CZĘŚĆ I – KURS

W 1959 roku Oskar Hansen pisze: „Przestrzeń architektoniczna powinna wchłonąć najróżnorodniejsze funkcje stałe (praca, jedzenie, wypoczynek), jak i funkcje przypadkowe, żywiołowe – zachodzące we współżyciu mieszkańców w czasie. Ma ona charakteryzować objawy życia i dzięki nim rozwijać się. Powinna uwypuklać indywidualność mieszkańców i skalę ich odczuć. Przestrzeń architektoniczna powinna mieć cechy przekształcalności w czasie z formy jednostkowej w formę wielości i odwrotnie”1.

Wszystko to będzie możliwe, zdaniem Hansena, dzięki Formie Otwartej, nowej koncepcji sztuki i architektury.

Idee sztuki otwartej wiszą w tamtym czasie w powietrzu. Mówią o nich Yona Friedmann, Umberto Eco, Olle Baertling, grupa Espace. W 1958 roku Stanisław Zamecznik i Wojciech Fangor w Salonie „Nowej Kultury” przygotowują wystawę, w której obrazy stanowią jedynie tło i kontekst dla poruszających się między nimi ludzi.

Forma Otwarta w ujęciu Hansena „podąża za przygodą, jaką jest życie”2, ufa człowiekowi, pozostawia mu miejsce do decydowania, zaprasza do dyskusji. Daje odpowiedzi przez stawianie pytań. Forma Otwarta jest dowodem społecznego postępu. Jej podstawowym pojęciem jest „tło eksponujące zdarzenia”. Tu nikt nie będzie podejmował decyzji za odbiorcę. Bez niego tej sztuki nie ma. Forma Zamknięta to surowy, despotyczny ojciec. Forma Otwarta to kochająca matka, która zawsze wysłucha.

Sztuka i architektura Formy Otwartej mają być egalitarne. Artyści i architekci muszą wyjść z roli nadawców komunikatów, zejść z katedry, przestać pouczać. Ich zadaniem w nowym społeczeństwie jest stanąć w tłumie, wsłuchać się w potrzeby ludzi. A potem za pomocą talentów stworzyć warunki do ich realizacji. W tym sensie twórca przestaje być kimś wyjątkowym, staje się „jednym z nas”, a jego rola w społeczeństwie jest taka sama jak szewca, robotnika czy sprzedawcy w sklepie spożywczym. Filozofię ściągania artysty z piedestału Zofia i Oskar Hansenowie zaczynają realizować od siebie.

Forma Otwarta to, jak zauważa w jednym z wywiadów Oskar Hansen, filozofia przestrzeni. Stanie się ona fundamentem wszystkich działań twórczych Hansenów podejmowanych przez cztery dziesięciolecia z grubym okładem. A że „filozofię o wiele lepiej upowszechnia przestrzeń niż książka filozoficzna”3, Hansenowie nie ustają w wysiłkach, by swoje koncepcje realizować na polu architektury. Wierzą w służebną rolę architekta i artysty. Chcą więc służyć najlepiej jak umieją.

Architektura w ich ujęciu to nie tylko budynki, ale też przestrzeń między nimi. Ma ona być tłem eksponującym zdarzenia. Nawet najbardziej banalne czynności w oprawie plastycznej wykreowanej przez architekta mają nabierać głębszego wyrazu i inspirować. Człowiek idący galerią między blokami, matka pilnująca dzieci na wyniesionym nieco ponad poziom gruntu placu zabaw, rodzina przyglądająca się temu z balkonu. Architektura jest dla Hansenów tłem dla żywych i zmiennych obrazów. Możliwość ich jednoczesnego odbierania i kreowania ma budować w mieszkańcach poczucie bliskości i wspólnoty.

