z Joanną Kusiak rozmawia Natalia Raczkowska
Natalia Raczkowska: W artykule Comparative urbanism for hope and healing: Urbicide and the dilemmas of reconstruction in post-war Syria and Poland[1] (Urbanistyka porównawcza jako źródło nadziei i ukojenia. Miastobójstwo i dylematy rekonstrukcji w powojennych Syrii i Polsce), napisanym wspólnie z syryjskim badaczem Ammarem Azzouzem, porusza pani temat działania mimo wszechogarniającej destrukcji. Skąd w ludziach zdolność do przeciwstawienia się beznadziejnym – wydawałoby się – okolicznościom?
Joanna Kusiak: Zacznę może od wyjaśnienia, dlaczego napisaliśmy ten artykuł, bo jest ono dla mnie ważne. Nie powstałby, gdybym nie poznała Ammara. Poszłam na wykład, na którym Ammar, jeszcze jako doktorant, opowiadał o Homs, swoim rodzinnym mieście. Osobowość i opowieść mówcy zarezonowały we mnie z tym, co my – warszawiacy i warszawianki – znamy z historii. Obrazy Homs zamienionego w morze gruzów przywodziły mi na myśl Warszawę, w dodatku Ammar – architekt na wygnaniu politycznym z powodu wojny – przeżył traumę miastobójstwa, a mimo to wciąż myśli o przyszłości swojego miasta. Wierzy w nią, choć w obecnej sytuacji nic nie daje nadziei. Takie okoliczności wymuszają nadzieję radykalną. Karmi się ona nie obecnym stanem rzeczy, lecz tym, że przyszłość jest ontologicznie otwarta, czyli mówiąc mniej filozoficznie, nie wiemy, co się stanie. To wiadomość zarazem zła i dobra: wszystko może ulec zniszczeniu, ale niewykluczone, że stworzymy zupełnie nowe możliwości i nowe systemy. Musimy jednak pamiętać, że one nie powstają same, potrzebne jest działanie. Radykalna nadzieja jest praktyką niepoddawania się terrorowi status quo, niezależnie od tego, jak niekorzystne by było.
NR: Warszawę i Homs różni wiele – od położenia geograficznego, przez kontekst kulturowy, po punkt w historii, w którym się znajdują. Co zaś łączy te dwa miasta?
JK: Rzeczywiście trudno porównywać Warszawę i Homs, ale miastobójstwo wszędzie wygląda tak samo: morze gruzów znoszące wszystkie różnice. Wydaje mi się, że te doświadczenia są uniwersalne. Zaczęliśmy pisać artykuł dwa lata temu. Rosja dokonała pełnoskalowej agresji na Ukrainę, zanim został opublikowany, a tam dzieje się obecnie to samo: architekci i urbaniści, zarówno ci, którzy zostali, jak i ci, którzy wyjechali z kraju, organizują się i myślą o odbudowie. Na razie nie da się przewidzieć, jak i kiedy zakończy się wojna. Radykalna nadzieja w granicznej sytuacji miastobójstwa nie zależy od kontekstu kulturowego. Posłużyliśmy się przykładami Warszawy i Homs, bo z tych miast pochodzimy. Piszemy z głębi własnych doświadczeń, dlatego łatwo było nam zuniwersalizować elementy najbardziej osobiste. Połączeń jest więcej, Polska i Bliski Wschód mają długą historię powojennej wymiany myśli i współpracy. Pisał o tym Łukasz Stanek.
NR: Miastobójstwo niszczy nie tylko tkankę urbanistyczną. Wspominają państwo o miastobójstwie jako rodzaju geotraumy. Czym ona jest?
JK: Człowiek jest istotą przestrzenną, związaną z przestrzenią. Geotrauma to jednocześnie trauma człowieka i miejsca, indywidualna i zbiorowa. W Warszawie nie trzeba tego nikomu tłumaczyć. Wszyscy w tym mieście wiedzą, że historyczne doświadczenie przemocy jest wciąż odczuwalne w jego strukturze. Przejawia się w trzech formach: po pierwsze, w obsesji upamiętniania – wszechobecnych tabliczkach i pomnikach; po drugie, w materialnych śladach po kulach; po trzecie, i może najważniejsze, w pamięci i ciałach ludzi, nie tylko jeszcze żyjących powstańców i cywili. Nauka dawno temu dowiodła, że pewne cechy neurologiczne, które obserwujemy u osób doświadczonych przez traumę, są przekazywane następnym pokoleniom. Traumy przeszłych pokoleń nosimy w swoich ciałach, ale także w społeczeństwie, w opowieściach, które nas kształtują. Upamiętnienie – jak 1 sierpnia, kiedy cała Warszawa się zatrzymuje i wyją syreny – ale też zmęczenie traumą i opór przeciwko obsesji upamiętnienia są elementami pracy posttraumatycznej, przepracowywania traumy. Istotną częścią tego procesu już na jego wczesnym etapie jest nadzieja, wychylenie się w przyszłość.
