Infrastruktura to wszystkie czynniki, zarówno społeczne, jak i technologiczne, niezbędne, aby urządzenie, praktyka społeczna lub instytucja działały prawidłowo. Działanie czajnika elektrycznego wymaga kabli, gniazda elektrycznego, sieci przesyłowej, elektrowni itp., ale także ukrytej pracy projektantów, inżynierów i serwisantów, menedżerów, kontrolerów, regulatorów, wreszcie użytkowników. Demokratyczne wybory wymagają pracy komisji wyborczych, inżynierów politycznych, którzy zaprojektują przemyślaną ordynację wyborczą, technologii służących przekazywaniu głosów, niezawodnych procedur ich liczenia itp. Pisząc o ukrytej pracy, mamy na myśli regularne, często zinstytucjonalizowane praktyki społeczne, nawet te prozaiczne. Istotną – żeby nie powiedzieć: definicyjną – cechą infrastruktury jest jej przezroczystość. Infrastruktura na ogół pozostaje dla nas niezauważalna. Im lepiej działa, tym mniej o niej myślimy. W konsekwencji również praca wielu ludzi w warstwie infrastruktury staje się niedostrzegalna. Zazwyczaj nie zastanawiamy się, kto lub co dba o to, żeby na całym świecie kilogram, sekunda i wolt znaczyły to samo, ani nad tym, jak mierzy się zmianę klimatu.

Kategoria infrastruktury funkcjonuje w wielu badaniach z zakresu nauk społecznych. Sięgają do niej przedstawiciele science and technology studies, antropolodzy i badacze architektury. Najczęściej jednak infrastruktura jest traktowana w nauce jak literacka parabola. To kolejny rozmyty termin, który z każdym nowym kontekstem użycia nabiera dodatkowych znaczeń. Pierwotne, inżynieryjne znaczenie już się zatarło. Dziś praktycznie wszystko można nazwać infrastrukturą.

Pojęcie infrastruktury weszło do języka nauk społecznych za sprawą Susan Leigh Star i Geoffreya C. Bowkera[1]. Badacze ci wyjaśniają, czym jest infrastruktura, jakie ma znaczenie i dlaczego na ogół jest przejrzysta, nie dają jednak satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, jak odkrywać i analizować jej warstwy. Wielu badaczy posługujących się pojęciem infrastruktury raczej opisuje coś, na co natknęli się w pracy. Nie dysponujemy narzędziami, które pozwalałyby systematycznie odkrywać warstwy infrastruktury. Jesteśmy przekonani, że infrastrukturę warto badać, a nie tylko się o nią od czasu do czasu potykać.

Trudno wyobrazić sobie lepszy kontekst dla rozważań nad infrastrukturą i metodologią jej badania niż pandemia COVID-19. Sprawiła ona, że wiele rzeczy składających się na tło naszego funkcjonowania przestało działać w dawnym, znanym nam trybie. Wiele aspektów infrastruktury życia codziennego wymaga przemyślenia jako źródło potencjalnych zagrożeń lub ważny zasób w walce z pandemią i jej konsekwencjami. Pandemia ujawnia też znaczenie, jakie dla bezpieczeństwa epidemiologicznego ma infrastruktura społeczna. Zazwyczaj szukając sposobu na opanowanie epidemii, zdajemy się na zaawansowane technologie biomedyczne, działania takich złożonych i dysponujących technologicznie zaawansowanymi rozwiązaniami instytucji jak służba zdrowia publicznego czy armia. Tymczasem wiele wskazuje na to, że kluczową rolę w opanowaniu COVID-19 odgrywają „niska” technologia (mydło i maseczki) i codzienne, prozaiczne działania (samoizolacja lub wzajemna kontrola społeczna). W najgorszym razie infrastruktura społeczna okaże się krytyczna w tym sensie, że kupi czas niezbędny dla opracowania remedium.

Tekst składa się z pięciu części. Wychodzimy od potocznego rozumienia pojęcia infrastruktury, pokazując jego etymologię oraz zmiany w rozumieniu terminu zachodzące w ciągu dekad. Następnie zajmujemy się specyficznym rozumieniem infrastruktury w naukach społecznych, w tym w antropologii społeczno-kulturowej. W dwóch kolejnych sekcjach, czerpiąc z naszych ostatnich badań, omawiamy podstawowe trudności z badaniem infrastruktury[2].