Hansenowie zrywają też z architekturą pojmowaną jako pomnik ego jej twórców. Apelują, by rozmawiać o człowieku żyjącym w przestrzeni, zamiast o tym, kto tę przestrzeń kreuje. Redukują więc rolę architekta do minimum, zakładają, że jego zadaniem jest stworzenie jedynie ramy, która zostanie wypełniona aktywnością użytkowników. Tylko takie konstruowanie architektury sprawi, że ludzie będą mogli się z nią identyfikować. Przekształcalność i możliwość dopasowania do indywidualnych potrzeb mieszkańców to idee, którym Hansenowie pozostaną wierni przez całe swoje twórcze życie. W niewielkim stopniu uda im się jednak je zrealizować.

Koncepcja Zofii i Oskara Hansenów w podnoszącej się z gruzów Polsce ma tchnąć treść w puste do tej pory hasła humanizmu socjalistycznego. Jako zdeklarowani socjaliści wierzą, że to możliwe. To pewnie praprzyczyna katastrofy, błędny kurs, jaki obrali, chcąc budować egalitarne społeczeństwo w państwie zarządzanym centralnie. Z perspektywy czasu widać to dość wyraźnie. Z perspektywy zapatrzonego w horyzont wielkiej zmiany Oskara Hansena nie było to już tak oczywiste.

CZĘŚĆ II – KOLIZJE

KOLIZJA PIERWSZA

W roku 1959 Zofia i Oskar Hansenowie, projektując osiedle na warszawskim Rakowcu, piszą: „Szybciej rodzimy się niż budujemy – to stałe źródło niepokoju architekta. Ten stan doprowadza do naturalnego priorytetu ilości przed jakością, a ostatecznie do drastycznych uproszczeń zabijających podstawowe treści mieszkania, domu, osiedla. […] Pojęcie: mój, twój dom – przestało być w przestrzeni architektonicznej możliwe do odczytania. W tych warunkach każdy nieprzewidziany odruch życia staje się przykrym incydentem. […] Zdajemy sobie sprawę, że tylko przemysł może wyprowadzić nas z impasu wiecznego głodu mieszkań. Ale musimy metodę przemysłową tak opanować, aby nie zabić w mieszkańcu tego, co najważniejsze, jego własnych odczuć, jego potrzeby własnego stosunku do otoczenia, do mieszkania. […] Czy osiągniemy cel – stworzenie takiego zespołu, który dałby poczucie indywidualnie zagospodarowanej Formy Otwartej, gdzie każdy miałby swoje miejsce? Nieśmiałą próbę formy zdarzeń? Zobaczymy”4.

Ich pierwszy pomysł jest szalony. Chcą oddawać mieszkańcom „plac na kondygnacji”, czyli przydzielony przez spółdzielnię metraż na określonym piętrze. W takiej przestrzeni każdy będzie mógł dowolnie zaaranżować niemal wszystko – układ ścian i drzwi, funkcje pomieszczeń, rozmieszczenie okien, a nawet kwestie balkonu lub jego braku. Pełna dowolność i elastyczność, dzięki nim ludzie otrzymają możliwość „uwicia własnego gniazda” według indywidualnych upodobań. Ten pomysł jednak przepada.

Drugi również. Spółdzielnia nie zgadza się bowiem na propozycję, by na Rakowcu wybudować dwukondygnacyjne szeregowce. Każde mieszkanie miałoby tu dostęp do prywatnego ogródka. Pomysł piękny, ale mało opłacalny. Zabrakłoby terenu, gdyby na Rakowcu chcieć postawić tylko szeregowce. Potrzeby są dużo większe.

Dopiero trzecia propozycja Hansenów zostaje zaakceptowana. Udaje im się ją jednak zrealizować jedynie w dwóch blokach przy ulicy Sanockiej. Nim zaczną projektować, przeprowadzają z przyszłymi mieszkańcami dziesiątki wywiadów i ankiet. To na ich podstawie powstają moduły zakładające różne rodzinne konfiguracje. Są wśród nich mieszkania dla osób starszych, rodzin z dziećmi, bezdzietnych małżeństw. Jest nawet moduł zaprojektowany dla potrzeb wychowującego małe dziecko wdowca mieszkającego z teściową. Co więcej, projekt każdego lokalu Hansenowie próbują dostosować do indywidualnych potrzeb jego przyszłych lokatorów. W rozkładzie okien uwzględniają nawet to, gdzie stanie ewentualna wersalka.