W historii odbudowy Warszawy największe wrażenie zrobił na mnie Szymon Syrkus. W liście z Auschwitz napisał do żony, że życie w ciasnej przestrzeni z tak wieloma ludźmi będzie dla niego ważnym punktem odniesienia przy budowie osiedli mieszkaniowych po wojnie. Z początku to zdanie wydało mi się wzięte z kosmosu: facet uwięziony w obozie zagłady zastanawia się, jak wykorzystać to doświadczenie w projektowaniu architektury, ale wielu ludzi przeżyło właśnie dzięki pozytywnemu myśleniu. Wiemy to między innymi od psychologa Viktora Frankla, autora książek o swoim doświadczeniu obozu zagłady. Radykalne wychylenie w niepewność przyszłości, równe prawdopodobieństwo, że wydarzy się najgorsze albo wręcz przeciwnie – najlepsze – pozwalają nam uchwycić się nadziei w sytuacjach granicznych.
NR: Czy radykalna nadzieja jest tylko mechanizmem myślowym, który pozwala uciekać od traumy w wyobrażenie przyszłości? Czy w sytuacjach ekstremalnych można przekuć nadzieję w działanie?
JK: Radykalnej nadziei nie wolno mylić z naiwnym optymizmem. Radykalna nadzieja nie zakłada, że wszystko będzie dobrze. Polega raczej na produkcji znaczeń w sytuacji, gdy nie wiemy, czy będzie dobrze. Przejawia się w próbach nadania sensu tak bezsensownym doświadczeniom egzystencjalnym jak Zagłada. Praktyką nadziei można nazwać zachowanie Syrkusa: w sytuacji ekstremalnej, nieludzkiej, spoglądał w przyszłość, ale nie uciekał. On nie udawał, że jest gdzie indziej, że wokół nie dzieją się rzeczy straszne. Myślał raczej: jak mogę nadać temu doświadczeniu sens i przełożyć je na to, co dla mnie ważne? Dla niego ważna była wizja przyszłości miasta. Nadzieję praktykował z dwóch punktów widzenia: indywidualnego i kolektywnego. Myślę, że cudu odbudowy Warszawy, o którym tak pięknie opowiedział Grzegorz Piątek w Najlepszym mieście świata, dokonano dlatego, że wiele osób było na niego duchowo i praktycznie przygotowanych. Nie chodzi mi o to, czy wykorzystano projekty, które polscy architekci rysowali w czasie wojny. Zadecydowała gotowość, by wziąć się do roboty, kiedy nastanie dzień po wyzwoleniu lub rewolucji. Dzięki duchowemu przygotowaniu możliwa była później odbudowa ponad politycznymi podziałami.
NR: Jak praktykować nadzieję? Jak może się ona łączyć z architekturą – dziedziną mocno pragmatyczną?
JK: W czasie II wojny światowej aktywnie działała Pracownia Architektoniczno-Urbanistyczna w polskim podziemiu, a jawnie – architekci za granicą. W Liverpoolu przy współpracy z polskim rządem na uchodźstwie otwarto Polish School of Architecture. Jej studenci projektowali na przykład odbudowę Starego Miasta w ramach prac zaliczeniowych. W Syrii obecnie wygląda to tak samo: wielu architektów, urbanistów i aktywistów działa lokalnie w podziemiu, pod przybranymi nazwiskami, inni zaś dokładają swoje cegiełki z emigracji. Ammar przez wiele lat był zatrudniony w firmie ARUP, czyli wykonywał swój zawód w Wielkiej Brytanii, ale po godzinach tworzył projekty z innymi ekspatami. Zrealizował też duży projekt Domicide – serię wywiadów wideo o zabójstwie domu. Kilka odcinków można obejrzeć na YouTubie, miałam zaszczyt wziąć w nim udział. Kluczem do działania zawsze była i jest mobilizacja, zarówno w podziemiu, jak i wśród ekspatów.