Krótka historia pojęcia

Termin „infrastruktura” jest dziś w powszechnym użyciu, ale ma zaskakująco krótką historię. Zaczęto go używać w pierwszej połowie XIX wieku w inżynierii kolejowej. Pochodzi z języka francuskiego. Gdy pod koniec XIX wieku został zaadaptowany w języku angielskim, stosowano go do określenia całokształtu prac budowlanych niezbędnych do położenia torów kolejowych. W tym konkretnym przypadku infrastruktura odnosiła do nasypów kolejowych, tuneli, mostów itp.

Termin upowszechnił się po II wojnie światowej, gdy zaczęło stosować go NATO. Infrastrukturą określano instalacje niezbędne dla szybkiego i sprawnego przerzucania oddziałów wojskowych i kierowania ich działaniem. Na infrastrukturę składały się nasypy kolejowe, a także między innymi tory, stacje kolejowe, lotniska, składy paliw i rurociągi, drogi szerokopasmowe, sieci komunikacyjne, systemy radarowe, porty, szpitale.

Szczególnego znaczenia infrastruktura nabrała jednak dopiero w kontekście polityk rozwojowych. Stała się centralną kategorią w rozmaitych programach odbudowy świata po II wojnie światowej. Skupiały się one na instalacjach, takich jak drogi i tamy, i budynkach. Ubóstwo, degradację i niedorozwój próbowano definiować jako następstwo braków infrastrukturalnych. Zamiast po prostu mówić o ubóstwie, które dotyka większość mieszkańców planety, skupiono się na rozwoju definiowanym przez wielką fizyczną infrastrukturę[3]. Inwestycje w wielkie projekty miały być remedium na najróżniejsze problemy społeczne. Między rozwojem a infrastrukturą postawiono znak równości[4].

Kult infrastruktury nie szerzył się sam z siebie. Instytucjami istotnymi dla utożsamienia infrastruktury i rozwoju były ustanowione po wojnie Organizacja Narodów Zjednoczonych, Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz Międzynarodowy Bank Odbudowy i Rozwoju, prekursor Banku Światowego. Na wielką infrastrukturę położono nacisk w wyniku ustaleń konferencji w Bretton Woods. W myśl wypracowanej wtedy doktryny kraje liczące na rozwój musiały zostać wyposażone w te same „urządzenia”, którymi dysponowały już tak zwane kraje rozwinięte.

W latach 60. i 70. XX wieku takie podejście spotkało się z silną krytyką. Za problematyczne uznawano nadmierną koncentrację na zapleczu materialnym, pomijanie aspektów kulturowych i społecznych, wyraźną dominację jednego rodzaju infrastruktury, który można określić mianem infrastruktury ekstrakcyjnej. W wyniku krytyki rozszerzono zakres pojęcia infrastruktury tak, by obejmowało coś więcej niż środki zainwestowane w wielkie projekty fizyczne: w jej skład zaczęto włączać wartości niematerialne i trudno policzalne, takie jak zdrowie, wykształcenie, więzi i postawy społeczne, wiedza czy doświadczenie[5]. Pomimo przywoływanej krytyki wiara, że przedsiębiorczość, solidarność i kapitał społeczny, innowacyjność lub kreatywność można stymulować poprzez infrastrukturę fizyczną, w szczególności tę wielką, przetrwała. Wizja dużych projektów jako katalizatorów zmiany społecznej i gospodarczej powracała w kolejnych dekadach w przeróżnych odsłonach. Nie chodzi wyłącznie o stymulowanie krajów rozwijających się, gdzie budowano stadiony, zapory, lotniska i inne obiekty, z których wiele skończyło jako białe słonie. Zmiany społecznej poprzez infrastrukturę próbowano i wciąż próbuje się dokonać także w Stanach Zjednoczonych, Francji, Niemczech i innych krajach już uznawanych za rozwinięte. Czyni się to na przykład, tworząc parki naukowo-technologiczne czy klastry przemysłowe, traktowane jak przenośne narzędzia do stymulowania rozwoju wiedzy i techniki. Innym przykładem były próby replikacji tak zwanego efektu Bilbao (znanego także jako efekt Guggenheima), który ma polegać na stymulowaniu rozwoju miasta w planie społecznym i gospodarczym poprzez otwarcie nowej instytucji kultury o spektakularnej architekturze.

