Pamiętam moją pierwszą pracę: Harbour Exchange, budynki nr 4, 5, 7 i 8, londyńskie doki, rok 1988. Gorączka budowlana ogarnęła Londyn w ostatnich latach rządów Margaret Thatcher, stwarzając w ten sposób okazję dla wielu świeżo upieczonych architektów do zdobycia pierwszych doświadczeń. Jakość budynków, nad którymi pracowaliśmy, była nijaka: nie do końca postmodernistyczny pastisz Canary Wharf, może raczej stonowany modernizm, nastawione na generowanie zysków maszyny. Zlecano ich budowę w trybie „zaprojektuj i buduj”, co oznaczało, że w gruncie rzeczy pracowaliśmy dla wykonawcy, dla którego po prostu sporządzaliśmy rysunki, pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na sposób ich konkretyzacji. Moje pierwsze zadanie polegało na poprawieniu sufitów dwóch dolnych pięter budynków biurowych, które cały czas były w budowie. Podwieszane sufity trzeba było przeprojektować, aby mogły się na nich znaleźć gwieździste lampy oraz punkty, z których miały zwisać żyrandole. Inwestor wyliczył, że po przeznaczeniu pomieszczeń na parterze na handel (zamiast na biura) budynki wygenerują znacznie większy zysk; w wyniku tego częściową przebudowę rozpoczęto jeszcze przed ostatecznym ukończeniem budynków. Wśród młodych architektów dało się zauważyć perwersyjną frajdę płynącą z myśli, że jeśli będziemy kreślić wystarczająco szybko, konwersja wnętrz budynków może przemieścić się w górę i przejąć toczące się jeszcze prace budowlane na wyższych piętrach.

Ukończyłem studia zaledwie sześć miesięcy wcześniej, a moja pierwsza praca okazała się na wiele sposobów całkowicie szokująca. Nie szokowała mnie jakość budynków, nad którymi pracowałem, ani też całkowicie przypadkowy charakter decyzji jak ta opisana wyżej, tylko raczej fakt, że praktyka architektoniczna wydawała się nie mieć nic i to absolutnie nic wspólnego ze studiowaniem architektury. Pierwszym emocjonalnym stanem, który pamiętam ze swojej praktyki, jest poczucie czystej bezużyteczności. Moja techniczna wiedza była zdecydowanie niewystarczająca, przez co byłem mało przydatny, a nikt nie wykazywał zainteresowania wzniosłymi filozoficznymi rozważaniami, które snułem w trakcie studiów. Do tej pracy byłem zarazem niewystarczająco i przesadnie wykwalifikowany. Doświadczyłem tego wraz z innymi niedawnymi absolwentami; nie traciliśmy jednak ducha i staraliśmy się zachować dobre samopoczucie. („Przynajmniej nie mamy nic wspólnego z powstającym naprzeciwko budynkiem Cesara Pelliego”). Płaca była dobra, a dni pracy elegancko uporządkowane w przedziały od 9 rano do 5 po południu. Jednak mimo to każdy dzień zdawał się trwać wieczność w obliczu niekończącego się strumienia pozornie bezcelowych zadań.

Byłem przekonany, że wszystko się zmieni wraz z upływem czasu. Kiedy tylko nie będę już musiał realizować wątpliwych decyzji projektowych podjętych przez innych – w architekturze decyzje są takie z definicji – rzeczy miały stać się lepsze. Wreszcie miało się pojawić trochę miejsca na idealizm, który rozwinąłem w sobie w trakcie studiów. Jednak kiedy tylko zacząłem pracować na własny rachunek, wszystko, co przeszkadzało mi jako pracownikowi, zaczęło się przedstawiać w jeszcze gorszy sposób. Tym razem były gęby do wykarmienia. Szybko przekonałem się, że w zderzeniu z potrzebami ekonomicznymi architekt jest w gruncie rzeczy pozbawioną jakiejkolwiek władzy postacią. Powiedzenie „nie” lub zakwestionowanie wytycznych klienta polega w najlepszym wypadku na delikatnej perswazji, nigdy nie jest zwarciem równych sobie stron.

