I

Pojęcie „region” mieni się wielością odcieni znaczeniowych, odblaskami, wyobrażeniami i przeobrażeniami sensów, skrzy się bogactwem, niejedno-, dwu- i wieloznacznością. Przesiąknięte tęsknotami, pragnieniami, strachami, wizjami, utopiami i mitologiami. Z powyższego wynika kilka pytań. Jak do tego doszło? Co właściwie kryje się za tym niby-zręcznym pojęciem i jaką zdradza ono prawdę o nas i o naszej współczesności? Dlaczego właśnie region? Dlaczego właśnie to pojęcie ma odpowiednie potencjał i walencję, by stać się repozytorium tak ważnych dla naszej współczesności sensów? Dlaczego nadaje się ono do generowania i utrzymywania tak nieprawdopodobnie wielu tak nieprawdopodobnie subtelnych konotacji? Dlaczego pozostają one po części tak trudno uchwytne, że muszą pasożytować na innym pojęciu? Czyż sama mnogość, poliwalencja ukrytej semantyki nie jest energią i motorem tej niesamowitej dynamiki? Czyż nie jest tak, że ta mnogość i ta dynamika nie są po prostu dialektyczne, lecz wręcz sprzeczne, aż do wzajemnego wykluczenia się, a przez to ambiwalentne? „Region” należy do tych – nie takich znowu licznych – pojęć, które w ciągu ostatnich lat i dziesięcioleci nie przestają przekazywać coraz to nowych odcieni znaczeniowych. Właśnie: nie przestają, wykazując zadziwiający zapał, produktywność, giętkość, zmienność i zdolność do przystosowania się do – jak się wydaje – podobnie zmiennych treści i sensów. Wszystko to razem wzięte tłumaczy, być może, dlaczego za pomocą tego akurat konceptu, tego pojęcia usiłujemy uchwycić i wyrazić jakieś wyjątkowo ważne, ale – prawdopodobnie – trudno, czasem wręcz nieomal beznadziejnie trudno dające się wysławiać przesłania i sensy, które niemal nie dają się artykułować, a nieraz pozostają niedostępne dla świadomości; a zatem podejmujemy coraz to nowe i nowe próby, żeby je mimo wszystko określić. A ponieważ często nie bardzo to się udaje, nawigujemy na okręcie tego słowa wokół niewysławialnego, gnani siłą podobną do namolności, do przymusu powtarzania, zaciętości, w rozpaczliwej nadziei, że uda nam się jednak wydobyć na powierzchnię niedostępny skarb owego znaczenia, które tak pragniemy zachować; nie wiemy tylko do końca, na czym właściwie nam zależy.

Na skutek tego pojęcie regionu ewoluuje w takie kategorie, które z czystym sumieniem i bez przesady można określić jako „sugestywne”. A sugestywne kategorie służą temu, aby się jednak mimo wszystko zrozumieć – i porozumieć – na poziomie podstawowych intuicji, jakie są w nich zawarte. Innymi słowy: wygląda na to, że ostatecznie w jakiś sposób przyjmujemy idee, które niesie pojęcie regionu, nawet jeśli nie potrafimy ich sformułować tak, jak by należało. Inaczej słowo to dawno by już wypadło z obiegu jako niedołężne i niepotrzebne, nigdy by nie zrobiło takiej – w dosłownym rozumieniu – zawrotnej kariery. Podobnymi sugestywnymi pakietami, konceptami, wykazującymi obecnie analogiczną niewyczerpalność, są na przykład „Europa”, „mit”, „globalizacja”, „cyfrowość”. Co mają z sobą wspólnego? Otóż, jak się wydaje, zarówno sugestywność, jak i produktywność tych pojęć latają na dwóch skrzydłach, wyposażonych w dwa silniki: pierwszym jest doniosłość, a jednocześnie trudnouchwytność i trudnowysławialność; drugi fundamentalny mechanizm ich dynamiki to dialektyczna wieloznaczność, na tyle pełna sprzeczności, iż są poważne powody ku temu, by uważać ją za ambiwalencję. Możliwe, że uda się trochę lepiej zrozumieć naturę sugestywnych form i ambiwalentnych formuł, które czasem wręcz przypominają zaklęcia, jeśli się na nie popatrzy jako na substytut. Co zmienia i co zawiera w sobie