Na czym polega trudność w badaniu infrastruktury

Im bardziej użyteczna i niezawodna jest infrastruktura, tym trudniej ją zobaczyć. Czasami dosłownie znika z oczu: jest zakopywana, chowana w ścianach, outsource’owana za rogatki miast lub granice państw. Nikt nie widzi całości infrastruktury współczesnych systemów i instytucji. Poszczególne osoby mają dostęp poznawczy do pewnych aspektów (technicznych, instytucjonalnych, społecznych) i do wybranych obszarów (związanych z ich fizyczną lokalizacją, miejscem w organizacji czy przydzielonymi im zadaniami).

Zrozumienie infrastruktury jest tym trudniejsze, że osoby, które powinny mieć najlepszą w niej orientację, po prostu w niej żyją. Traktują ją jak element zastanej, „oczywistej” codzienności. Z trudem wyobrażamy sobie, że pewne rzeczy mogłyby być zaaranżowane inaczej, by obowiązywały inne standardy, miary czy procedury. Tymczasem jedną z zalecanych technik analizy infrastruktury jest coś przeciwnego: jej przenicowanie[6]. Zakłada ono poszukiwanie tych niepozornych elementów infrastruktury, które umożliwiają, a zarazem utrwalają praktyki społeczne w pewnej konkretnej formie, a których modyfikacja wiązałaby się z ogromnymi kosztami. Szukamy granic tego, na co pozwala nam infrastruktura, i tego, do czego nas ona zniechęca.

Ramy ustanawiane przez infrastrukturę możemy też poznać w warunkach jej załamania – przy okazji rozmaitych awarii lub w sytuacji wyjątkowej, na przykład reorganizacji wielu sfer naszego działania w reakcji na zagrożenie epidemiczne. We wszystkich tych sytuacjach odkrywamy niewidoczne normalnie powiązania i konteksty determinujące praktyki społeczne.

Istnieje też trzecia opcja: zamiast ograniczać się do eksperymentów myślowych albo czekać na katastrofę, można spróbować dokonać zmiany w danej organizacji lub systemie technologicznym. Wdrażanie innowacji jest w istocie sprawdzaniem granic tego, co możliwe. Każdy człowiek, który usiłował dokonać zmiany w organizacji, z doświadczenia wie, że przy najdrobniejszych nawet innowacjach natychmiast ujawniają się przeróżne zaskakujące bariery. Niemniej infrastruktura to nie tylko bariery dla zmian. Czasami oferuje zaskakujące możliwości rozwiązania problemu. Obie te cechy widać w przypadku pandemii.

Choroby zakaźne a infrastruktura

Pandemia COVID-19, która rozpoczęła się pod koniec 2019 roku, jest testem wydolności dla lokalnych i globalnych systemów zdrowia publicznego. Zostaliśmy zmuszeni do rewizji naszych wyobrażeń na temat mechanizmów ograniczania epidemii chorób zakaźnych i zapobiegania ich negatywnym skutkom dla społeczeństw i gospodarek. Tradycyjny model bazujący na testach diagnostycznych, leczeniu, izolowaniu i szczepieniu wybranych obszarów populacji okazał się nieadekwatny do sytuacji.

Doświadczenia Korei Południowej pokazują, że ograniczenie epidemii choroby typu MERS lub COVID-19 jest wykonalne, ale wykracza poza możliwości żołnierzy i lekarzy. Analizując dane z telefonów komórkowych, można wytypować ludzi, którzy mieli kontakt z nosicielami, poddać ich testom i w razie potrzeby odizolować. Trudno jednak w ten sam sposób postępować z całymi wspólnotami, a jeszcze trudniej z przestrzeniami, w których przebywali nosiciele. I tu zdano się na społeczność, wspomaganą jedynie przez zaawansowane technologie. Specjalny system rozsyła do użytkowników telefonów komórkowych notyfikacje, że zbliżają się do potencjalnie skażonej strefy. Metoda bazuje na założeniu, że ludzie będą rozsądnie i solidarnie dbali o to, by unikać roznoszenia patogenu. Społeczeństwo Korei Południowej przećwiczyło taki model podczas epidemii MERS.