Wielu moich współczesnych zwróciło się ku nauczaniu, niektórzy nawet zaraz po studiach. Dla mnie taka decyzja wydawała się dziwna: traktowałem ją jako pochopną i przedwczesną kapitulację w obliczu pierwszych oznak kłopotów. Zastanawiałem się również, czego ludzie ledwo znający świat mogliby uczyć poza tym, czego ich samych nauczono kilka lat wcześniej. Taki recykling doświadczenia zdobytego na uniwersytecie w kontekście uniwersyteckim wydawał mi się dziwacznie samozwrotnym, do pewnego stopnia kazirodczym procesem, który mógł wprawdzie pomóc ludziom dotrwać do końca studiów, ale już nie przygotować ich na życie po nich.

Stworzenie edukacyjnej bańki, nawet jeśli przywoływanej w imię ochrony akademickiej niezależności, wydaje się daremnym zadaniem. W nieustannym odsuwaniu i unikaniu konfrontacji z szokiem praktyki – niech Bóg nas broni przed uświadomieniem sobie naszego braku znaczenia – ma swój początek dziwny stan schizofrenii. Z jednej strony aspirujący architekt jest zachęcany do realizacji niemalże megalomańskich ambicji, z drugiej zaś – wypuszcza się go zupełnie nieprzygotowanego na spotkanie ze światem, na który projektuje on tą właśnie megalomanię. Nie mówię tutaj o braku technicznych czy zawodowych kompetencji, tylko raczej o zdolności porozumienia się ze społeczeństwem, które jest całkowicie odmienne od jego ideałów. Natychmiast po wypuszczeniu w prawdziwy świat architekt jest oszołomiony całkowitym brakiem autorytetu i utyka w wielkiej rozpadlinie ziejącej między tym, co powinno jego zdaniem się wydarzyć a tym, co ostatecznie robi.

Im bardziej hermetyczne były nasze uczelnie, tym bardziej odlegli stawaliśmy się od realiów związanych z praktyką. Kiedy nie ma się styczności z praktyką, pojawia się tendencja do jej romantyzacji. W kontekście edukacji architektonicznej starchitekci stali się istotami podobnymi bóstwom. (Czasami sama wiedza o tym, że funkcjonuje się w sąsiedztwie jednego z nich, jest wystarczająca do tego, żeby ludzie poprosili cię o autograf…) Nadal jednak architekci tej rangi ponoszą odpowiedzialność jedynie za nieznaczny ułamek wszystkich wznoszonych budynków. Jest czymś dziwnym złudzenie, że przez rozbudzanie w każdym architekcie aspiracji do osiągnięcia ich statusu możemy osiągnąć jakikolwiek, najdrobniejszy postęp w ulepszaniu zabudowanego środowiska jako całości. W Stanach Zjednoczonych lat 80. na gruncie konserwatywnej polityki wprowadzono pojęcie ekonomii skapywania, w ramach której zaspokajanie potrzeb najbogatszych miało w ostateczności przyczyniać się do poprawy sytuacji wszystkich obywateli. Oddając cześć wąskiej grupie uznanych architektów i traktując ich jako wzorce do naśladowania dla całej profesji stworzyliśmy architektoniczną wersję teorii skapywania.