„Zrywamy z nieludzką nieskończonością budynku, z monotonią usianej otworami okiennymi długiej ściany. […] Precz z koszarami, precz z mrowiskiem”5– pisze Oskar Hansen. Bloki Hansenów nie są zaprojektowane według najprostszego z możliwych wzorów, czyli na planie prostokąta. Ich kolejne segmenty nieco wystają bądź chowają się względem poprzednich, przez co bryła budynku jest nieregularna, rozrzeźbiona, faluje i lekko meandruje w zieleni. Wejścia do poszczególnych klatek schodowych przekryte są obszernymi daszkami. Na ich wspornikach Hansenowie projektują lustra. Każdy, kto wychodzi na zewnątrz, będzie mógł po raz ostatni poprawić krawat albo fryzurę.

Elewacje domów zostają pokryte tynkiem jakby od niechcenia przecieranym szmatą. Ten zabieg tworzy efekt chropowatości i surowości. Budynki sprawiają wrażenie, jakby zostały ulepione z szarej gliny. Zgodnie z założeniami Hansenów ma to zbliżać mieszkańców do ziemi, czegoś naturalnego, jakkolwiek by tego nie nazwać. By jeszcze bardziej urozmaicić fronty budynków, architekci proponują pomalowanie ich w białe kwadraty i prostokąty. Ich układ odpowiada rozmieszczeniu mieszkań we wnętrzach. To kolejny zabieg, który ma ułatwiać mieszkańcom odnalezienie się na osiedlu. Każdy, stojąc na zielonym skwerze pod blokiem, z łatwością będzie mógł pokazać palcem i powiedzieć: A tam mieszkam.

Mieszkania konsultowane i zaprojektowane pod kątem konkretnych potrzeb trafiają jednak z automatu do kolejnych osób znajdujących się na liście oczekujących. W rezultacie krawcowa, która w ankietach skarżyła się, że przeciągi zwiewają jej skrawki ze stołu, otrzymuje mieszkanie, które mogłoby stanowić podręcznikową ilustrację słowa „przeciąg”. Tak się składa, że zostało ono zaprojektowane dla wielodzietnej rodziny, w której sporo się gotuje. Chodziło o możliwość szybkiego przewietrzenia mieszkania po przyrządzeniu kapuśniaku. Nie wiadomo, gdzie trafiła ta rodzina, wielce jednak prawdopodobne, że po otwarciu drzwi zobaczyła nie to, czego się spodziewała.

Rakowiec to pierwsze zderzenie Hansenów z rzeczywistością. Zbyt słabe, by mogli się poddać.

KOLIZJA DRUGA

W 1960 roku Lubelska Spółdzielnia Mieszkaniowa zwraca się do Zofii i Oskara Hansenów z propozycją zaprojektowania nowego osiedla mieszkaniowego. Zadanie jest niełatwe. Na 16 hektarach musi powstać ponad dwa tysiące mieszkań, obiekty handlowe i usługowe.

Nie istnieje taka rzecz jak „typowa osoba” przeznaczona do „typowego domu” – powtarzali Hansenowie, budując Rakowiec, powtarzają i teraz.

Mieszkańcy osiedla Słowackiego zamieszkają w siedemnastu blokach – trzy największe mają po kilkaset metrów długości. To „chińskie mury”. Nie da się ich obejrzeć w całości, Hansenowie nie chcą, by wielkie ściany upstrzone niezliczonymi oknami przytłaczały mieszkańców. Bloki meandrują więc po osiedlu.
„Jest to zrobione świadomie, żeby widz nie był pod presją liczby nieczytelnej, ogłupiającej, jaką robi modernizm. Jak się stanie pod taką modernistyczną ścianą, jedną, drugą, to nie wiadomo, co to, ile tego jest, kto tu jest. Dostaje się jak w op-arcie tików w gałce ocznej. To jest antyludzkie po prostu”6– będzie później tłumaczył Oskar.

