Ostatnie spokojne dni księżna i arcyksiążę spędzili w swoim majątku, na zamku w Chlumie1. Skończył się rok szkolny, więc dzieci pojechały z nimi. Nie zamierzali jednak zabierać ich z sobą do Sarajewa ani wysyłać do Wiednia. Woleli, żeby zostały na miejscu. „Tutaj, na świeżym powietrzu czeskiej prowincji, będzie im bardzo dobrze” – myślała Zofia. Chciała ustrzec synów od wielkich miast, warkotu silników Diesla i pisków maszyn parowych oraz chłodu, który przenika grube mury pałacu i aż do lipca, sierpnia ich nie opuszcza. Matka i ojciec drżeli o ich zdrowie, mimo że głośno o tym nie mówili. Arcyksiążę latami cierpiał na gruźlicę i chociaż lekarze stwierdzili, że już wyzdrowiał, w każdej chwili choroba mogła wrócić. W tamtych czasach na suchoty umierały całe rodziny, usychały drzewa genealogiczne królów i proletariuszy – wszystkich, bez względu na pochodzenie – zatem ów niepokój o synów był uzasadniony. W tej trosce Franciszka Ferdynanda i Zofii nikt na dworze nie wspierał. Stary cesarz i król nie akceptował bowiem ani jej, ani jej dzieci, i tą niechęcią zarażał również innych. W ostatnich tygodniach znowu niedomagał. Jego śmierć stawała się coraz bardziej realna, nikt jednak nie umiał sobie wyobrazić, co będzie potem. Już bardzo posunął się w latach, wydawał się starszy, niż był w istocie. Za jego życia, w czasie ponad sześćdziesięciu lat sprawowania władzy, świat zmienił się nie do poznania, zmieniły się Austria i Wiedeń, niegdysiejsi sojusznicy przeszli do obozu wrogów, a wrogowie – na stronę sojuszników; tam, gdzie kiedyś płonęły świece, teraz montowano elektryczne oświetlenie, ludzie pływali wycieczkowcami do Ameryki i wracali pełni wyobrażeń, każdy z aparatem i fotografią samego siebie pod pachą, a przecież w młodości Franciszka Józefa tylko on mógł robić sobie zdjęcia. Nawet ruchome obrazy przestały kogokolwiek zdumiewać: obywatele Austro-Węgier tłumnie chodzili już przecież do iluzjonów na filmy amerykańskie i niemieckie. Tak, przez te lata wszystko stało się bardzo, bardzo dziwne i aż strach było pomyśleć, co będzie, kiedy monarchia umrze.
I nagle, przed podróżą, kłopoty! Mieli jechać salonką przyłączoną do wiedeńskiego ekspresu, ale okazało się, że coś nie gra z osiami wagonów. Stal pękała, od wstrząsów albo z zimna, była porowata i krucha, zupełnie inna od tego, co sobie wyobrażali, mówiąc „stal”. Wsiedli więc do najzwyczajniejszego wagonu pierwszej klasy. Ruszyli, lecz w pewnym momencie pociąg stanął w szczerym polu. Przyszedł adiutant arcyksięcia i zakomunikował, że gdzieś zapaliły się osie. Znowu one. „Pięknie zaczął nam się wyjazd. Tu się pali, a na południu polecą na nas bomby!”. Franciszek Ferdynand lubił dowcipkować, a świadomość, że jego słowa krążą dalej przenoszone z ust do ust, napawała go dumą. Dlatego to powiedział. Zofii jednak tym nie rozśmieszył. Była trochę przesądna, ponadto, jak każda matka, martwiła się. Nie, żeby oczekiwała w Sarajewie bomb, po prostu jego uwaga wydała się jej nie na miejscu. Takimi żartami, sądziła, mężczyźni ściągają nieszczęście.
Nie minęły dwa miesiące, a już kilkaset osób twierdziło, że świadkowało temu proroctwu arcyksięcia. Jeśli im wierzyć, w chwili, kiedy padły te dwa pamiętne zdania, w przedziale była z nim cała rzesza ludzi: ministrowie, generałowie, oszuści, awanturnicy i przyszli pamiętnikarze – postaci sławne i zupełnie anonimowe.
W Wiedniu dojechali do Belwederu i się rozstali. Dlaczego nie kontynuowali podróży razem? Ze względów protokolarnych. Zakazano im. Księżna nie mogła wziąć udziału w delegacji do Sarajewa, ponieważ mimo że poślubiła Franciszka Ferdynanda, czego już nikt nie kwestionował, to z punktu widzenia państwa była nikim. Tak to interpretował dwór i sam Franciszek Józef, który w dalszym ciągu prowadził z arcyksięciem wojnę, poniżał go i na wszelkie sposoby utrudniał mu życie. Ale następca tronu nie pozostawał dłużny. Zdecydował, że jeśli jego żona nie może pojechać oficjalnie, pojedzie prywatnie. I dopiął swego. Już kilka dni później razem zażywali przejażdżki po Sarajewie, trzymali się za ręce, spacerowali i robili wszystko to, co on, na złość staremu stryjowi, zaplanował, ponieważ bez względu na presję dworu nadal istniały sfery, na które miał wpływ.