W innych krajach zdecydowano się na dystansowanie społeczne oraz zatrzymanie wielu obszarów życia społecznego. Nie wiemy, kto jest chory, czy jesteśmy nosicielami, więc staramy się ograniczyć kontakty z innymi osobami. Wszystko to ma sprawić, że pandemia będzie łatwiejsza do opanowania, nie pogrąży służby zdrowia, a to da nam czas na opracowanie i wyprodukowanie testów, leków lub szczepionek[7]. W walce z pandemią nieoceniona okazuje się praca ludzi i sposób, w jaki korzystają z niskich technologii. Zwykłe mydło radzi sobie z koronawirusem, o ile jest stosowane prawidłowo. Podobnie ma się sprawa z noszeniem maseczek, unikaniem kontaktu z powierzchniami itp.

COVID-19 ujawnił znaczenie potocznych praktyk społecznych i potencjał oddolnej mobilizacji społecznej. Standardowo strategie antyepidemiologiczne koncentrowały się na zaawansowanych technologiach i działaniu sformalizowanych organizacji. Kwestia praktyk społecznych z wykorzystaniem niskich technologii w kontekście chorób zakaźnych całkowicie umykała organizacjom zajmującym się zdrowiem publicznym. Generalnie czynniki społeczny i kulturowy były częściej traktowane jak przeszkody niż zasoby, a dominujące pozostaje dążenie do rozwiązania problemu epidemiologicznego w modelu technological fix. To szczepionka lub lek są prezentowane jako rozwiązanie. Sieć logistyczna, akcje typu mop-up, personel przekonujący ludzi do przyjęcia preparatów to tylko kontekst technologii. Zadziałać może ona dopiero dzięki infrastrukturze.

Skupienie na technologii i lekceważenie czynników społecznych może mieć poważne negatywne następstwa. Widać je na przykładzie odmiany prątków gruźlicy odpornych na wiele leków. Odporne szczepy wywołującego tę chorobę patogenu powstają często w wyniku nieprawidłowej terapii zwykłej gruźlicy: gdy pacjent po ustąpieniu dokuczliwych objawów przerwie terapię antybiotykową, w jego organizmie pozostają najodporniejsze z bakterii i ponownie atakują organizm gospodarza[8]. Standardowo winą za taki obrót spraw i komplikacje obarcza się nieposłusznego pacjenta, a remedium ma być edukacja. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się systemom zdrowia publicznego, często problematyczna okazuje się nie tyle ignorancja pacjentów, ile scentralizowana dystrybucja leków. W tych krajach rozwijających się, gdzie dostęp do terapii wymaga pokonywania długich dystansów, leczenie jest równoznaczne z pogorszeniem warunków bytowych rodziny. Z perspektywy gospodarstwa domowego dni przeznaczone przez pacjenta na terapię to dni, gdy nie podejmuje on pracy. Alternatywy bazują na wspólnotach systemu dystrybucji leków. Tu jednak trzeba zaufać lokalnej społeczności, że będzie racjonalnie dystrybuować leki i kontrolować ich zażywanie. Problemem jest oczywiście to, że tę samą lokalną społeczność często posądza się o niesubordynację.

Pandemia COVID-19 przyniesie poważne skutki dla społeczeństw i gospodarek, ale to nic nowego. Choroby zakaźne przez całą historię ludzkości wywierały wpływ na politykę, kulturę i gospodarkę. W społecznościach zbieracko-łowieckich choroby w sensie socjologicznym nie istniały: albo ktoś miał siłę funkcjonować, albo umierał. Generalnie struktura i liczebność grup nie pozwalały na rozwój naprawdę groźnych szczepów chorobotwórczych ani szerzenie się epidemii. Dopiero wraz ze zmianą trybu życia na osiadły i wzrostem wielkości grup, rozwojem rolnictwa i postępującym udomowieniem zwierząt drobnoustroje chorobotwórcze uzyskały dogodne warunki dla rozwoju. I dopiero wtedy pojawiły się epidemie, poważne brzemię dla społeczności. Z chorób zakaźnych płynęła też jednak pewna korzyść. Jeżeli miasta-państwa nie ugięły się pod ich ciężarem, zgromadzony potencjał immunologiczny chronił je przed zbrojnymi najeźdźcami. Często byli dziesiątkowani przez nieznane ich organizmom zakaźne patogeny, na które obrońcy nabyli odporność w czasie rozlicznych epidemii.