NR: Odbudowa Warszawy posłużyła za wzór dla wielu miast, między innymi Limy i Skopje, niedługo po jej zakończeniu. Te odbudowy były osadzone w konkretnej sytuacji polityczno-gospodarczej, która obecnie nie ma szansy się powtórzyć. Czy we współczesnych odbudowach – Syrii, ale też Ukrainy – jest miejsce na innych aktorów niż globalny kapitał? Jakie znaczenie dla przyszłych działań może mieć trwająca samoorganizacja architektów? Jakie sojusze wydają się istotne?
JK: Po II wojnie światowej odbudowa była scentralizowana i organizowana przez silne państwo, zarówno w krajach socjalistycznych, jak i kapitalistycznych. Działo się to jeszcze przed globalizacją, jaką znamy obecnie, nikt na skalę międzynarodową nie spekulował nieruchomościami. Teraz każda inwestycja w nieruchomości czy to komercyjne, czy mieszkaniowe jest wydarzeniem na globalnym rynku – natychmiast pojawiają się aktorzy z dużym kapitałem, którzy próbują zarobić. Sama w sobie owa chęć nie musiałaby być zła, ale niestety często jest zaspokajana kosztem mieszkańców lub innych adresatów odbudowy. W Syrii reżim Assada używa hasła odbudowy jako pretekstu do czystek politycznych i zbijania kapitału. Osoby podejrzane o sprzeciwianie się reżimowi są pozbawiane domów. Na wysiedlonych terenach powstają centra handlowe i luksusowe apartamentowce – wielkie komercyjne budowle, na które większości populacji nie stać. To sprawia, że syryjska odbudowa napawa goryczą, przez co trudniej znaleźć powody do nadziei. Duchowe i intelektualne przygotowanie do procesu odbudowy jest potrzebne przede wszystkim po to, by nie być naiwnym w zetknięciu z projektami. Po każdym dużym tąpnięciu politycznym – to nie musi być miastobójstwo, pamiętamy przecież, co się działo w Polsce lat 90., po zmianie ustroju – natychmiast pojawiają się aktorzy dysponujący dużym kapitałem, którzy chcą cynicznie wykorzystać sytuację. Jednocześnie szok wojny lub zmiany czynią społeczeństwo podatnym na tego rodzaju nadużycia.
Na szczęście globalizacja skutkuje też globalnym przepływem wiedzy. Współpracuję z Ammarem, a także z architektami i badaczami z Ukrainy, by przekazywać i wykorzystywać wiedzę zgromadzoną przy wcześniejszych doświadczeniach. Ona pomaga przygotować się na to, co może nadejść.
NR: Wspominają państwo o homogenizacji społeczeństwa jako jednym z rezultatów miastobójstwa. Jak do niej dochodzi? Jak się koduje wykluczenie w przestrzeni?
JK: Znakomitym przykładem jest reprywatyzacja w Warszawie. Dokonywano jej pod hasłem sprawiedliwości społecznej, lecz tak naprawdę przyniosła kolejną falę potwornej niesprawiedliwości. Z badań, publikacji i mediów wiemy już, że na reprywatyzacji skorzystała przede wszystkim wąska grupa profesjonalnych biznesmenów. Niejeden z nich wzbogacił się bardziej niż prawowici spadkobiercy. Oczywiście najmocniej poszkodowaną stroną byli lokatorzy reprywatyzowanych budynków i zwykli mieszkańcy Warszawy, którym zabierano tereny publiczne, szkoły czy boiska. Problemem wynikł przede wszystkim z indywidualnie rozumianego tytułu własności w sytuacji dramatycznego, historycznego tąpnięcia, jakim jest zrównanie miasta z ziemią. Własność to artefakt domeny prawa – koduje tylko konkretny moment ostatniej zmiany właściciela, a wyłącza realia, w jakich do niej doszło. Znów posłużę się przykładem z Warszawy, bo ten kontekst dobrze znamy i rozumiemy. Właściciel kamienicy w getcie, Żyd, sprzedaje ją pod presją, by ratować swoje życie. Uwzględniając wyłącznie prawo własności, pozbawiamy znaczenia okoliczności, w których doszło do transakcji, redukujemy tę sytuację do informacji, kto kupił kamienicę i za ile. Takie uproszczenie było nagminne w historiach znanych z warszawskiej reprywatyzacji. Prawo własności pomija fakt, że Warszawa została odbudowana za publiczne pieniądze i pracą społeczną. Pomija udział w odbudowie osób, które dostały przydział na mieszkanie jako część zapłaty za swój wysiłek fizyczny. Uwzględnia wyłącznie ostatnią transakcję, co w praktyce umożliwia i sankcjonuje pranie brudnych pieniędzy.