pojęcie regionu? Otóż nie tylko to, co faktycznie zawiera i potrafi zawierać, ale także to, co kryje się za nim, co się nim okrywa, podstępnie posługując się jego nazwą, mimikrycznie przybierając jego formę. A więc: autentyczność i autentyzm, alternatywę do…, alternatywę jako taką, tożsamość, Heimat, określoność, wyrazistość, zrozumiałość, niezmienność, wiarygodność, obronność, zarysy, kontury i granice, profil i relief, patriotyzm lokalny, niezmienność i nieprzemijalność dzieciństwa, zdolność do tego, by zachować dziecięce postrzeganie świata bez popadania w infantylizm, nieudawanie i rzetelność, poznawczą i duchową przejrzystość, tożsamość z sobą, ale też: projekt i projekcję, a wreszcie mitologię, kosmogonię i utopię. Zatem da się tutaj uwydatnić dwie, jak można się było spodziewać, sprzeczne i w istocie przeciwstawne sobie grupy, ale z samej istoty ambiwalencji wynika wymóg pogodzenia różnych kategorii doświadczeń: jedna, mówiąc w uproszczeniu, adoruje stałość, ciągłość, niezmienność, druga – możliwość i zmienność. Jedna służy statyczności, druga – dynamizmowi. Regionalne produkty, regionalne warzywa, regionalna kuchnia, regionalne restauracje, regionalne przepisy: w tych połączeniach, ważnych szczególnie ostatnio, jak się zdaje, ujawniają się różne potrzeby: tęsknota za prawdziwością, niepodrabialnością, autentycznością, niezatrutą tożsamością, niezatruciem w ogóle, wolnością od niekontrolowanych wpływów biznesu – czy to globalizacyjnego, czy klimatycznego, czy ideologicznego, czy pojęciowego (postmodernizm, dekonstrukcja, polityczna poprawność, globalizacja). Region to wyobrażony nieskontaminowany krajobraz. Regionalne święta, regionalne rzemiosło, regionalne budownictwo, ceramika, materiały, kamień, glina, regionalne zwyczaje, tradycje, stroje, procesje, język, dialekty – wszystko to mówi nam niemało o kompleksie tożsamości. Region w obecnym rozumieniu to też terytorium tożsamości wolnej od sprzeczności: tutaj gdzieś musi ona być, mówi tęsknota, i gdzież jej szukać, jeśli nie w regionie, skoro gdzie indziej została nadwyrężona, skompromitowana, zdekonstruowana. Gdzieś musi być jakiś substrat, bodaj resztki substratu, który nie ulega rozpuszczeniu i rozkładowi, stałemu podawaniu w wątpliwość, ciągłemu poleganiu na tym, że wszystko jest wyobrażone, że wszystko jest – konstruktem. Tęsknota za niepodważalnością, za „stanem przedfaktycznym” – oto jedna z najbardziej decydujących sił napędowych godnej pozazdroszczenia dynamiki regionu. A także statyczna, esencjonalna, substancjonalna wersja tożsamości stanowiąca przeciwwagę dla wersji dynamicznej, procesowej, konstruktywnej. Regionalne warunki klimatyczne, regionalne wiatry warunkują też powstanie i trwanie regionalnych gatunków, regionalnych typów i regionalnych sposobów życia. Jest nawet takie pojęcie, jak „regionalne gatunki endemiczne”, to jest takie, które są przystosowane do warunków życia właśnie w danym regionie, tutaj się przyjmą i będą rozwijać, a w innych mogą nawet zginąć. To uderzająco przypomina nasze fantazmaty i mitologie związane z winem i winiarskimi regionami: tylko tutaj wino ma swój niepowtarzalny terroir, ledwo kilka kilometrów dalej ten sam gatunek smakuje całkowicie inaczej. Są bowiem miedze, rubieże, granice – i są one dane i niepodważalne. Czasem tak się chce, żeby za miedzą, za wyraźną linią wszystko było od razu inaczej, wyraźnie odmienne: dialekt, smak potraw, ceramika, kształt kapelusza, krajobraz, być może nawet gatunek wiśni i ziemniaków. Nie wspominając nawet o winie i o serze. W tym regionie wszystko funkcjonuje tak, a w sąsiednim – zupełnie inaczej.