Wraz ze wzrostem mobilności epidemie objęły zasięgiem całe kontynenty. Na myśl od razu przychodzi czarna śmierć. Dżuma dymienicza w średniowieczu nie zdziesiątkowałaby populacji, gdyby nie dwie okoliczności: istnienie miast o wyjątkowo niskich standardach sanitarnych i stosunkowo wysoka mobilność; bez tego drugiego czynnika zaraza skończyłaby się na pojedynczych miastach. Warto zresztą pamiętać, że dotarła do Europy jedwabnym szlakiem z Chin. Handel i ruchy wojsk zawsze sprzyjały szerzeniu zaraz. Świetnym tego przykładem jest hiszpanka po I wojnie światowej.

Wojna i mikroby mają ze sobą więcej wspólnego. Do XX wieku na wszystkich wojnach choroby zakaźne były zdecydowanie większym zagrożeniem niż siły przeciwnika[9]. Także I wojna światowa skończyłaby się szybciej, gdyby nie postęp na polu prewencji i terapii chorób zakaźnych; bez wsparcia lekarzy, higienistów i laborantów żołnierze, zamiast ginąć w walce, umieraliby w okopach na rozliczne choroby zakaźne.

Choroby zakaźne przez wieki były główną przyczyną zgonów; dziś ich miejsce zajęły choroby przewlekłe i cywilizacyjne. Spadek zapadalności i umieralności na choroby zakaźne w pierwszej kolejności należy przypisać wyższemu poziomowi higieny, lepszemu odżywianiu oraz poczciwej infrastrukturze sanitarnej; antybiotyki i szczepionki niejako dokończyły dzieła.

Nowoczesność w rozumieniu socjologicznym i choroby zakaźne są ze sobą ściśle powiązane. Z jednej strony opanowanie zarazy jest możliwe w dużej mierze dzięki instytucji nowoczesnego państwa, zapewniającej biopolityczną infrastrukturę. Z drugiej strony w świecie, w którym choroba może pokrzyżować najlepiej przemyślane plany życiowe lub biznesowe, trudno wyobrazić sobie racjonalne instytucje typu nowoczesne rynki czy biurokracja.

Skoro piszemy o nowoczesności, musimy pamiętać o zjawisku późnej nowoczesności, czasem nazywanej remodernizacją. Wiąże się z nią powracanie chorób zakaźnych. W ostatnich trzech, czterech dekadach zaobserwowano pojawianie się nowych chorób zakaźnych i powrót chorób uznawanych za rezydualne. Istotnie wzrosła też w krajach rozwiniętych liczba zgonów z powodu chorób zakaźnych. Epidemiolodzy od początku wiążą powrót chorób zakaźnych z działalnością człowieka. Gdyby nie globalny transport, epidemie szybko by się kończyły. Legionellozie sprzyja wynalazek klimatyzacji. Rolę w szerzeniu się chorób tropikalnych odgrywa zmiana klimatyczna. W związku z rozwojem technologii pojawiły się nowe zagrożenia bioterrorystyczne. Listę tę można by rozwijać. Istotne jest to, że – jak pokazuje koncepcja remodernizacji – mamy do czynienia z sytuacją, w której procesy unowocześniania skutkują podkopaniem własnych podstaw.

Z perspektywy koncepcji infrastruktury sytuację prezentuje się nieco inaczej: oto stara infrastruktura, w tym ukryta praca ludzi, nie zapewnia sprawnego funkcjonowania rozmaitych obszarów ludzkiej aktywności. Jesteśmy świadkami prób przeprojektowywania tejże infrastruktury, uzupełniania jej o dodatkowe elementy z myślą o wyzwaniach typu COVID-19. Gdy już przyswoimy sobie nowe praktyki, gdy upowszechnią się nowe technologie i powołamy do życia stosowne instytucje i organizacje, przejrzyste stanie się całe zaplecze chroniące nas przed pandemiami. Jednym z obszarów kwalifikujących się do nieuchronnych zmian jest planowanie przestrzeni miejskiej.