Rozumiana jako zawód, architektura stanowi ucieleśnienie osobliwego paradoksu. W kategoriach ekonomicznych jest dyscypliną wysoce reaktywną, stanowi odpowiedź na uprzednio sformułowane potrzeby. Z punktu widzenia idei jest czymś zgoła przeciwnym: jest wszak wizjonerską dziedziną, która tworzy przyszłość. Na nieszczęście dla architektów oba ujęcia są równie prawdziwe, w wyniku czego architektura jest osobliwą formą wszechwiedzy praktykowanej w warunkach całkowitej podrzędności. Pozwala to zrozumieć również częstokroć rasputinowski charakter relacji między architektami a klientami. Mój poprzedni pracodawca (niedługo przed zwolnieniem mnie) powiedział: „Najważniejszą rzeczą dla architekta jest posiadanie charyzmy!”. Dopiero teraz, pisząc ten tekst, rozumiem pełne znaczenie tego stwierdzenia. Charyzma – którą najlepiej można zdefiniować jako pozór posiadania niedostępnej dla innych i nigdy nieujawnianej wiedzy – odgrywa tutaj kluczową rolę, ponieważ niczym hipnoza pozwala zacierać ustanowione relacje władzy. To właśnie rozbieżność pomiędzy roszczeniami intelektualnymi architektury a jej realiami gospodarczymi sprawia, że coś tak mało określonego jak charyzma ma takie znaczenie. Pozwala ona architektowi zawiesić na chwilę niedowierzanie swoich zleceniodawców i uzyskać prowadzenie pod nieobecność prawdziwego mandatu. Charyzma to czysta psychologia, która pośredniczy między skalą czyichś ambicji i granicami jego lub jej władzy.

Czy chciałbym, aby moja edukacja wyglądała inaczej? Nie za bardzo. Chciałbym jednak, żeby w jej trakcie mówiono otwarcie o statusie tego, czego mnie uczono, żeby wprowadzono jakąś wiedzę na temat kontekstu… rodzaj przypisu mówiącego, że to, czego się uczę, stanowi w gruncie rzeczy marginalną formę idealizmu uprawianego przez nieliczną mniejszość; że rozważania związane z zabudową mają zupełnie inny charakter niż te, których nas nauczano. Nie znaczy to, że dokonałbym innego wyboru czy też przestałbym lubić mój zawód. Wiedząc jednak nieco więcej, miałbym przynajmniej świadomość, w co tak naprawdę wchodziłem. Z perspektywy czasu wiem, że spożytkowałbym sześć lat względnej wolności intelektualnej w zupełnie inny sposób. Spędziłbym mniej czasu na zgłębianiu arkanów profesji, a więcej na jej kontekście, zapoznałbym się z potocznością prawdziwego świata traktując ten proces jako jedyny sposób na jej przekroczenie, wypracowałbym w sobie więcej przedsiębiorczych a mniej artystycznych zainteresowań i nie zmarnowałbym połowy czasu na podziwianie wzorców, których w obecnym świecie nie da się naśladować. Uznałbym Le Corbusiera i Miesa za to, czym faktycznie są – historię.

Kształcenie architektów jest wrażliwym zjawiskiem. Zbyt wczesne ujawnienie realiów profesji zniechęciłoby nawet najbardziej zaprzysięgłego optymistę. Zabiłoby w nim produktywny idealizm, którego niewątpliwie potrzeba każdemu architektowi. Z drugiej jednak strony – architektura potrzebuje prawdziwej wiedzy na temat praktyki, jeśli ma wytworzyć jakąkolwiek sensowną krytykę tejże właśnie praktyki. Architektura uczy się od tego, co stosuje i stosuje to, czego się uczy. Kształcenie architekta jest nieustającym trwaniem w dylemacie „jajko czy kura”, w ramach którego teoria i praktyka, idealizm i pragmatyzm, opór i uległość są ze sobą powiązane w niedającej się rozplątać sieci, w której nigdy nie jest jasne, który z tych czynników dominuje. W kontekście architektury i jej nauczania zachodzi nieustanna i nieunikniona interferencja między przedmiotem krytyki (praktyką) i krytykiem (architektem), który jest kształtowany przez oraz zaangażowany w kształtowanie tego, co krytykuje. Współczesny architekt – typ ludzki stworzony przez tę edukację – jest zwykle skazany na bycie niedarzonym przez nikogo zaufaniem idealistą i to na długo zanim zacznie właściwą praktykę w zawodzie.