Przed przystąpieniem do pracy znów robią ankietę. Pytają o preferencje nie tylko przyszłych mieszkańców swojego osiedla, ale też tych, którzy mieszkają w pobliżu. Z trudem udaje im się przekonać decydentów, że jeden ustęp na piętro to zdecydowanie zbyt mało. Każde mieszkanie ma mieć więc tutaj własną toaletę. Lokatorom swoich domów proponują, by sami zaprojektowali układ ścian wewnętrznych w mieszkaniach. Chętnych jest niewielu. Bardziej oporni mogą wybrać z kilku gotowych rozwiązań. Jeśli układ mieszkania im się po kilku latach znudzi, będą mogli wszystko wyburzyć i wymyślić nowe podziały swojego metrażu. Konstrukcja budynków utrzymuje się bowiem na ścianach zewnętrznych. Dzięki temu mieszkania będzie też można w przyszłości łączyć w większe.

Bloki formowane są tu w taki sposób, by oddawać naturalną rzeźbę terenu. O tym, gdzie będą wisiały balkony, także mogą zadecydować mieszkańcy. Decyzja nie jest arbitralna i ostateczna, przynajmniej w teorii balkony da się przewieszać nawet po kilkunastu latach.

Cały kompleks jest podzielony funkcjonalnie – na północy znajdą się parkingi, garaże i obiekty gospodarcze. Mieszka się w środku osiedla, tutaj też jest szkoła, przedszkole i ośrodek kultury. To strefa wolna od aut. Pełno tu małych placyków z wymyślnymi przeszkodami dla dzieci. Są zakomponowane w taki sposób, by osoby przebywające tam przyciągały wzrok przechodniów. Matka doglądająca bawiącego się w takim miejscu brzdąca sama staje się inspirującym dziełem sztuki, elementem krajobrazu, aktorką w teatrze, jakim jest osiedle.

Na skraju usypują sztuczny pagórek i budują Teatr Formy Otwartej. Miejsce to ma sprzyjać integracji mieszkańców. W zależności od potrzeb może pełnić funkcję zielonego skweru bądź agory, na której będą się toczyć dyskusje o najważniejszych sprawach. W Teatrze Formy Otwartej nie ma jednej sceny. Głos każdego będzie równie istotny. Niczego nie da się wygłosić ex cathedra.

W południowej części osiedla architekci planują jeszcze zespół pawilonów handlowych i targowisko. Podczas jednej z wizyt w Lublinie Oskar Hansen obserwuje przekupki, które swój towar rozkładają bezpośrednio na ziemi. Akurat pada i kobiety kulą się pod prowizorycznymi daszkami, a jedzenie marnieje w kałużach i błocie. To dlatego zaprojektowany przez Hansenów kompleks składa się nie tylko z niewielkich sklepików, ale także zadaszonego placu z betonowymi ławami. Tutaj już nikt moknąć nie będzie.

Prace nad osiedlem ruszają w 1962 roku, trzy lata później wprowadzają się tu pierwsi mieszkańcy. Budowa trwa jednak aż osiem lat. Doglądać robót do Lublina jeździ zwykle Oskar. Każda wizyta na placu budowy owocuje dziesiątkami wpisów do dziennika. Architekt notuje w nim wszystkie niedoróbki – źle osadzane balkony, krzywe ścianki, wadliwie wykonane schody, nierówne posadzki, a nawet niezgodnie z projektem posadzone drzewa i krzewy między budynkami. Budowlańcy za tymi wizytami jakoś nie przepadają.

„Dlaczego zarząd LSM pozwolił na budowę takiego ohydnego osiedla pod względem architektonicznym i szczytowego brakoróbstwa? Osiedle szpeci tylko istniejące osiedle Mickiewicza i jest pośmiewiskiem mieszkańców Lublina. […]. Mieszkania są małe, niewygodne, mało funkcjonalne i niedbale wykonane. Mało tego. Mieszkań tych nie pokazuje się przyszłym użytkownikom. Użytkownik widzi mieszkanie dopiero po otrzymaniu przydziału i kluczy”7– pisze w 1971 roku do Zarządu LSM jeden z mieszkańców nowego osiedla.