Udał się na wiedeński Dworzec Południowy, wsiadł w pociąg i ruszył do Triestu.
Był pogodny letni poranek 24 czerwca 1914 roku. Arcyksiążę w admiralskim mundurze z rękoma skrzyżowanymi na plecach spacerował po falochronie. Mimo wczesnej pory, nie minęła ósma, słońce prażyło jak w lipcowe południe. Franciszkowi nie towarzyszyła czereda adiutantów, generałów, admirałów ani cesarskich kamerdynerów – tych wszystkich darmozjadów w kapeluszach z chwostami pawich piór albo kitami innych egzotycznych ptaków. On gardził wianuszkami służby, całą tą świtą skupioną wokół starego władcy. Uważał, że Austrii upadek nie grozi ze strony zewnętrznych wrogów, a właśnie tej wystrojonej bandy dworaków. Dlatego modernizację państwa, w którą notabene głęboko wierzył, najchętniej rozpocząłby od rozgonienia tej wiedeńskiej operetki na cztery wiatry.
Potem wsiadł na statek o nazwie Viribus Unitis – „wspólnymi siłami”. Tak brzmiało oficjalne motto Franciszka Józefa I. Ten nowy, zwodowany 24 czerwca 1911 roku w Trieście, pancernik, najpiękniejszy i najpotężniejszy okręt habsburskiej floty w dniu swoich trzecich urodzin wyszedł w morze, biorąc kurs na Metković. Czy to był dobry czy zły znak?
Cztery i pół roku póżniej, 31 października 1918, w porcie w Puli, na polecenie cesarza Karola I, dowódca Austro-Węgierskiej Marynarki Wojennej, regent Węgier i dyktator in spe admirał Miklós Horthy oddał Viribus Unitis razem z całą flotą pod dowództwo reprezentującej przyszłe państwo Słoweńców, Chorwatów i Serbów zagrzebskiej Rady Narodowej. Zwierzchnik nowo powstałej armady, pochodzący z Liki2 Janko Vuković-Podkapelski, rozkazał, by przy dźwiękach chorwackiego hymnu na statku podnieść chorwacką flagę. Tego dnia, a był to czwartek, pierwszy raz w historii Nasza piękna, czyli Chorwacka ojczyzna Antuna Mihanovicia i Josipa Runjanina, została wykonana jako oficjalny hymn. Do tej pory była tylko uroczystą pieśnią miejscowego ludu, teraz stanął za nią autorytet państwa. Prawdziwego czy fikcyjnego – wszystko jedno, dla samego utworu nie miało to żadnego zdarzenia. Przecież, koniec końców, wszystkie kraje bez wyjątku są tylko fantomami zbiorowej wyobraźni, organizmami, które w swojej istocie niczym nie różnią się od ula albo mrowiska.
Podczas hymnu okręt Viribus Unitis opuścili marynarze nie-Słowianie. Schodzili z pokładu ze zwieszonymi głowami. Nikt ich nie zatrzymywał, ponieważ nowe państwo przyjmowało tylko wybranych. Gdyby było inaczej, nie nazywałoby się Królestwem Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Wśród niepożądanych członków załogi znalazło się dwóch włoskich poruczników, imiennicy: Raffaele Rossetti i Raffaele Paolucci, którzy przed zejściem na ląd pod statkiem zamontowali „machinę piekielną”. Bomba eksplodowała I listopada o 6.20. Razem z drednotem, jednym z najnowocześniejszych pancerników ówczesnej Europy, na dno poszedł pechowy Janko Vuković-Podkapelski, przez potomnych zapamiętany jako zasłużony Chorwat i Jugosławianin, uwieczniony w dwóch słabiutkich powieściach ostatni dowódca SMS Viribus Unitis.
Interesujący okazał się los dwójki spiskowców. W powojennych Włoszech obu fetowano z wojskowymi honorami, odznaczono ich medalami za męstwo i awansowano na pułkowników. Paolucci kontynuował karierę jako zawodowy żołnierz. W czasie II wojny światowej walczył w Abisynii, po czym okrzyknięto go bohaterem, wzorowym patriotą. Był zajadłym nacjonalistą. Rossetti podążył natomiast inną drogą. Kiedy tylko czarne koszule doszły do władzy, zaangażował się po przeciwnej stronie, założył antyfaszystowską organizację L’Italia Libera, a kiedy Mussolini wzmocnił dyktaturę, wyemigrował do Francji. Na początku wojny domowej w Hiszpanii trafił do Barcelony i dołączył do republikanów. Pracował w radiu i jako propagandysta wymyślał zagrzewające do boju hasła. W akcie zemsty rząd włoski odebrał mu wówczas złoty medal za męstwo. Zwrócono mu go dopiero po upadku Duce. Paolucci cieszył się tym odznaczeniem do końca swoich dni.