II

Przy czym ta giętka dialektyka wcale nie oznacza, że rozumienie pojęcia regionu jest całkowicie dowolne, bezgranicznie elastyczne, do woli plastyczne, a nawet pozbawione zasad. Nie, wbrew całemu semantycznemu rozmachowi ma też ono swoje ograniczenia. Nie wszystko można nazwać regionem, a to, co można, nie zawsze nim jest. Bardzo ważne zatem byłoby pokazanie, na czym te ograniczenia polegają. Bycie regionem nie jest takie proste. Nie każde określone terytorium może się tym mianem określać. Na to, by być regionem, trzeba jeszcze sobie zasłużyć. Co to za służba? Region to pojęcie, z którego w tym rozumieniu, do jakiego się tu odwołujemy, prawie doszczętnie wywietrzała pierwotna treść semantyczna – czasownik regere oznacza „rządzić”, „kierować”, „uprawiać”, „rozporządzać”. Jeszcze niedawno, zaledwie pod koniec XX wieku, słowem „region” określano, zdaje się, po prostu jakieś zdefiniowane terytorium administracyjne, mniejsze niż obszar całego kraju. Podział, tym bardziej odgórny, na wygodnie wydzielone, odpowiednio nazwane okręgi administracyjne ma w sobie duży ładunek dowolności. A zatem jak to się stało, że owa dowolność, odgórne przeznaczenie, mogły ustąpić miejsca takim konotacjom, jak „pradawność”, odwieczność i niewzruszoność, właściwym dla dawniejszych pojęć: prowincji lub na wskroś niemieckiego Heimatu? Wygląda na to, że tak rozumiany region powtórzył dynamikę prowincji, która pierwotnie też oznaczała jednostkę administracji państwowej lub cesarskiej. Umowność nawet najdawniejszych prowincji, płynność i zmienność ich granic – ale także zmiany znaczeń tego pojęcia – dobrze widać choćby na przykładzie Śląska. Jednak potem coś się zmieniło. Nałożyła się na siebie nowa wielość oznak i konotacji, o których tu mowa, i w latach 90. XX wieku stała się ona właściwa dla ich codziennego użytku i rozwija się nadal w wieku XXI. Nie może nie rzucać się w oczy fakt, że nowa semantyzacja jest ściśle powiązana z dwoma nowymi jeszcze niedawno pojęciami: Europy (zarówno wprowadzonej w życie idei Unii Europejskiej, jak i jej utopii) oraz globalizacji. Aspekty koncepcji tożsamości, zachowania różnorodności, przede wszystkim obyczajowej i „kulturowej”, zaczęły się pojawiać w definicji regionu zarówno pod wpływem globalizacji, jak i Europy, a także jako pokłosie jeszcze trzeciego czynnika, w którym dwa poprzednie jakby połączyły się w jeden: w kategorię Europy przeżywanej jako przyczyna i przejaw takiej globalizacji, która zaciera odwieczne odmienności. Szło o poczucie zagrożenia i o pragnienie zachowania tożsamości, a ponieważ w przyjętym wówczas systemie retorycznym tożsamość też była uznawana za główne źródło potencjalnie nieprzyjemnych ekstremizmów, nacjonalizmu czy najszerzej rozumianego egoizmu, to droga jej obrony zaczęła niepostrzeżenie prowadzić przez afirmację regionów. Wystąpiły mimikra pojęć i pasożytowanie, które zwykle nazywamy „zmianą znaczenia” i „konotowaniem”. Wówczas właśnie pojęcie regionu zaczęło obsługiwać i zastępować wiele ważnych doświadczeń. W Niemczech na przykład mogło być dostojnym substytutem zdyskredytowanego i niebezpiecznego Heimatu, a także namiastką zhańbionego i skompromitowanego poczucia patriotyzmu. W wielu innych częściach – i regionach – Europy pojęcie to także zdawało się wiarygodną alternatywą dla skompromitowanego i zdyskredytowanego nacjonalizmu: można rzec, że regionalizm daje możliwość przeżywania takich ważnych emocji, jak przynależność, tożsamość, patriotyzm, i to bez niebezpieczeństwa popadnięcia w atawistyczny, albo