Po ten mechanizm sięga teraz reżim Assada. Manipuluje tytułami własności, często w sposób przemocowy. Syryjczycy tracą majątki, ponieważ tytuły własności pozwalają usytuować tych ludzi w przestrzeni. Osoby, które sprzeciwiają się reżimowi – co jest obecnie przestępstwem zagrożonym karą śmierci – nie mogą po prostu złożyć roszczenia, że chcą odzyskać działkę. Jeśli taki śmiałek zostanie namierzony, najczęściej traci życie – w więzieniu albo z rąk wynajętego zabójcy. Tytuły własności należne ofiarom są przesuwane na osoby związane z reżimem, dzieje się to w transakcjach przymusowego kupna-sprzedaży. Reżim cynicznie wykorzystuje więc własność prywatną.
W czasie konfliktów płoną archiwa. Bez nich łatwo manipulować prawem własności – zniszczyć albo sfałszować dokumenty. Nie inaczej było w Warszawie w czasie wojny. Czasem fałszerstwo udaje się udowodnić, ale najprawdopodobniej nigdy nie poznamy prawdziwej skali tego procederu. Dlatego myśląc o przyszłych projektach restytucji, musimy mieć na uwadze wymiar manipulacyjny, znany z Warszawy. Prosta restytucja grozi ponownym wzmocnieniem niesprawiedliwości.
NR: Czy jest możliwy proces odwrotny? Jak można zakodować w przestrzeni sprawiedliwość społeczną?
JK: Kataklizmy miastobójcze są dobrym powodem, by radykalnie przedefiniować strukturę własności. Komunalizacja gruntów w sytuacji kataklizmu niesłusznie uchodzi za narzędzie socjalistyczne. Ale dekret warszawski miał też swój odpowiednik w Rotterdamie. Uspołecznianie gruntów stosuje się powszechnie, bo nie da się inaczej odbudować miasta. Pod koniec artykułu przedstawiliśmy propozycję narzędzi przydatnych, jeśli chcemy zabezpieczyć sprawiedliwość społeczną i historyczną w nowej materii urbanistycznej. Wiele projektów restytucji uwzględnia między innymi kwestię przywrócenia jakiejś tkanki społecznej. W przedwojennej Warszawie mieliśmy ogromną różnorodność społeczną, liczną populację żydowską, wielu mieszkańców innych narodowości. Podobnie wielonarodowe i wielokulturowe społeczeństwo było na Bałkanach przed wojną i rozpadem Jugosławii. Badania pokazują, że odtworzenie różnorodności społecznej się nie udaje, gdy stosujemy prostą restytucję własności. Prawo własności nie jest narzędziem, które pozwoli utrzymać pewne grupy społeczne na ich historycznych terenach, ponieważ w czasie wojny (lub po niej, gdy spadkobiercy właścicieli wyprzedają roszczenia) tytuły własności stają się przedmiotem komercyjnej spekulacji. W sytuacji historycznego kataklizmu indywidualizm prowadzi do pogłębienia niesprawiedliwości. Tkankę społeczną pozwala zachować wyłącznie rozwiązanie inspirowane rdzennymi strukturami własności, ceniącymi własność kolektywną wyżej niż indywidualną – innej metody nie znaleźliśmy. W tym systemie konieczne jest założenie, że pewne obszary należą do określonych większych grup społecznych, a nie do poszczególnych osób.
NR: Czy tego rodzaju podejście do prawa własności da się wprowadzić w mieście, które nie doświadczyło kataklizmu i nie zaczyna od początku?
JK: Pytanie o możliwość może być też pytaniem o nadzieję. Cały świat pogrążył się obecnie w kilku rodzajach kryzysu: mieszkaniowym i modelu indywidualnej własności, kwitnie spekulacyjny kapitalizm. Problem nie dotyczy wyłącznie miast, które zostały zmiecione z powierzchni ziemi. W czasie, gdy nie piszę artykułów o Syrii, jestem jedną z rzeczniczek berlińskiej inicjatywy Deutsche Wohnen & Co. enteignen. Dążymy do tego, by powołując się na artykuł 15 niemieckiej konstytucji, uspołecznić dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkań w Berlinie. W 2021 roku zorganizowaliśmy w tej sprawie referendum i wygraliśmy je 60 procentami głosów. Ze względu na opór władz miasta cel nie został jeszcze osiągnięty, ostatnie wybory w Berlinie wygrało CDU, więc na razie nie ma widoków na realizację naszych postulatów. I tak dokonał się postęp, bo pięć lat temu takie referendum nie miało szansy na sukces.
