłoby zamienić miejscami parking i targ. Wtedy ten drugi byłby zlokalizowany bezpośrednio przy wejściu do sklepu, a parking znalazłby się zaledwie odrobinę dalej, po drugiej stronie drogi osiedlowej, gdzie można podjechać wózkiem. Sklep zyskałby rodzaj placu – budki stoją obecnie wokół minirynku – a mieszkańcy sąsiednich bloków nie musieliby lawirować między samochodami przyjezdnych, aby dojść do Biedronki tuż pod ich oknami. Droga kierowców wydłużyłaby się dosłownie o odległość kilku miejsc postojowych, za to w bonusie dostaliby ofertę targowiska, które przy takim układzie elementów miałoby szansę się rozwinąć.

Nie znam się na marketingu i może wszechpotężni właściciele sieci sklepów wytoczyliby zabójcze kontrargumenty dla takich propozycji, ale wydaje mi się, że proste gesty (a może i zapisy planów miejscowych – o naiwności!) pozwoliłyby tworzyć lepszy codzienny krajobraz dla szaraków takich jak my. Upierałbym się, że podobne rozwiązania są realne i potrzebne – choćby tylko w dyskursie architektonicznym. Na pewno ułatwiłyby życie bardziej niż kolejna willa za miliony czy ekscentryczny, w jakiś tam sposób nowatorski budynek w Dubaju… Marzę o fajnych Biedronkach, nie o katedrach.

O zwykłości projektowania mówi się dużo, szczególnie przy okazji wzornictwa. W książce Super Normal – Sensations of the Ordinary (Bardzo normalne – odczuwanie zwykłości) Naoto Fukasawa i Jasper Morrison przedstawili wzory codziennych obiektów: szklanek, krzeseł, lamp – wiele znanych z każdego domu (choć niekoniecznie oryginalnych). W architekturze pojawia się termin zaczerpnięty z mody – normcore, czyli zwykły, przeciętny. Można do tej kategorii przypisać rzeczywiście skromne budynki autorstwa pracowni Architecten de Vylder Vinck Taillieu czy Dierendonckblancke Architecten. Mało spektakularne, lecz precyzyjnie zestawione materiały (płytki włókno-cementowe, pustaki ceramiczne, siatki, poliwęglan) składają się na wyrafinowaną, choć spokojną architekturę. Niestety, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to kolejny styl, który snobuje się na zwykłość, i tylko nieliczne normcorowe projekty da się zrealizować niewielkim kosztem. Dziś jednak już zwrócenie uwagi na zwykłość i rezygnacja z przesady w formowaniu architektury wydają się krokiem w dobrym kierunku – szczególnie w kontekście następujących kryzysów gospodarczych czy katastrofy klimatycznej.

Z naszego podwórka warto wspomnieć konkurs Życie w Architekturze. Wśród najlepszych obiektów w Polsce w latach 2015–2019 znalazł się interesujący dom dla bezdomnych w Jankowicach (projekt xyz studio). W prostym, ekonomicznym budynku udało się wygospodarować wspólne miejsca poza ścisłym programem funkcjonalnym: dziedziniec, zadaszenia, tarasy – wszystkie w kameralnej skali. Wielofunkcyjna sala spaja poszczególne części racjonalnego planu. Kulturalny neomodernistyczy projekt rozświetla – dzięki atrium i dużym oknom także dosłownie – trudną codzienność użytkowników.

Główne założenia modernizmu: funkcjonalność, przewietrzanie, doświetlenie wnętrz, przemysłowa prostota, do dziś są istotnym elementem projektów architektonicznych. Kierunek ten ma źródło w pragnieniu polepszenia życia zwykłych ludzi. Mówi się, że nie zaistniałby, gdyby nie gruźlica –choroba mieszkańców miast przemysłowych przełomu XIX i XX wieku. Powodowani potrzebą higienicznej rewolucji w Europie, nauczyliśmy się doświetlać i wietrzyć pomieszczenia, instalować w domach toalety, powszechnie łączyć zabudowę mieszkaniową z zielenią. Dzisiaj może sytuacja nie jest aż tak dramatyczna, ale przydałoby się uczciwe zainteresowanie zwykłym człowiekiem.

rys. Łukasz Wojciechowski