W 1999 roku archidiecezja lubelska zwraca się do władz Lublina z prośbą o zgodę na zorganizowanie kaplicy w siedzibie Młodzieżowego Domu Kultury na osiedlu Słowackiego. Swoją prośbę księża uzasadniają brakiem świątyni na terenie osiedla. Kaplica powstaje, jednak już po kilku latach kuria zwraca się do miasta z żądaniem przekazania całego tego terenu wraz ze znajdującymi się tam nieruchomościami. Ma się to odbyć w ramach prac Komisji Majątkowej przyznającej Kościołowi rekompensaty za mienie utracone w czasach PRL-u. Ówczesny prezydent miasta, Andrzej Pruszkowski, przystaje i na ten postulat. Wkrótce potem władze kościelne wypowiadają Młodzieżowemu Domowi Kultury prawo do użytkowania budynku, w którym działał nieprzerwanie od samego początku, czyli 1972 roku. Mieszkańcy osiedla podnoszą wrzawę. Ich głosy nie zostaną jednak wysłuchane. Buldożery pojawiają się 12 listopada 2002 roku. W 2005 roku arcybiskup Józef Życiński dokonuje wmurowania kamienia węgielnego pod nowy kościół. Mijają dwa lata i okazała świątynia wyrasta w samym sercu osiedla Słowackiego. Jedna z jej ścian zaledwie 20 metrów od okien pobliskiego bloku.

Igor Hansen, syn: To jest dramat, na który rodzice sami zapracowali. To, co się stało na osiedlu Słowackiego, mają na własne życzenie.

Próbując przewidywać wszystkie ludzkie potrzeby, pominęli tę, która ich po prostu nie dotyczyła – mówi Grzegorz Piątek. – Tam życie upomniało się o swoje i odebrało sobie z nawiązką. Architektura jest sztuką służebną wobec ludzi. W tym konkretnym przypadku Hansenowie trochę o tym zapomnieli.

Osiedle Słowackiego jest zdaniem samych Hansenów najpełniejszą realizacją idei Formy Otwartej w takiej skali. Tutaj, bardziej niż gdziekolwiek indziej, dzieje się to, czego tak bardzo pragnęli. Architektura obrasta życiem. Najlepiej widać to na targowisku. To królestwo dzikiej prowizorki. Kilometry sznurka, hektary folii, taśma klejąca, dykta, blacha, drut, tektura, papier, plastik. Woda z dołu i woda z góry, bo to wszystko nieszczelne, dziurawe i byle jakie. Przy każdym większym wietrze folia rwie się, a jej strzępy roznosi po osiedlu wiatr. Oto jest życie, spontaniczna działalność człowieka w przestrzeni oddanej mu przez architekta we władanie. O to chodziło?

KOLIZJA TRZECIA

W 1963 roku Hansenowie mają zaprojektować osiedle na Gocławiu w Warszawie8. Spółdzielnia „Osiedle Młodych” chce mieć tu po prostu kilkanaście bloków, ale wind ma raptem kilka. A zatem nie każdy będzie mógł dojechać do swojego mieszkania. Niektórzy będą musieli się tam wspiąć.

To dlatego ponad dwadzieścia budynków Hansenowie proponują ustawić w taki sposób, by dało się je z sobą połączyć zewnętrznymi galeriami. One mają rozwiązać wszystkie problemy. Nawet ci, którzy nie dostali mieszkania w bloku z windą, będą mogli z niej skorzystać w innej części osiedla, a później galerią dotrzeć pod swoje drzwi. To dlatego Przyczółek Grochowski wygląda z góry jak wielki meander w zieleni. Ma półtora kilometra długości.