Miasto, innowacje i choroby zakaźne

Miasto, twór zajmujący rozległą powierzchnię i gęsto zaludniony, sprzyja rozwojowi epidemii. Wyobrażenie unoszących się nad miastem miazmatów, opisywane już przez Michela Foucaulta, powraca w nowej odsłonie: wirusy to nie opary, ale wyobrażamy je sobie jako wszędobylskie, niewidzialne zagrożenie, które pokonuje bariery społeczne, ekonomiczne i architektoniczne, unosi się w powietrzu, czai się na poręczach i klamkach (rekonstruujemy definicję sytuacji, a nie stan wiedzy na temat dróg transmisji wirusa). Diagnoza COVID-19 jako problemu urbanistycznego odzwierciedla raczej historyczne niż aktualne tropy w odniesieniu do miejskiej infrastruktury. Czy czeka nas masowy odwrót od miejskości i kolejne wcielenia mitu podmiejskich idylli? Uważamy, że nie.

Procesy urbanizacyjne postępują, a duże miasta nieprzerwanie rosną między innymi dlatego, że są skutecznymi maszynami do generowania innowacji, a co za tym idzie – wzrostu gospodarczego. Korzyści z koncentracji są znane jako efekty aglomeracji. Chodzi tu wyłącznie o zagęszczenie podmiotów. Miasto jako specyficzna forma geograficznej koncentracji oferuje też różnorodność, która pozwala na sprawniejsze kreowanie idei na wczesnych etapach innowacji. Właśnie na elementy bliskości powołują się zwolennicy przenoszenia aktywności z odizolowanych „fortec innowacji” na suburbiach do centrów miast, gdzie zróżnicowane jednostki będą mogły czerpać korzyści z różnych procesów, w tym zjawiska przelewania wiedzy (spillover effects). Polega ono na tym, że ludzie pozostający w bezpośredniej bliskości geograficznej bezwiednie dzielą się ideami, dzięki czemu wzrasta potencjał innowacyjny wspólnoty. Można oczywiście rozważyć scenariusz, w którym nasze społeczności rozpraszają się geograficznie, jednak biorąc pod uwagę historię naszej cywilizacji, jest on bardzo mało prawdopodobny. Ani czarna śmierć w średniowieczu, ani XVIII-wieczne epidemie cholery, ani nawet endemia gruźlicy nie powstrzymały procesów urbanizacji.

W kontekście koncepcji dystansowania społecznego element gęstości zaludnienia jest często demonizowany. Równie często wynika to z uproszczeń. Gęstość jest tylko jednym z wielu czynników decydujących o rozwoju pandemii. Aby epidemia mogła rozszerzać się między miastami, potrzebna jest też mobilność. Poza tym COVID-19 pojawiał się w wielu zróżnicowanych ośrodkach miejskich i poza nimi. Hongkong, Seul, Singapur, a więc jedne z najgęściej zaludnionych przestrzeni na świecie, radzą sobie z pandemią całkiem dobrze. Wirus rozprzestrzenił się nie tylko w dużych, gęstych miastach, ale także w ośrodkach przemysłowych będących ważnymi punktami w łańcuchu dostaw oraz w mniejszych ośrodkach turystycznych. Zamiast skupiać się na gęstości i dystansie, lepiej myśleć o przeprojektowaniu naszych miast. Już w tej chwili wielu specjalistów zastanawia się, jak powinniśmy projektować miasta, budynki oraz interakcje w tych przestrzeniach. Rozważania dotyczą zarówno siedzib szpitali, instytucji publicznych, jak i węzłów transportowych.

Problem z przeprojektowaniem miast polega na tym, że infrastruktura fizyczna już istnieje, a zmiany w duchu haussmanizacji wiązać się będą z ogromnymi kosztami, także społecznymi. Sądząc po tym, jak dotychczas dokonuje się przemiana ośrodków miejskich, należy dopuszczać ewentualność, że w razie modernizacji ich fizycznej infrastruktury pojawi się nowa kategoria pominiętych lub wykluczonych. Należy też się zastanowić, czy naprawdę musimy przebudowywać miasta. Może powinniśmy się skupić nie na infrastrukturze fizycznej, lecz na sposobach korzystania z niej. Nie ulegajmy wizji wirusów jako miazmatów – nie są nimi i nie działają na podobnej zasadzie. Wiele zagrożeń epidemiologicznych nie wymusza na nas ucieczki za rogatki miast, wdziewania kombinezonów HAZMAT, stawiania na każdym kroku stacji do dezynfekcji ani powszechnego lockdownu. Możemy zacząć od zmodyfikowania naszych codziennych praktyk. Zamiast chodzić do sklepu kilka razy dziennie, zróbmy to kilka razy w tygodniu, aby nasze ścieżki się nie pokrywały. Nie musimy zachowywać izolacji, wystarczy dystans. W miarę możliwości ograniczmy swoją mobilność do określonych kwartałów miejskich.