Snując tę opowieść, odeszliśmy od Franciszka Ferdynanda, który w dalszym ciągu dostojnie przechadzał się po falochronie w Trieście. Niebawem miało go spotkać to, co kilka lat później spotkało statek. Ich losy pokryły się jak rzadko kiedy. Kto komu przyniósł nieszczęście: Viribus Unitis arcyksięciu czy odwrotnie – to pytanie dobre dla kabalarek, historyków i całej reszty objaśniaczy dobrych i złych znaków na niebie i ziemi.
Na razie jednak nikt niczym się nie martwił. Wprawdzie cesarz Franciszek Józef chorował, a jego bratanek jechał właśnie do Bośni na manewry wojskowe, ale Europa wciąż żyła wesoło i beztrosko.
Rejs trwał dwadzieścia cztery godziny. Morze było spokojne, podróż – przyjemna, nikt za bardzo się nie spieszył. W Metkoviciu, u wrót Hercegowiny, arcyksięcia przywitał wojskowy gubernator Bośni Oskar Potiorek, który jako gospodarz kraju wiernie towarzyszył mu w czasie całego pobytu.
Franciszek Ferdynand lubił dalekie wojaże. Legitymował się fragmentarycznym, powierzchownym wykształceniem, nie grzeszył błyskotliwością, nie przepadał za literaturą, sztuka go nie interesowała, smak estetyczny i wyczucie społeczne miał na poziomie przeciętnego drobnomieszczańskiego wiedeńczyka, lecz globtroterstwo uwielbiał. Marzył o wyprawie dookoła świata i chociaż na dworze, uznawszy to za fanaberię, próbowano przemówić mu do rozsądku, osiągnął swój cel. Ponieważ arcyksięcia, i to była kolejna ważna jego cecha, odznaczał ośli upór. Z takim charakterem mógł tylko zostać wielkim władcą albo tragicznie zginąć. Ni mniej, ni więcej.
Będąc w podróży, zawsze prowadził sumienne zapiski. Opublikowano je kilkadziesiąt lat po jego śmierci i, choć nie mają żadnej wartości literackiej, stanowią interesujący materiał historyczny, świadectwo epoki i poglądów arcyksięcia. Franciszek, co wielokrotnie podkreślał w rozmowach, uważał, że każdy władca, zanim obejmie tron, powinien zwiedzić cały świat. Ale nie palcem po mapie, lecz twarzą w twarz, w drodze. Dlatego gotów był uczyć się języków obcych. jako przyszły król i cesarz chciał bowiem znać mowę wszystkich poddanych sobie narodów. W tym kierunku poczynił już nawet pewne kroki. Zresztą jego stryj, stary Franciszek Józef, wyznawał podobną filozofię. Kiedy wiosną 1910 roku odwiedził Mostar, też próbował użyć kilku lokalnych słów. Zrobił to jednak tak nieudolnie, że swoim wystąpieniem ani nie wzruszył, ani nie zjednał sympatii słuchających go Słowian. Tak samo, przy różnych oficjalnych okazjach, kaleczył pozostałe języki swojego olbrzymiego imperium. Sto lat później ten styl komunikacji będzie się nam kojarzyć z innym żarliwym przeciwnikiem nacjonalizmu, Janem Pawłem II.
Franciszek Ferdynand miał poważne ambicje. Pragnął żartować we wszystkich narzeczach cesarstwa, bez przeszkód porozumiewać się z narodami, wobec których żywił kolonialne uprzedzenia. W przeciwieństwie do stryja – wielkiego, wszechogarniającego męża stanu o ponadnarodowych ambicjach – on do końca został tylko Austriakiem. Austriakiem i dumnym ze swojej małej ojczyzny wiedeńczykiem, personą o mentalności kibica piłki nożnej. Nie znosił przede wszystkim Węgrów. Ich niepodległościowe aspiracje wyjątkowo go denerwowały i spędzały mu sen z powiek przez te wszystkie lata, od kiedy został następcą tronu. O sprawie węgierskiej rozmyślał też w drodze do Sarajewa, kiedy po dobie spędzonej na Viribus Unitis stawiał pierwsze, niepewne kroki na kamienistym nabrzeżu portu w Metkoviciu. Dla niego wielkim tematem był Budapeszt, a nie Sarajewo. Słowianie wciąż nastręczają państwu poważniejszych trudności, toteż ich kwestię arcyksiążę planował rozwiązać, nadając im status równoprawny z Austriakami i Węgrami. Niech wielka monarchia oficjalnie będzie też słowiańska. Niech poznają jego szeroki gest, mądrość i wielkoduszność. Sarajewo i Bośnia to dla niego pestka.