Gdy w końcu rusza budowa, Hansenowie akurat są za granicą. Budowlańcy korzystają z tej okazji i przekonują urzędników, że pomysłów architektów nie da się zrealizować. Dostają zielone światło, by stawiać bloki po swojemu. Im zależy tylko na jednym – ma być normalnie.

To dlatego galerie, które miały mieć trzy metry szerokości, mają dwa. Miały być odsunięte od bloków i wisieć tak, by nie dało się z nich zaglądać do okien. Wiszą przy samej ścianie. Skwapliwie korzystają z tego ciekawscy sąsiedzi i pospolici złodzieje (czasem jedno nie wyklucza drugiego). W deszczowe dni przejścia między blokami są ulubionym miejscem zabaw dzieci. Oczywiście z planów zrobienia tu nawierzchni z dźwiękochłonnych materiałów nic nie wyszło. Króluje beton potęgujący hałas. Utrapieniem są też wiatr, wilgoć, śnieg i lód.

Największym problemem są jednak na Przyczółku ciemne mieszkania. Bloki muszą być ustawione ciasno. To dlatego niektóre budynki na siebie zachodzą, a galerie między nimi zamieniają się w mroczne tunele. Stąd do mieszkań wpada tylko ciemność.

Oprócz bloków powstają tu także szkoła, przedszkole oraz przychodnia. Na północ od osiedla, w pobliżu budowanej Trasy Łazienkowskiej, wybudowany zostanie pawilon handlowy9 i jednocześnie najlepszy punkt do podziwiania architektury Przyczółka. Miejsce na kilka sklepów znajdzie się także w parterach bloków. Wnętrze osiedla przypomina park. Sporo tu zieleni, są place zabaw dla dzieci, miejsca odpoczynku dla starszych. Nad parkingami i uliczkami dojazdowymi przechodzi się wygodnymi kładkami. Takimi samymi można się stąd wybrać na okoliczne łąki. Wytyczono tam alejki, postawiono kilka ławeczek. Roztacza się z nich widok na jeziorka gocławskie. Nad samą wodą są boiska oraz usypana z ziemi górka, idealna do zimowych szaleństw na sankach. Ale plany były tu bardziej ambitne. Nad jeziorkiem miał powstać ośrodek sportowy z przystanią, salą gimnastyczną, dwoma basenami i kawiarnią. Od spodu, przez pancerną szybę, można by podziwiać wysiłki pływaków i popijać kawę. Z tego wszystkiego udaje się jedynie uruchomić tymczasową wypożyczalnię kajaków.

„W tradycyjnym bloku ludzie użytkujący wspólną klatkę schodową mogą nie utrzymywać stosunków towarzyskich, ale wiedzą, że nie mogą jej zaśmiecić, zapluć czy za przeproszeniem zarzygać […]. Tutaj nie ma warunków do powstania jakichkolwiek więzi społecznych nawet w obliczu zagrożenia”10 – pisze już w 1975 roku jeden z mieszkańców.

W myśl idei Hansenów ludzie na tle tej architektury mieli się sobą zachwycić. Życie w takiej oprawie miało sprzyjać spotkaniom. Ale o kontakt z drugim człowiekiem nie jest na Przyczółku łatwo. Można go usłyszeć, jak krząta się po kuchni albo idzie galerią piętro wyżej bądź niżej. Można poczuć, jak gotuje kolację albo pali papierosa na balkonie. Można czasem zobaczyć, jak znika w dalekiej perspektywie galerii. Może to być nawet i widok efektowny. Samo spotkanie jest tu jednak trudne. Najwyżej można się z kimś minąć. Galeria to przecież taki chodnik, tyle że zawieszony w powietrzu. Nie witamy się z wszystkimi, których mijamy, idąc chodnikiem. Mieszkając na Przyczółku Grochowskim, bezpośredni kontakt ma się tylko z jednym sąsiadem – tym, z którym współdzieli się przedsionek. Jak się trafi porządny – da się żyć; jak kłopotliwy, to się z tego sąsiedztwa robi utrapienie na lata. Reszta to ludzie z tego samego piętra, czyli, nie przymierzając, kilkaset osób.