W jaki zatem sposób nauczanie architektury może przygotować do praktyki bez stawania się samemu formą praktyki? Architektura istnieje za sprawą pojęciowego dystansu dzielącego ją od areny, w której działa, jest w bólach wypracowaną przestrzenią do myślenia przed działaniem (i z której nie wszyscy z nas chcieliby ochoczo zrezygnować). Edukacja stanowi idealny okres do praktykowania i eksploracji takiej przestrzeni. Jednak z tego właśnie powodu trudne staje się opuszczenie edukacji, ponieważ oznacza to nieuchronne opuszczenie tej przestrzeni kontemplacji. Człowiek uczy się myśleć po to, aby dowiedzieć się, że na zewnątrz nie ma prawdziwego czasu na myślenie, że jest się skazanym na piekielny wyścig szczurów, w ramach którego trzeba sprostać pozornie niespójnym wymaganiom. Takie właśnie było pierwsze formacyjne doświadczenie mojej pierwszej praktyki w londyńskich dokach: konfrontacja między starannie pielęgnowanymi przekonaniami i całkowitym brakiem oczekiwań co do ich istnienia.

Czy zatem edukację architektoniczną można wymyśleć na nowo? Czy może ona przestać być sposobem na zawieszanie praktyki w imię myślenia i stać się sposobem zamieniania samej praktyki w przedmiot myśli? Nie bronię tutaj żadnej formy radykalnego pragmatyzmu ani żadnej formy kapitulacji, tylko po prostu wzmożonej ciekawości: chęci uzyskania formy ogólnej wiedzy na temat kontekstu i warunków, w jakich architektura jest wytwarzana i z którymi musi ona współgrać. Architektura jest rozgrywką w pinballa w labiryncie względów i interesów, z których architekci zdają sobie często sprawę w najmniejszym stopniu ze wszystkich. Jako podporządkowana wyższym (zazwyczaj finansowym) względom, architektura jest w zasadniczy sposób zupełnie innym zjawiskiem od tego, które opisują architekci. Budynki są nie tyle sposobem tworzenia przestrzeni, co wehikułami inwestycji, nieodzownym filarem systemu gospodarczego oraz – o czym się przekonaliśmy za sprawą kryzysu finansowego z 2008 roku – również potencjalnym źródłem jego niestabilności. Nieznajomość tego mechanizmu w połączeniu ze źle ulokowaną pychą prowadzi do wytworzenia śmiercionośnego koktajlu, w którym architekt w nieuchronny sposób zaczyna działać na rzecz spraw przeciwnych tym, które głosi jako swoje.

Tylko wtedy gdy architektura stawi czoła swojemu prawdziwemu statusowi, może być właściwie nauczana jako dyscyplina. Wiąże się z tym rzecz jasna cena, ponieważ będzie tutaj wymagana szczerość względem wszystkich rzeczy, do których architektura nie powinna zgłaszać żadnych roszczeń, a przynajmniej nie wyłącznych. Jedną z najważniejszych rzeczy, które należy uznać jest fakt, że nikt nie potrzebuje architekta do tego, aby zbudować budynek. Kiedy przychodzi do rzekomego sedna zadań architektury, okazuje się, że architekci stali się w gruncie rzeczy niepotrzebni. Architektura poprzez projekty tworzy to, co i tak wydarza się automatycznie. Budynki powstaną z udziałem czy bez udziału architektów. Budynek jest w dużej mierze samoutrwalającym się zjawiskiem: nagromadzeniem ograniczonej liczby wystandaryzowanych produktów przemysłowych, poddanych eksperckiej wiedzy wykonawców. Budownictwo systemowe jako metodyczna nauka miało umrzeć wraz z byłą NRD, a jednak to właśnie ono stanowi dominujący model budownictwa na całym świecie. Jeśli idzie o techniczną ekspertyzę, architekci są zwykle przechytrzani przez wykonawców, czasem nawet przez nieco bardziej profesjonalnych klientów. Nieustanne podkreślanie faktu, że praca architekta jest jedynym sposobem uzyskania budynku w kontekście licznych dowodów przeczących temu twierdzeniu wymusza na architekturze popadnięcie w upokarzający cykl uzasadniania swojego własnego istnienia. Znaczna część otaczającej nas zabudowy jest niewypowiedzianie brzydka, a profesja architektoniczna nie zrobiła w zasadzie nic, aby to zmienić. Historia samej architektury powinna unieważniać jej roszczenia do wyłączności; nalegając na nią, architektura jedynie przyczynia się do swojej upadku.