Kiedy pułkownik Albert von Magutti zapytał go o zdanie na temat różnic między Słoweńcami i Chorwatami a prawosławnymi Serbami, arcyksiążę uśmiechnął się pobłażliwie i zawyrokował: „To oczywiste, katolicy muszą być uprzywilejowani”. Maguttiego, urodzonego rijeczanina i człowieka pogranicza, dziwiła i zastanawiała beztroska, z jaką Franciszek Ferdynand rozwiązywał podstawowe problemy C.K. Monarchii. Po wojnie pułkownik wybrał Włochy i zamieszkał w Trieście, skąd pochodzili jego rodzice. Umarł w 1940 roku w Wiedniu. Do końca życia z miłością wspominał poczciwego Franciszka Józefa I, jego następcę zaś – z niesłabnącym przerażeniem.
Arcyksiążę tak samo delikatnie podchodził do sprawy narodowościowego zróżnicowania Bośni, na której łamał sobie zęby jej każdy zarządca, nie wyłączając wykształconego, nowoczesnego i inteligentnego barona Benjámina Kállaya. Generałowi Alexandrowi Broschowi, doradcy wojskowemu i najbardziej wpływowej osobie ze swojego otoczenia politycznego, tak oto wyjaśniał, jak przezwyciężyć aporię bośniackiej tożsamości: „Najpierw ich wszystkich – prawosławnych, muzułmanów i katolików – należy wrzucić do jednego kotła, a potem katolikom pozwolić powoli wypływać na wierzch”. Jego stanowisko zasadniczo kłóciło się z austro-węgierskim planem wobec Bośni po jej zajęciu w 1878 roku, który przewidywał społeczną modernizację regionu oraz wyznaniową i obywatelską emancypację wszystkich jego mieszkańców. Takie podejście z jednej strony pozostawało w zgodzie z duchem filozofii cesarza, z drugiej natomiast wynikało z postanowień kongresu berlińskiego i ustalonych wówczas warunków okupacji. Aneksja w 1908 roku stanowiła nie tylko radykalny zwrot w polityce C.K. Monarchii, lecz także zapowiedź mocarstwowych ambicji przyszłego władcy. Bo chociaż Franciszek Ferdynand sam nie zabiegał o Bośnię i Hercegowinę, to jej wcielenie do imperium potraktował jak dar ofiarowany mu w przededniu koronacji. Zabór położył kres rządom w stylu Franciszka Józefa czy propagującego ideę kosmopolitycznego bośniactwa Benjámina Kállaya i oznaczał przyjęcie, biskiej samemu arcyksięciu, twardej linii katolickiej. Reprezentował ją Josip Stadler, pierwszy arcybiskup metropolita wszechbośniacki, który już wcześniej konsolidował tamtejszych katolików, umacniając w nich chorwackość i zaszczepiając wierność Austrii. Jednocześnie krzewił przesądy i nienawiść do prawosławnych heretyków oraz muzułmanów. A oni, szczególnie Serbowie, to czuli, więc narodowa gorączka się nasiliła.
Wszelako Franciszek Ferdynand na nich i na ich opór patrzył z mieszanym uczuciem pogardy i lekceważenia. „Kim w ogóle są ci Serbowie i gdzie w ogóle jest ta Serbia, żeby się nią przejmować? I skąd ich tyle w Bośni? Dlaczego nie mieszkają u siebie, tak jak na przykład Afrykanie w Afryce, Chińczycy w Chinach, myszy w myszołowach?”, dociekał arcyksiążę, a od środka wypełniał go coraz większy gniew. Wiemy o tym z raportów, które w czasie kryzysu aneksyjnego i później pisał dla cesarza Franciszka Józefa. Był w nich konsekwentnie poważny, drobiazgowy – chciał zaimponować stryjowi – i, rzec jasna, cyniczny. Dzięki takiej postawie rósł we własnych oczach. Cynizmem nadrabiał luki w wykształceniu i bronił się przed wyobraźnią współrozmówców. Następca tronu cierpiał bowiem na chroniczny niedobór fantazji i nie tolerował jej u innych. Narzekał, jak można wymyślać nieprawdziwe historie, opowiadać o czymś, co nie istnieje, pytał, czym takie rojenia różnią się od kłamstwa.
W 1910 roku reprezentował głowę państwa na pogrzebie króla Wielkiej Brytanii Edwarda VII. Jego relacje przytoczył Vladimir Dedijer w monumentalnym dziele Sarajewo 1914. Historyka najwyraźniej zafascynowała jej treść, do złudzenia przypominająca sprawozdania z celebryckich bankietów, jakie dziś na swoich łamach chętnie zamieszczają chorwackie tabloidy, gdyż zacytował ją in extenso. Wspominając w niej osoby, które wydały mu się antypatyczne, arcyksiążę tak pisał do cesarza: „Zaproszeni na kolację zarówno pierwszego, jak i drugiego wieczora dwaj republikanie [Stéphen – M.W.] Pichon i Roosvelt wyróżniali się rażącym brakiem dworskich manier, osobliwie Roosevelt był nader rubaszny, by nie powiedzieć po niemiecku: ordynarny”. W przypisie Dedijer zaznaczył, że nazwisko amerykańskiego prezydenta Theodore’a Roosevelta Franciszek Ferdynand podał w formie „Rooseveldt”, podkreślając tym samym jego żydowskie pochodzenie.