W latach 90. spółdzielnia decyduje się przegrodzić galerie stalowymi kratami. Teoretycznie ma to utrudnić życie złodziejom, którzy są na osiedlu prawdziwą plagą. Ludzie zaczynają się kłócić, bo jedni tych krat chcą, inni ich nie znoszą. Po dziesięciu latach ten temat wraca, bo dziś przegrody trzeba likwidować, takie są przepisy. Znowu kłótnie, znowu jeden na drugiego patrzy wilkiem. A zatem klęska.

„Powiedziałbym, że to jest główny cel architektury – formowanie człowieka. Odpowiedzialność, która w tym zawodzie tkwi, jest porównywalna z odpowiedzialnością lekarza. […] Celem twórcy, który formuje przestrzeń, jest formowanie – może to wzniośle zabrzmi – zarówno duszy, jak i ciała człowieka”11– to słowa Oskara Hansena.

A więc z jednej strony obietnica osiedla szczęśliwych ludzi. Na Przyczółku Grochowskim działa społeczna biblioteka, społeczny parking. Są tu gorliwi parafianie i spotkania towarzyskie na skwerkach między blokami. Z drugiej kraty w poprzek galerii, o które część mieszkańców jest gotowa walczyć na śmierć i życie. Zadbane ogródki w parterach, przystrzyżone krzewy, świąteczne dekoracje. I taka demolka na klatkach schodowych, że czasami strach tam wejść. Pierwsza lokata w konkursie na najbardziej ukwiecone osiedle Warszawy i czołowe miejsca w policyjnych statystykach przestępczości.

Przyczółek Grochowski, ostatnia wielka realizacja Hansenów, ostatnia kolizja z rzeczywistością, która wstrząsnęła zarówno mieszkańcami, jak i samymi architektami. Zofia Hansen, jeszcze pod koniec życia, na wspomnienie tego osiedla załamywała ręce i mówiła: „Taka tragedia! Tylu tam ludzi unieszczęśliwiliśmy!”.

CZĘŚĆ III – ŚLAD NA WODZIE

Jest ledwie widoczny. Oskar Hansen to bez wątpienia postać, która wpłynęła na całe pokolenia artystów Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tam, jako wykładowca, mógł realizować założenia swojej Formy Otwartej na gruncie sztuki. Jego wpływ na takich artystów, jak Grzegorz Kowalski, Elżbieta i Emil Cieślarowie, Przemysław Kwiek, Zofia Kulik, Wiktor Gutt czy Waldemar Raniszewski, jest niezaprzeczalny. W polskiej architekturze Hansenowie poza kilkoma realizacjami nie zostawili już tak trwałego śladu.

W 2005 roku ukazuje się książka Oskara Hansena pod tytułem Ku Formie Otwartej. Do problemów Przyczółka Grochowskiego odnosi się w niej w ten sposób: „Nie ma już czasoprzestrzeni społecznej, o której mówiłem […]. Kraty w poprzek uliczek przerwały ich funkcjonalno-poznawczą ciągłość, a ogrodzenia z siatek i żywopłotów «prywatnych» przydomowych ogródków zniszczyły z trudem wygospodarowaną wolną, rekreacyjną przestrzeń społeczną. […] Kraty, «płoty» podzieliły zintegrowaną, przyjazną człowiekowi przestrzeń na nieprzyjazną, zdezintegrowaną, budzącą wśród mieszkańców wzajemną niechęć i źle wychowawczo oddziałującą”12.

W jednym ze swoich ostatnich wywiadów mówi: „Ludzie przyszli na Przyczółek z założonymi już okularami i dostali co innego, niż się spodziewali. Zostali wyprowadzeni w pole, bo niestety ich marzenia się nie spełniły. Czy to oznacza jednak, że architekt nie powinien proponować czegoś lepszego niż to, do czego człowiek przywykł? To jest podstawowe pytanie. To jest przede wszystkim pytanie moralne”13.