Co zatem stanowi „wartość dodaną” architektury? Co takiego odmiennego pojawia się wraz z zaangażowaniem architekta?

Moim zdaniem prawdziwa zasługa architektury nie polega na tym, że tworzy ona mniej brzydoty, tylko że jest świadoma tego, gdy tak robi; że istnieje jakiegoś rodzaju wewnętrzny system krytyki, który zawsze stwarza nadzieję na poprawę. Pomimo całego ciśnienia ekonomicznego architekci w dalszym ciągu są społecznością kolegów po fachu. W dalszym ciągu udaje im się łączyć w zdrowych proporcjach chęć rywalizacji ze szczerym uznaniem dla cudzej pracy. Istnieje wspólne dla wszystkich architektów wyczucie jakości i to nawet jeśli brakuje powszechnego konsensusu co do stylu. Ilekroć jeden lub jedna z nich wzbija się na wyjątkowy poziom koledzy i koleżanki z branży są zwykle w stanie to zauważyć. Co więcej, ta zdrowa dawka nacisków otoczenia zwykle zniechęca architektów do angażowania się w sprawy znajdujące się poza zasięgiem ich umiejętności. A kiedy jednak tak robią, wiedzą, że reszta patrzy im przez ramię.

Kolejna istotna różnica polega na tym, że architektura pielęgnuje motywację leżącą poza pieniędzmi, co czyni z niej wyjątek we współczesnym systemie ekonomicznym. Nie ośmieliłbym się powiedzieć, że architektura w ogóle nie jest motywowana przez pieniądze, tylko że istnieje inny cel, który przeważa nad nimi. Architekci nie sprzedają swojej pracy za pieniądze; w gruncie rzeczy często z trudem można wskazać jakiegokolwiek rodzaju związek między ich wysiłkami a wynagrodzeniem. Nie ma drugiej takiej dyscypliny, w ramach której w podobnym stopniu uczyniono (nieodpłatne) nadgodziny standardowym elementem praktyki, jak ma to miejsce na gruncie architektury. Nie dzieje się tak jednak na żądanie klientów, tylko w wyniku podzielanego przez architektów niemal religijnego przekonania o znaczeniu ich pracy.

W dłuższej perspektywie czasowej każda tego rodzaju motywacja (praca ważniejsza niż pieniądze) da się utrzymać wyłącznie wówczas, gdy prawidłowo opanowana zostanie logika pieniądza. Ogólnie rzecz biorąc, ekspozycja architektów na pieniądze jest ograniczona do radzenia sobie z trudnościami związanymi z budżetem. Druga strona gospodarki budowlanej, ta związana ze zwrotem nakładów, zwykle nie mieści się w horyzoncie architekta. To jednak właśnie te sumy sprawiają, że jakikolwiek nakład finansowy związany z budową, w tym honorarium architekta (definiowane jako określony procent kosztów budowy) wydają się błahe i nieistotne. Budynki są niezmiennie budowane zbyt tanio i sprzedawane zbyt drogo. Gdyby architekci byli tego świadomi, zmieniłoby to radykalnie nie tylko charakter ich pracy, ale mogłoby doprowadzić do zasadniczej zmiany z gospodarce samych firm architektonicznych. Wraz ze skokowym wzrostem składek na ubezpieczenia z tytułu prowadzenia działalności niewiedza finansowa staje się dla architektów coraz mniej opłacalna.