wręcz rasistowski, a w każdym razie szowinistyczny nacjonalizm. Dla wielu europejskich regionów regionalizm stał się jednak formą i figurą resentymentu, próbą odgraniczania się od biedniejszych części wchodzących w skład jednego państwa narodowego (Katalonia, Flandria, Padania, ruch i partia Ligi Północnej, Bawaria) – sposobem na to, by przy wykorzystaniu regionu jako wytrychu obejść narodową solidarność społeczną i zobowiązania pod retoryczną maską „europejskiego patriotyzmu”. Austriacka Karyntia Haidera ujawnia jeszcze jeden aspekt „regionalizmu”: gruntowną, antyliberalną, przednowoczesną opozycję i frondę w stosunku do oficjalnego politycznego liberalizmu ogólnopaństwowego systemu, wyłączenie siebie z tegoż systemu (systemu wartości) za pomocą mechanizmu regionu. Prawie dla wszystkich regionalizm stał się wtedy – jak się wydaje – świetnym sposobem na wyrażenie swojej przychylności względem Europy, europejskiego projektu i europejskiego patriotyzmu, odcięcie się od niebezpiecznego nacjonalizmu, ale bez potrzeby rezygnowania z ciepła i poczucia bezpieczeństwa, jakie daje Heimat. Bywał regionalizm także substytutem politycznego i kulturowego izolacjonizmu, secesjonizmu, ekskluzywizmu, poczucia wyższości i potrzeby odgraniczania się od bardziej pospolitej, ba, nawet prowincjonalnej megalomanii, wyrazem i wyrazicielem poczucia wybraństwa, mitu ekskluzywności (Galicja). Albo zamaskowanego pod hasłem regionalizmu pragnienia narodowej emancypacji (Katalonia, Kraj Basków). Coś podobnego działo się także na płaszczyźnie ekologii, w paradygmacie „zagrożeń klimatycznych”: region zaczął być miejscem, w którym można pokładać nadzieję na to, że uda się zminimalizować ich skutki, gdzie można się odgrodzić od zanieczyszczenia i zatrucia, ale także gdzie można się aktywnie przyczyniać do ratowania klimatu bez wdawania się w megalomańskie utopie – poprzez zmniejszenie emisji dzięki ograniczeniu przewozu (produktów spożywczych), korzystaniu z alternatywnych źródeł energii na poziomie lokalnym i bardziej świadomej kontroli nad zmianami. Zarodkiem tej epoki stały się też nowe słownictwo i nazewnictwo regionalne. Pojawiły się one w dwóch postaciach: w oficjalnej formie „euroregionów” i – jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało – w oddolno-elitarnej, intelektualnej formule „Europy regionów”. Wbrew podobieństwu brzmieniowemu i wbrew temu, że mogłoby się wydawać, iż mamy tu do czynienia zaledwie z prostym przestawieniem słów, mało da się znaleźć przykładów tak odmiennych, ba, wręcz antagonistycznych względem siebie przesłań, jak w tych dwóch, pozornie bliskich sobie konceptach. Są one wprawdzie z sobą spokrewnione, ale łączy je jedynie czas narodzin, a później mamy już tylko narastający konflikt wizji, nie zaś podobieństwo. Właśnie w tej parze najlepiej widać nie tyle dialektykę, ile binarną opozycję, do której jest zdolna i którą ponad wszelką wątpliwość zawiera w sobie pojęcie „region” (o „Europie” tym razem nie wspomnę). Europa regionów to nie taka prosta sprawa, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Przecież na powierzchni tego pojęcia unoszą się bardzo szlachetne dążenia do tego, by – wyemancypowawszy się z atawistycznego nacjonalnego nacjonalizmu – zadeklarować swoją przychylność Europie jako nowoczesnemu, ponadnarodowemu tworowi, a zarazem zachować w tym wielkim organizmie możliwość znalezienia formy i miejsca dla zacisza, dla schronienia, dla intymności małej ojczyzny, prywatnej macierzy, tego, co w języku niemieckim nazywa się