Jednak w konfrontacji z tym, co stało się później w Sarajewie, bardziej interesujący wydaje się inny fragment: „Spośród władców znałem, oczywiście, prawie wszystkich. Pozwoliłem się przedstawić jedynie królowi Portugalii, natomiast następcy tronów Turcji i Serbii zostali przedstawieni mnie. Pierwszy z nich w swojej nowej roli wciąż czuł się co najmniej niewygodnie. Przez cały czas dyskretnie udzielał mu wskazówek jakiś na oko bardzo inteligentny pułkownik sztabu generalnego wojska tureckiego. Drugi zaś wyglądał jak zła kopia Cygana”.
To było wszystko, czego z relacji bratanka o serbskim sukcesorze dowiedział się Franciszek Józef. Że wyglądał, jak zła kopia Cygana. Naturalnie należy mieć świadomość kontekstu historycznego: języka epoki i ówczesnych zasad dyplomatycznej poprawności oraz tego, że chodzi o poufny dokument (szczerze powiedziawszy, w cotygodniowym przeglądzie tajnej korespondencji Departamentu Stanu USA wyczytalibyśmy dużo o wiele gorszych rzeczy), niemniej to zastanawiające, iż w wychowanym na dworze carskim, zaledwie dwudziestoletnim królewiczu Aleksandrze, który dopiero od roku nosił tytuł następcy tronu, Franciszek Ferdynand dopatrzył się złej kopii Cygana. Sęk w tym, że młody Serb miał jasną cerę i był prawie o głowę wyższy od arcyksięcia. Adresowanej do cesarza uwagi nie można więc traktować jako naiwnego komentarza do powierzchowności Aleksandra. Coś innego skłoniło go do takiego porównania i trudno usprawiedliwić to specyfiką epoki czy odmiennym od współczesnego kanonem zachowań. Utożsamianie Serbów z Cyganami, początkowo dość niewinny chwyt retoryczny zwolenników Ante Starčevicia, nabrało nowego znaczenia w języku Josipa Franka, a do rangi wyrazu nienawiści wobec wschodnich sąsiadów podniósł je Slavko Kvaternik3, austro-węgierski podpułkownik i przyszły marszałek, kiedy w 1915 roku zdobywał Belgrad. Z tego równania skorzystało później NDH4, zakładając obóz koncentracyjny w Jasenovacu, a i dziś – w knajpianych przemowach czy na szpaltach prawicowych gazet – chętnie używają go chorwaccy „patrioci”. W Chorwacji obraz Serba jako złej kopii Cygana „zaowocował” czystkami na ogromną skalę. Ich rezultat jest taki, że grupa etniczna, które mimo rozdarcia między wiernością ziemi a wiernością krwi, przez stulecia aktywnie uczestniczyła w formowaniu się narodu chorwackiego, obecnie pędzi żywot statystycznie niezauważalnej, pozbawionej praw mniejszości. Dlatego trudno w tym opisie nie dostrzec tego, co bezpardonowo z niego wyziera. Nie da się ukryć: Franciszek Ferdynand pogardzał Serbami, tak samo jak pogardzał Węgrami, z tą drobną różnicą, że Serbów nie znał i nie chciał znać. Nawiasem mówiąc, ów przypominający mu złą kopię Cygana młodzieniec został następcą tronu poniekąd dzięki niemu. Przecież to jego ludzie, propagandyści i dyplomaci wiedeńskiego dworu, rozpętali skandal wokół starszego z braci Karađorđeviciów – Đorđa, który podobno, jak podawała austriacka prasa, w napadzie gniewu zabił swojego ordynansa, i ostatecznie zmusili go do zrzeczenia się pretensji do korony. Wtedy sukcesorem został młodszy – Aleksander.
Inna sprawa, czy arcyksiążę o tej aferze cokolwiek wiedział.
Uważał, że przesądy i mity mogą pomagać w kontrolowaniu mas, co na przełomie XIX i XX wieku musiało brzmieć jak futurystyczna wizja. Tak, bo Franciszek Ferdynand pod wieloma względami był człowiekiem przyszłości, ale właśnie przez to, niezależnie od wzruszającej historii miłosnej i tragicznego końca, wydaje się do cna antypatyczny. Mógł zostać bohaterem wielkiej narracji swojej epoki czy przynajmniej protagonistą jakiejś pośledniej powieści przygodowej, a stał się mrocznym prorokiem wszystkich uchodźczych, obozowych i mniejszościowych losów.