Nawet jeśli w skrajnym przypadku motywacje architektury miałyby wyłącznie charakter idealistyczny, warto mieć świadomość tego, że idealizm również potrzebuje finansowania. (Wcześni komuniści finansowali swoją działalność rewolucyjną rabując banki.) Aby móc przekroczyć banalność realnego świata trzeba wiedzieć wszystko na jego temat. Architektura długo funkcjonowała w przekonaniu, że może pokonać rzeczywisty świat, pielęgnując swoje doskonałe odosobnienie. W ostatecznym rozrachunku to jednak nie może zadziałać. Aby pokonać system, musimy najpierw działać według jego reguł. Kiedy już je znamy, możemy rozegrać system przeciwko niemu samemu. W chwili obecnej system rozgrywa nas.

Jeśli chodzi o kształcenie architektów, chciałbym zaproponować odwróconą grę między architekturą i jej kontekstem, tymczasowy stan alarmu w naszych instytucjach edukacyjnych, w ramach którego na jakiś czas studiowanie kontekstu architektury zyskuje pierwszeństwo względem studiowania samej architektury.

Przez kontekst rozumiem wszystko co mieści się między względami politycznymi wysokiego szczebla i przyziemną finansową logiką związaną z konkretnymi budynkami – rozumienie każdego podrzędnego motywu, który – na dobre i na złe – ma wpływ na naszą pracę. Wystawiona na działanie każdego aspektu tak rozumianego kontekstu, architektura znajduje się w unikatowym położeniu, które pozwala jej wydobyć z niego takiego rodzaju wiedzę, której nikt inny nie jest w stanie uzyskać. W krajobrazie zdominowanym przez specjalistów architekt ma do zaoferowania rzadką perspektywę: kogoś, kto może uogólniać, narratora, który jest w stanie dokonać przekładu nawet najbardziej banalnej kombinacji tematów na formę dyskursu. W kontekście złożonych wysiłków konstrukcyjnych, architekt lub architektka może być mediatorem, który będzie syntetyzować zróżnicowane i rozbieżne interesy w ramach zintegrowanej całości. To zazwyczaj architekt przyjmuje na siebie rolę rzecznika i to nawet jeśli techniczna i finansowa złożoność tych starań daleko wykracza poza jego lub jej kompetencje.

Pomimo ogólnego braku dowodów wspierających jej argumenty, architektura jest w stanie utrzymać swego rodzaju dziwny autorytet. W rzeczywistości im bardziej wydaje się ona porzucać ideę dowodów, tym mocniejsza wydaje się jej pozycja. W jakiś sposób jest w stanie zmobilizować akt wiary na przekór wiecznej niekonkluzywności liczb. To właśnie ta zdolność może być nadrzędnym walorem architektury (i, co za tym idzie, być może to ją właśnie powinno się przekazywać w kontekście edukacyjnym). Architektura jest starożytną dyscypliną, która wydaje się posiadać mądrość, której nikt inny nie ma. Nawet w najbardziej beznadziejnych chwilach nikt w zasadzie nie próbuje kwestionować autonomii architekta. (Pomaga w tym charyzma.) Architektura jest unikatową kombinacją suwerenności i uległości tym dyscyplinom. Nie musi mieć terytorialnego charakteru, ponieważ jej terytorium znajduje się jednocześnie wszędzie i nigdzie.

W jaki sposób architektura powinna używać tej władzy? Jeśli chodzi o budowanie, architektura jest inna od pozostałych zaangażowanych podmiotów. Nie jest jedną z dyscyplin budowlanych, tylko rodzajem meta-dyscypliny. Opisuje, teoretyzuje i konceptualizuje sam proces, w którym uczestniczy. Oferuje możliwość przeprowadzania krytyki od wewnątrz. Jest kształtowana przez praktykę, a jednocześnie jej położenie pozwala jej na wykorzystanie nabytych doświadczeń przeciwko samej praktyce. Architektura stwarza przestrzeń dla sprzeczności. (Nawet w kontekście tego tekstu zdaję sobie sprawę, że popadłem w sprzeczność co najmniej pięć razy.) W rezultacie architektura odznacza się wyjątkowym potencjałem do bycia mącącą siłą w kontekście nieustannie utrwalającego się systemu, jakim stała się produkcja budynków. Architektura staje się sposobem na pokonanie systemu: omijając popyt i podaż, koszty i zyski, inwestycję i zwrot, certyfikaty LEED i BREEAM oraz wszystkie inne wskaźniki, które zaczęły dominować nad praktyką budowlaną. Niemal automatycznie architektura staje się polityczna, zaczyna kwestionować wszechobecną, pozornie nieuniknioną logikę gospodarki rynkowej. W ostateczności to właśnie czysta możliwość alternatywy tworzy polityczny plan, nawet jeśli detale pozostają w najlepszym wypadku mgliste.