Nie powinniśmy rezygnować z oferowanych przez miasto gęstości i różnorodności. Są one atutem w walce z koronawirusem i przyszłymi zagrożeniami zakaźnymi. Miasta mogą łatwiej koncentrować zasoby i alokować je tam, gdzie są potrzebne. Generalnie mieszkańcy w miastach mają lepszy dostęp do opieki zdrowotnej. Gdy infrastruktura fizyczna jest wspierana przez odpowiednio rozwiniętą infrastrukturę społeczną – publiczne parki, działające w trybie zdalnym instytucje kultury – miasta mogą tworzyć podnoszące jakość życia sieci powiązań społecznych, które pomagają nam przetrwać izolację i łagodzą skutki kryzysu. Do tego dochodzą sieci wsparcia. Nie musimy bezpośrednio kontaktować się z osobami z grup ryzyka, by dostarczać im niezbędne produkty. Możemy wspierać innych emocjonalnie rozmową między balkonami lub przez ogrodzenie. Jeżdżące po ulicach autobusy mogą odtwarzać w wybranych punktach komunikaty dla naszych bliskich i znajomych. Wbrew nazwie dystansowanie społeczne nie musi oznaczać osłabienia więzi społecznych. Chodzi o dystansowanie, kropka. COVID-19 szerzej uchyla drzwi możliwości politycznych i zwraca uwagę na dotychczas przezroczystą infrastrukturę, daje też szansę na przemyślenie priorytetów miejskiej polityki, w tym wzmocnienie przezroczystej infrastruktury różnego typu i wsparcie niewidzialnej pracy wielu, często anonimowych ludzi, dzięki którym miasto działa.

Szczególną uwagę chcemy zwrócić na branżę innowacyjną. Ma ona wysoki wskaźnik mnożnikowy: jedno miejsce pracy w takim sektorze generuje kilka w innych. Tym samym wiele znaczy dla rozwoju gospodarczego, a pośrednio także społecznego. Na przykład amerykańskie miasta będące siedzibami rozwijających się firm sektora innowacyjnego prezentują się dużo lepiej pod względem wskaźników jakości życia w porównaniu z miastami bez tego typu biznesów[10]. Branża innowacyjna w większym stopniu niż inne kładzie nacisk na kwestię geograficznej bliskości. Firmy innowacyjne mają największą tendencję do przestrzennej koncentracji. Właśnie na podstawie tej cechy wróżono sukces Dolinie Krzemowej, gdy był to jeszcze hub zajmujących się innowacjami w elektronice: firmy dzieliły się nie tylko wiedzą, ale również ryzykiem. W lokalizacjach skupiających firmy innowacyjne pojawiają się podmioty świadczące specjalistyczne usługi komplementarne oraz inwestorzy. Wiele klastrów powstało samoczynnie, ale obecnie decydenci i urbaniści promują koncepcję dzielnic innowacji. Chodzi o kwartały w miastach skupiające firmy innowacyjne i kreatywne. Dzielnice te miałyby być multifunkcjonalne: tworzyć przestrzeń, w której się mieszka, pracuje, wypoczywa i zaspokaja podstawowe potrzeby gospodarstw domowych. Tego typu miejski ekosystem obejmowałby również wyrastające w różnych miejscach przestrzenie coworkingowe, inkubatory i akceleratory.