Gavrilo Princip odszedł prawie sto lat temu, a Franciszek Ferdynand wciąż w nas mieszka jako jeden z patronów naszej nienawiści.
Pod koniec XIX wieku w życiu społeczno-politycznym C.K. Monarchii, wcześniej zdominowanym przez arystokrację, coraz większą rolę odgrywało mieszczaństwo. Cesarz przestał być nieomylny, a jego mądrość i dobro – dane od Boga. Kiedy wiosną 1897 roku karl Lueger, chrześcijański socjalista, populista i klerykał, którego właśnie po raz drugi wybrano na burmistrze Wiednia, postanowił, że podstawową zasadą i formułą rządzenia miastem będzie agresywny antysemityzm, w Belwederze doszło do rozłamu. Po jednej stronie stanął cesarz. Franciszek Józef, umiarkowany i mądry filosemita, przez sześćdziesiąt lat sprawowania władzy sprzeciwiał się bowiem dyskryminacji Żydów i wspierał ich emancypację, chętnie dając im zatrudnienie w najważniejszych instytucjach państwa. Przekonali się o tym również Bośniacy, a przede wszystkim sarajewianie, kiedy po 1878 roku ich pocztę, kolej oraz urzędy wyższego i niższego szczebla zaczęli zasilać pracownicy ze wschodniej i środkowej Europy: Aszkenazim, tudzież Szwaby – jak z lekceważeniem mówili o tych dopiero co poznanych braciach w wierze miejscowi Sefardyjczycy. Nowo przybyli Żydzi nie tylko mieli równe prawa z imigrantami pozostałych wyznań. ale także w niedługim czasie dostali od C.K. Monarchii własną synagogę, ponieważ lokalni współplemieńcy za żadne skarby nie chcieli ich wpuścić do swojej.
Franciszek Józef zajął się więc wobec burmistrza Luegera stanowisko zdecydowanie krytyczne. W swoim oporze pozostał jednak sam. Był stary, zmęczony i słaby, więc zamiast raz jeszcze uderzyć pięścią w stół i rozgonić wrogie mu towarzystwo wiedeńskich drobnomieszczan, pofolgował im, podobnie jak swoim oponentom pod koniec panowania pofolgował „ostatni Habsburg” Josif Broz Tito. Arcyksiążę natomiast, który ze skrajną pogardą odnosił się do wszystkich od lat zadomowionych na austriackim dworze Żydów: bankierów i dyplomatów, szczerze zafascynował się burmistrzem i został jego gorliwym zwolennikiem. Zresztą właśnie dzięki Franciszkowi Ferdynandowi kandydatura Luegera została, mimo sprzeciwu cesarza, ostatecznie przeforsowana. Ponownie wybrany gospodarz stolicy okazał się bardzo skuteczny, wzbudzając tym podziw wysoko postawionych przedstawicieli kultury i polityki. W ten sposób to, co wcześniej było wyłącznie kwestią obyczajów, złego smaku i światopoglądu ludu oraz zdeklasowanych mieszczan, teraz przeniknęło do kręgów dworskich i zaczęło funkcjonować jako zupełnie naturalna i, przede wszystkim, użyteczna ideologia. Antysemityzm porywał tłumy, a ograniczenia narzucane Żydom spotykały się z powszechną akceptacją czy wręcz zachwytem. Trzeba jednak przyznać, że sam Karl Lueger, pobożny katolik, który cieszył się solidnym wsparciem austriackiego kleru, nie czuł wrogości do Żydów. Na przykład bez przeszkód, wcale tego nie ukrywając, współpracował z rodziną Rotschildów5. Kiedy pewien bankier postawił mu pytanie o logikę jego polityki, on spokojnie odpowiedział: „Antysemityzm jest dobrym narzędziem kontroli mas, ale do czasu. Przestaje być potrzebny, gdy osiągamy cel. To sport niższych lig”.
Wszelako takie przekonania nie przeszkadzały mu głosić również innych prawd, na przykład że „tylko żydowskie tuzy” przetrwają w morderczych warunkach wolnego rynku” albo że „[m]usimy chronić chrześcijański świat przed kapitalistyczną zarazą. Antysemityzm nie jest wcale eksplozją brutalności, a jedynie rozpaczliwym głosem uciemiężonych chrześcijan wzywających na pomoc Kościół i państwo”. Sto lat później w podobnym tonie będą przemawiać chorwaccy biskupi, pasterze Kosic, Barisic i Bogović.
Jeden ze stronników Karla Luegera tak oto dookreślał politykę raportowaną przez samego arcyksięcia: „Ja Żydowi nie przyznaję prawa do bycia człowiekiem, dlatego uważam, że każdą próbę kontaktu ludzi z Żydami trzeba karać jako czyn nieprzyzwoity i przeciwny naturze”.