Jeśli architektura ma odzyskać utracone terytorium, musi zaakceptować swoją prawdziwą naturę. Powinna przestać udawać, że ma do zaoferowania specjalistyczną wiedzę ekspercką, którą dysponują inżynierowie, rozliczeniowcy, konsultanci ds. zrównoważonego rozwoju i wszyscy inni rzekomi „specjaliści”, którzy gromadzą się wokół coraz większych stołów konferencyjnych (zazwyczaj z otworem w środku) z których w magiczny sposób wyłaniają się budynki. Nie powinna się angażować w twarde dyskusje. Tylko gdy przestaniemy postrzegać architekturę jako profesjonalną wiedzę ekspercką funkcjonującą na tym samym poziomie co inne dyscypliny budowlane, uwolni się ona, aby urzeczywistniać swój pełny potencjał.

Arena, Projekt, Platforma, Rama, Teatr, Scena, Sfera, Struktura, Fasada, Podstawa, Fundament, Model… Metafory używane do opisywania wszystkiego, od struktur organizacyjnych do strategii korporacji i politycznych planów, stanowią dowód nieustannej obecności konceptualnej siły architektury. Dokładnie w chwili, gdy architektura wydaje się być na łasce zewnętrznych sił, jej język jest używany do wyrażania konstruktów tychże sił. Nawet w kontekście potężnych innowacji w biznesie i technologii architektura zachowuje zaskakujący stopień adekwatności. Sposób myślenia, który wypracowała przez stulecia, umożliwił jej infiltrację innych dziedzin. W rezultacie powinno to jej umożliwić przekroczenie najpoważniejszego zawodowego ograniczenia, a mianowicie obowiązku produkcji budynków.

Dokonane pod koniec lat 90. ponowne odkrycie architektury jako przede wszystkim medium o charakterze konceptualnym doprowadziło do powstania AMO1. Następnie zostało to zastosowane w kontekście edukacyjnym w Strelce2. Nasza misja polegała na takim przedefiniowaniu architektury jako formy myślenia, aby dało się ją zastosować do całego wachlarza tematów. Jako ukształtowana przez możliwie najszerszy kontekst mogła następnie kształtować możliwie najszerszy kontekst. Poza generowaniem określonej liczby interesujących projektów – takich, których nie oczekiwałoby się w pierwszej kolejności od architektów – w pierwszej kolejności umożliwiła postęp naszej własnej wiedzy. Staliśmy się studentami. Wraz z powstaniem AMO, dziesięć lat po moim pierwszym zetknięciu się z praktyką architektoniczną, praca nad i uczenie się z projektów wreszcie znalazły się w równowadze: nagromadzenie osobliwości, jakiego nie czułem od chwili opuszczenia uniwersytetu, generujące poczucie zaangażowania i osobistego postępu.

„Ja was nauczę architektury!” zwykł mawiać Herman Hertzberg do naszej grupy studentów zgromadzonych w Berlage Institute. Z perspektywy czasu jego koślawa angielszczyzna okazuje się nieść ze sobą wielką głębię, szczególnego rodzaju intuicję na temat tajemnicy ujmowania wiedzy o architekturze: dwustronnego procesu, w trakcie którego najlepiej na zawsze odsunąć pytanie o to, kto kogo uczy.

 

Tłumaczenie z języka angielskiego: Michał Choptiany