W sytuacji postpandemicznej firmy innowacyjne, z uwagi na fakt, że ich sukces w dużym stopniu zależy od efektów przelewania, muszą przemyśleć, które z zadań da się realizować zdalnie, a które wymagają wspólnych przestrzeni. W ich przypadku praca zdalna na krótką metę nie jest przeszkodą, ale wraz z wydłużaniem izolacji może nastręczać poważniejszych trudności. Osobną kwestią jest sprawne przełączanie się między tymczasową pracą zdalną a pracą fizycznej bliskości, co może być konieczne przy okazji przyszłych epidemii chorób zakaźnych. Bez względu jednak na to, czy praca odbywa się zdalnie czy w trybie mieszanym, wymaga konkretnej infrastruktury. Konieczne są odpowiednie oprogramowanie, przepustowe łącza, specjaliści moderujący i zarządzający pracą w nowym modelu. Potrzebne jest też zaaranżowanie czasu i przestrzeni pracy za pomocą rozmaitych praktyk, rytuałów, artefaktów. Praca zdalna, choć realizowana na odległość, wciąż jest wykonywana z konkretnego miejsca, często w gospodarstwie domowym. Tymczasem, jak pokazują badania, naszym społeczeństwom aktualnie brakuje infrastruktury kulturowej umożliwiającej pracę z domu[11]. Osoby tak pracujące muszą nieustannie udowadniać pozostałym domownikom, że fizyczna obecność, w zasięgu wzroku lub głosu, nie oznacza dostępności. Jest to szczególnie problematyczne w pracy kreatywnej, wymagającej długich okresów skupienia. Zauważmy też, że utrzymanie granic między czasem pracy a czasem wolnym standardowo opierało się na separacji przestrzeni pracy od przestrzeni prywatności. Praca zdalna i w modelu mieszanym wymaga wynalezienia innych sposobów na utrzymanie tej rozdzielności.

Konkluzje

Z perspektywy antropologicznej, łączącej science and technology studies z urban studies, kluczowy jest kontekst przestrzenny. To w nim tkwi istotne napięcie odnoszące się do zakorzenienia/wykorzenienia infrastruktury. Napięcie to odnosi nas do szerszego problemu relacji między antropologią środowiskową a studiami nad infrastrukturą. Z jednej strony infrastruktura jest tworzona i konstytuowana przez różne społeczności w różnych specyficznych kontekstach i miejscach, które często powstają przypadkowo i równie często znajdują się poza instytucjami politycznymi lub nie do końca w ich zasięgu. Z drugiej strony studia nad infrastrukturą starają się być „alokalne”, bo to pomaga ogarnąć całość infrastruktury. Jak zauważa Ashley Carse, antropologia, geografia społeczna czy socjologia zainteresowania ekologią człowieka mogą zaoferować badaczom infrastruktury głęboką wiedzę na temat krajobrazów kulturowych, konieczną, by lepiej zrozumieć infrastrukturę i rozwijać antropologię środowiska zbudowanego[12].

Również pozytywna dewiacja może być traktowana jak sposób na odkrywanie infrastruktury. Analizując przypadki pozytywnych dewiantów, dowiemy się sporo nie tylko o barierach, ale i możliwościach. Ten typ dewiacji to ustrukturyzowany, metodyczny i moderowany proces, ale idea, na której on się zasadza – zidentyfikuj pozytywnie dewiację i spróbuj ją upowszechnić – często jest wcielana w życie spontanicznie. Przykładem są rozmaite „partyzanckie” innowacje , które obserwujemy aktualnie w kontekście pandemii i możemy badać. W skrajnych sytuacjach dopiero po modyfikacji dane obiekty, urządzenia czy procedury stają się użyteczne. Efektem są permanentne prowizorki. Ich twórcy rozumieją infrastrukturę często lepiej lub przynajmniej inaczej niż powołani do jej tworzenia specjaliści.

Na koniec chcemy podkreślić, że badanie infrastruktury ma szczególne znaczenie praktyczne. Bez zrozumienia infrastruktury zmiana społeczna często jest skazana na porażkę, a w pewnych przypadkach może dojść do sytuacji, w której problem ulegnie pogłębieniu. W ten sposób można rozważać porażki projektów dekolonizacyjnych i rozmaitych inicjatyw adresowanych do tak zwanych krajów rozwijających się. Błędem polityki rozwojowej było skupienie się na tym, co oczywiste, zignorowanie zaś tego, co przezroczyste. Przezroczysta jest też praca wielu ludzi – choć na ogół ignorowani, to oni są decydujący dla trwania i rozwoju systemu. Z takiej perspektywy badanie infrastruktury okazuje się wyzwaniem nie tylko poznawczym, ale i moralnym. Ma także walor polityczny, w tym sensie, że ujawnianie infrastruktury stwarza warunki dla demokratycznej debaty nad ważnymi aspektami naszego życia.