Oczywiście nie powinniśmy osądzać Franciszka Ferdynanda na podstawie jego myśli i emocji, tym bardziej, że kiedy witano go w Metkoviciu, nadal był tylko następcą tronu, fakt jednak pozostaje faktem: ten wierny katolik, Austriak i wiedeńczyk apostołował nie chrześcijańskie cnoty, lecz nienawiść. Węgrzy, Żydzi, Słowianie, Serbowie – w jego wizji świata wszyscy oni stanowili zbędny element. Całą swoją miłość i całą swoją samotność powierzył Zofii. Uczucie wyobcowania zaś, podobnie jak Karl Lueger, wypierał pogardą.
Specjalny pociąg ruszył z Metkovivia chwilę po siódmej. Toczył się po wąskich torach, więc i salonka była ciaśniejsza i mniej luksusowa niż te, którymi arcyksiążę podróżował po drogach żelaznych Austrii. Za to krajobraz zapierał dech w piersiach. Tory jakby biegły przez chińskie, podmokłe pola ryżu, popłoch wzbijał nad szuwary wodolubne ptaki, a on, zamiast gawędzić z gubernatorem Potiorkiem, z tęsknotą śledził ich lot. „Nastanie dzień, kiedy ten kraj będzie należał do mnie, gdy rządzić będę nim ja”, myślał.
Do Mostaru dotarł około wpół do dziewiątej rano. Wysiadłszy z wagonu, pozdrowił gospodarzy, tych samych, którzy cztery lata wcześniej wspaniale podjęli Franciszka Józefa. Jeden z nich, krzepki, charyzmatyczny staruszek w przyciasnym fraku, rozpoczął orację na jego cześć. Z nieba lał się żar, a z ludzi – pot, lecz ten mężczyzna, jak na prawdziwego pana przystało, nie pocił się. Franciszek z rosnącą niecierpliwością wyczekiwał końca jego wystąpienia, ale on mówił dalej, robiąc dygresje, wypuszczając i splatając wątki, snuł opowieść niczym Szeherezada.
Nazywał się Mujaga Komadina i piastował urząd burmistrza Mostaru, o czym arcyksiążę, oczywiście, nie wiedział. Gdyby pamięć mieszkańców Bośni wykraczała poza lirykę, Mujagę Komadina pamiętano by dzisiaj jako reformatora, który rozbudował miasto, przeprowadził je z jednej epoki do drugiej, ze średniowiecza w wiek elektryczności, dzięki czemu stał się bohaterem kilku sevdalinek, pieśni ludowych o tajemniczej wymowie. Przynajmniej w jednej nich wymieniony jest z imienia i nazwiska:
Dwory stawia, ach,
dwory, jak krew w piach,
dwory stawia Komadina Mujo
po Mostarze, najpiękniejszym mieście.Podziwia je, ach,
podziwia krew w piach,
podziwia je Mostar cały niby,
nie ma bowiem Zaimowej Ziby.Gdzie ty jesteś, ach,
gdzie jesteś, krew w piach,
gdzie ty jesteś, Zaimova Zibo?
To dla Ciebie budowałem niebo.Tak, dla Ciebie, ach,
dla Ciebie, krew w piach,
dla Ciebiem ja dwory wystawił
i najszczerszym złotem wyzłocił.[…]
Tak więc na początku XX wieku, kiedy wszędzie wokół huczała już nowa era, a Europę rozjaśniało sztuczne światło, w Mostarze do następcy cesarskiego tronu zwracał się człowiek z pieśni ludowej, która sto lat później zarówno wykonawcom, jak i odbiorcom wydawać się będzie o wiele starsza od epoki C.K. Monarchii. Na tym właśnie polegało nieporozumienie między arcyksięciem a Bośnią i Hercegowiną. Podczas gdy on gnał w XX wiek, rozumiejąc go i wpasowując się weń lepiej niż w swoją dobę, ten kraj wciąż funkcjonował wedle dawnego porządku czasu, żył pod każdym względem wolniej i ociężalej, niż Franciszek mógł sobie wyobrazić. Cud, że w ogóle doszło do tego spotkania: on i Komadina Mujo, cud większy od widoku ptaków lecących w popłochu ponad trzęsawiska.
Pod wieczór dotoczył się do Ilidžy6, gdzie sukcesor nareszcie zobaczył się z żoną Zofią. W okolicznych górach i na poligonach żołnierze XV i XVI Korpusu Armijnego czekali na zaplanowane na następny dzień manewry wojskowe. Tymczasem arcyksiążę, zamiast po długiej podróży odpocząć w hotelu, zarządził wyjazd do Sarajewa. Decyzję podjął nagle i wbrew protokołowi.