NR: Rozmawiamy w kontekście numeru „Autoportretu” poświęconego samoorganizacji. Antropolożki i antropolodzy wskazują, że sytuacje kryzysowe wyzwalają w ludziach niezwykłą zdolność do samoorganizacji, niesienia pomocy i wsparcia. Jak rozwijać oddolne działania na styku z działalnością instytucjonalną? I co robić, jeśli społeczna energia się wyczerpie, solidarnościowe odruchy wygasną?
JK: Przykład Warszawy pokazuje, że mobilizacja nie zawsze jest powszechna, zyskuje i traci na popularności. Plany odbudowy snuło tak naprawdę wąskie grono architektów, lecz w odpowiednim momencie pociągnęło za sobą wielu ludzi. Mitem jest, że zmiana społeczna odbywa się siłą większości. Za zmianę społeczną zawsze odpowiada dobrze zorganizowana mniejszość, która pracuje mimo braku perspektyw. W końcu nadchodzi historyczny moment, gdy układ sił się odwraca i zmiany nagle nabierają tempa, bo ludzie są przygotowani, w dodatku wykonali już część pracy. Zmian nigdy nie inicjowała większość. Nie ma co narzekać, liczyć na to, że w końcu zbierze się nas więcej, trzeba po prostu robić swoje. Dla własnego zdrowia psychicznego warto sobie powiedzieć, że najważniejsze przełomy zawsze dokonywały się pracą entuzjastycznej mniejszości. Jak pisała Margaret Mead: „Nigdy nie wątp, że mała grupa myślących i oddanych obywateli może zmienić świat. W rzeczywistości zmiana zawsze następowała za ich sprawą”.
NR: Czy solidarność pomaga w działaniu? To słowo ma w Polsce szczególną tradycję i historię, lubimy zresztą o nie się spierać. Czy mamy szansę je odzyskać, czy jest sens przywracać je w debacie, odrywać od ruchu? A może powinniśmy wrócić do dawnych ideałów? Jeśli tak, to do jakich?
JK: Nie pozbędziemy się tego słowa z naszego słownika i absolutnie nie powinniśmy próbować tego robić. Mimo konfliktu wewnątrz Solidarności i jej późniejszego rozpadu był to potężny ruch społeczny i piękna karta w polskiej tradycji. Naiwnością jest sądzić, że zawsze będzie miło i unikniemy podziałów, ale i Solidarność, i odbudowa Warszawy pokazują, że w kluczowych momentach mobilizacja ponad podziałami jest możliwa. W Warszawie priorytetem była rekonstrukcja, ze szczególnym naciskiem na budowę dostępnych mieszkań – znakomicie pokazał to Grzegorz Piątek. W odbudowie brały udział osoby z obu stron politycznej barykady. Nawet przeciwnicy nowego reżimu uznali, że odbudowa jest celem nadrzędnym, wobec niego blakną indywidualne przekonania i oni chcą w niej uczestniczyć. Nie zapomnijmy tej lekcji.
NR: Jak postawy z czasów odbudowy, rodzenia się pewnego ruchu, przełożyć na dzisiejsze realia? Wydaje się, że mamy polityczną stagnację, ale jednocześnie piętrzą się kryzysy: ekonomiczny, mieszkaniowy, klimatyczny. Każdy wymaga radykalnych, zdecydowanych działań.
JK: Radzę wzorować się na niegdysiejszych architektach Warszawy oraz współczesnych Syrii i Ukrainy. Zamiast dywagować na temat skomplikowanego kryzysu, zadajmy sobie pytanie: co byśmy zrobili, gdyby jutro się kryzys skończył? Czy jesteśmy gotowi na jutro bez kryzysu? Czy wiemy, czego chcemy? Mamy problem nie z kryzysem, ale z własną wolą: zapomnieliśmy, jakiej przyszłości byśmy chcieli. Do tego stopnia skupiliśmy się na problemach, że nie potrafimy sobie wyobrazić alternatyw. Może najważniejszy wniosek z przeszłych i obecnych ekstremalnych sytuacji brzmi: nawet kryzysów nie powinniśmy brać za pewnik. Nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co zdarzy się jutro. Wszystko możemy stracić – i wszystko możemy stworzyć.