Heimat i – jak się wydaje – nie ma odpowiedników w innych językach. Czymś całkowicie innym jest euroregion: owe scentralizowane struktury, powołane do życia w związku z dążeniem do większej konsolidacji Europy, do silniejszej kooperacji jej członków, nie mają jednak nic wspólnego z rzeczywistym przeżywaniem tożsamości, dobrowolnością samookreślenia, tradycyjnymi, choćby i wyobrażonymi liniami granicznymi. I w tym sensie Karpaty są euroregionem, ale nie są Europą regionów – albo wręcz są jej całkowitym przeciwieństwem. Karpaty mogą być, i zresztą są, spójnym regionem najwyżej dla przedstawicieli sześciu kategorii zawodowych: dla geologów, dla geografów, dla klimatologów i dla meteorologów, dla polityków, szczególnie dla tzw. europolityków, a także – być może – dla muzykoznawców, którzy posługują się kategorią karpackiego melosu. Albowiem już dla etnologów, a tym bardziej dla etnografów, dla językoznawców, a tym bardziej dla dialektologów, dla badaczy tradycji, rzemiosł, migracji, dla wędrowców, a tym bardziej dla ludzi, którzy w różnych częściach – i w różnych regionach – Karpat żyją, są one po prostu zbyt duże i zbyt różnorodne, by mogły tworzyć razem jakiś jeden region rozpatrywany w ujęciach, które stanowią przedmiot tego eseju. Do tego mieszkańcy Karpat nie pragną się razem wyemancypować; nikt nie narzucił im – jak na przykład Bałkanom – złych skojarzeń, co więcej, oni sami nie narzucili sobie własnych – dobrych ani złych – konotacji, nie rozwinęli wspólnej mitologii i tożsamości; zresztą są nadto bogaci w liczne osobne „tożsamości”, by odczuwać potrzebę określenia jakiejś jednej, wspólnej. W tym rozumieniu Karpaty – pewnie na szczęście – nie stały się Bałkanami. Jeśli kierować się logiką tożsamości, w Karpatach można ich naliczyć zbyt dużo i są one zbyt zróżnicowane, a przede wszystkim nazbyt oryginalne i „autentyczne”, żeby trzeba je było, po pierwsze, jakoś uogólniać, po drugie, wciskać w ramy szerszych pojęć, a po trzecie, żeby nie uznać, że nawet rozpatrywane osobno są wystarczająco liczne, by spełniać podstawowe kryteria, jakie się stawia regionowi, dzięki którym region staje się ciekawy i ważny, dzięki którym i dla których region w ogóle istnieje, a więc kryteria: określoności, odrębności, autentyzmu, niepowtarzalności i identyfikacji. Huculi, Łemkowie, Górale, Wołosi, karpaccy Rusini, Bojkowie, mieszkańcy Wierchowiny spełniają warunek autentyczności i legendarności – i im to, jak się wydaje, wystarczy. Geograficzno-krajobrazowe podsystemy Karpat: Beskidy, Bieszczady, Gorgany, Czarnogóra, Tatry są tak wyraźne same w sobie, że raczej z racji swojej niepowtarzalności i swoistości skłaniają się bardziej ku wyodrębnieniu niż zjednoczeniu w ramach kategorii, która wyszłaby poza granicę neutralnych (póki co) Karpat. Każdej z tych swoistości, niepowtarzalności, oryginalności, mitologii wystarczyłoby aż nadto – i rzeczywiście wystarczy – na cały, osobny „region”. W ukraińskiej części Karpat wyróżnia się daleko bardziej szczegółowe regiony niż Karpaty w ogóle, mamy więc: Przykarpacie, Podkarpacie, Pokucie, Huculszczyznę, Bojkowszczyznę, wierchowińską Bukowinę, Zakarpacie…

III