Powoli zapadał zmierzch jednego z najdłuższych dni w roku. Minęła ósma, kiedy automobil z dostojną parą przejechał przez Baščaršiję7. Wśród ludzi, którzy przypadkowo znaleźli się na jego trasie, był Gavrilo Princip. Nazajutrz w knajpie u Semiza opowiadał o tym, jak przed sklepem kilimiarza Kabilja8 widział księżną z arcyksięciem, ale nic nie zrobił, bo za plecami miał policjanta. Zresztą, cóż mógł zdziałać bez pistoletu w kieszeni? Przechwalał się tylko i popisywał, prawdopodobnie samemu jeszcze nie do końca wierząc w to, że w niedzielę dokona zamachu. On albo ktoś z grupy, bez różnicy kto. Wtedy wszystko wciąż jawiło się im wyłącznie jako zabawa. Co prawda, gdyby zaszła taka potrzeba, pewnie każdy z Młodobośniak zakląłby się słowem honoru, że ta zabawa będzie miała bardzo poważne konsekwencje, lecz w gruncie rzeczy żaden w to nie wierzył. W końcu był to tylko jeden ze spisków, w których brali udział, jeden z wielu zamachów dokonywanych wówczas w Sarajewie, Zagrzebiu czy Lublanie.
Przeciwko Franciszkowi Ferdynandowi też już wcześniej sprzysięgali. Niespełna rok wcześniej do Wiednia pojechał zabić go pochodzący z Žrnovicy koło Splitu uczeń trzeciej klasy gimnazjum nauczycielskiego, Lujo Aljinović. Młodzieniec jeszcze jako zwolennik Ante Starčevicia chciał zostać księdzem, wybrał się więc na nauki do Rzymu. Podczas wojen bałkańskich uległ jednak gruntownej przemianie i postanowił, że zaciągnie się do wojska serbskiego. Wprawdzie zanim dotarł na południe Serbii, wojna zdążyła się skończyć, ale Lujo się nie zrażał. Kupił rewolwer i wyruszył do Wiednia. Po drodze, w Zagrzebiu, nieopatrznie zdradził się ze swymi planami przed dwoma aktorami i szybko wpadł w ręce policji. Jeden z kapusiów to Rudolf „Katedralis” Habeduš, ceniony wówczas autor popularnych, drobnomieszczańskich felietonów. Aljinović dostał wyrok, miał iść na katorgę. Uratowała go interwencja pewnej wpływowej rodziny, dzięki której po Wielkiej Wojnie wyemigrował do Ameryki Południowej. Choć żył długo, do ojczyzny już nigdy nie wrócił. Po latach w liście do profesora Ljuby Jurkovicia, swego rodzaju zwięzłej autobiografii spiskowca, w postscriptum napisał: „Tuż po wojnie spotkałem w Zagrzebiu Hainstera Habeduša, wtedy już dość znanego człowieka teatru. Kiedy mnie zobaczył, zaczął błagalnie prosić o wybaczenie, przysięgać na miłość do babci, która, jak twierdził, umarłaby, gdyby coś mu się stało. Powiedziałem, że spróbuję. Ostatnio dowiedziałem się, że Hainster Habeduš od dawna nie żyje, co mnie niejako zwalnia z tamtego zobowiązania”. W ten sposób literat Rudolf „Katedralis” Habeduš ocalił swój mieszczański honor, żeby sto lat później znaleźć się w Chorwackiej Encyklopedii Literackiej. Lujo Aljinović natomiast został skutecznie wymazany z chorwackiej kultury.
Piątek i sobotę arcyksiążę spędził, nadzorując wojskowe manewry, księżna zaś, jak podaje Vladimir Dedijer, „odwiedzała kościoły, monastery, sierocińce i lokalną fabrykę kilimów”. W tej tkalnie pracowała Katarina Andrić, matka Ivona. Czy widziała Zofię z bliska, jaki miała do niej stosunek?
W Sarajewie razem byli krótko. Nie przypuszczali, że przeżywają właśnie ostatnie wspólne chwile. Ona, widząc życzliwą, prostoduszną reakcję ludzi, odetchnęła z ulgą i uspokoiła się, on z kolei, dumny i pewny siebie, roił o tym, że w niedzielę przejedzie się po mieście samochodem o składanym dachu. I to nie sam, a z żoną! Chciał w ten sposób zademonstrować determinację i władczą siłę, pokazać, że nigdy i za żadną cenę nie zrezygnuje ze swojej miłości. Oboje czuli się w stolicy Bośni szczęśliwi jak rzadko kiedy.
U kilimiarza Kabilja, który posługiwał się jakimś dziwnym hiszpańskim narzeczem, księżna kupiła więcej dywanów, niż zamierzała. Co teraz z nimi zrobi? „Czy hiszpański zawsze był tak układny?”, spytała arcyksięcia. Musiał to wiedzieć, przecież objechał cały świat, a jednak tylko się zaśmiał i nic nie odpowiedział.
TŁUMACZENIE Z ANGIELSKIEGO: MIŁOSZ WALIGÓRSKI
Dziękujemy Autorowi za zgodę na wydrukowanie opowiadania, którego pierwodruk miał miejsce w gazecie „Jutarnji list” w kwietniu 2014 roku.