Region musi wywoływać poczucie struktury. Jest to w ogóle jeden z jego głównych wyznaczników. Region to przestrzeń, w której mogę określić upływ i znaczenie czasu. Przestrzeń ta zatem – przy całej doniosłości określonej fizycznej przestrzeni, kulturowego konstruktu, który za nią stoi – ma raczej charakter imaginacyjny, jest projektem i projekcją mojej przestrzeni wewnątrzpsychicznej. W wyobraźni tworzę i kształtuję swój region zgodnie ze swoimi potrzebami, na swój użytek i według swoich wizji, na swoją miarę. Nie tylko otrzymuję odeń fundamentalne dla siebie wartości – mogę je weń wkładać i urzeczywistniać. To moje miejsce dokładania. W regionie mogę założyć browar, odnowić dawną, zapomnianą albo wymyślić zupełnie nową recepturę piwa, mogę założyć restaurację z regionalnymi potrawami, uprawiać zaniedbane gatunki owoców, ale także stworzyć start-up, firmę high-tech, otworzyć muzeum, realizować projekty artystyczne, gromadzić dawne stroje albo projektować swoje własne – albo i jedno, i drugie; zbierać pieśni albo pisać własne, zaszyć się w głuszy, żeby stworzyć powieść, i wtopić się w tłum tradycyjnej procesji kościelnej. Są to terytoria, które najlepiej utrzymuje pragnienie wykonalności, Machbarkeit. Teraz region jest terytorium raczej intymnym, prywatnym, gdzie mogę (jeszcze) czuć się jak w domu i urządzać świat zgodnie ze swoim gustem i według własnych wyobrażeń. Sam kierować przyspieszeniami i spowolnieniami, tak jak mi się podoba. Cechą konstytutywną terytorium jest dialektyka między niezmiennością, obroną przed zbyt szybkimi zmianami a płaszczyzną najśmielszych projektów. Podłożem takiej dialektyki jest gorące pragnienie uzgodnienia sprzeczności, ale sprzeczności są tak złożone i ważne, że nie sposób ich nazwać inaczej niż ambiwalencją: ażeby region mógł być jednocześnie rezerwatem nieskalaności, stałości, trwałości i środowiskiem nieprawdopodobnej nowoczesności, ale w bardzo specyficznym sensie: mojej nowoczesności, własnej, dla mnie sympatycznej, upragnionej, wymarzonej, a nie nieproszonej i destrukcyjnej. Podobnie rzecz się ma ze stosunkiem regionu do globalizacji: oprócz całkiem oczywistej iluzji, jakoby region mógł stać się zapewne ostatnim schronieniem przed niepohamowaną otwartością, gdzie wszystko pozostaje jak w dzieciństwie, istotne są przynajmniej jeszcze dwie kwestie: region pozwala zniwelować rzekomą opozycję narodowe–globalne (narodowe niech się globalizuje, jeśli już nie ma innej rady, za to region – mój region – niech pozostanie wyjątkiem); ważna jest także dialektyka wyłączności i wyodrębnienia: region pozwala na fantazję „porcjowania”, globalizacji właśnie na taką miarę, jakiej sobie życzę i jaką jestem w stanie znieść. Region jest maszyną złożoną i potężną, to wehikuł, współczesny modus operandi moich pragnień, strachów, wyobrażeń, wizji, fantazji i utopii, zaprojekto- wanych i ulokowanych na zewnątrz, ale kierowanych, zarządzanych i rozporządzanych właśnie przeze mnie. Jednak z tym indywidualnym wymiarem fantazji koniecznie powinien współgrać wymiar zbiorowej wyobraźni. Bo samo „ja” nie stworzy regionu, tutaj musi zaistnieć jeszcze jakaś wyobrażona wspólnota „my”. Region jest jedną z ostatnich ostoi wygnanej zewsząd, dosłownie pozbawionej miejsca przestrzeni i iluzji utopii. Dzisiaj utopie najlepiej zachowuje się i buduje

właśnie w regionie. Dlatego jest on nie tylko przestrzenią schronienia, lecz także spatium operandi, sposobem regulowania i kontrolowania skali. To projekcja utopii świata, jaki jest potrzebny mnie i owej wspólnocie, którą nazywam swoją. Dawno już wywietrzała z pojęcia regionu pierwotna semantyka odwołująca się do słów: „kierować”, „zarządzać”, „gospodarować”. Jednak w tym sensie – i tylko w nim – zachowało ono iście pierwotną wymowę czasownika regere. Czasem koła zamykają się w bardzo paradoksalny sposób. 

il. D. Wilczyńska

Tłumaczenie z ukraińskiego: Emiliano Ranocchi