Gdy zazieleniło się już na dobre, w porannym, wschodzącym upale, nie planując wcześniej niczego podobnego, poszłam pieszo do pracy. Zwykle trasę przemierzam tramwajem, inną drogą, około dwudziestu pięciu minut bez przesiadki. Ten ranek, błyszczący i ciepły, zasługiwał na rozciągnięcie w czasie, a mnie nagle zaciekawiło, jak to jest dokądś, na dobrą sprawę chyba daleko, p ó j ś ć. Nadać przemieszczaniu się inny sens niż ten zapośredniczony przez publiczny transport. Skręciłam więc w stronę wylotówki pełnej sznurków aut. Najokazalszy łączył rozsiane na południu eksterytoria z wnętrzem miasta, które wyłaniało się z wzniesienia ze skrzyżowaniem ze światłami i pomnikiem dawno pomarłych ofiar cholery.

Zastanawia mnie, czym jest chodzenie, czucie ziemi pod stopami w zalanym światłem i spalinami mieście. Rano, zamiast na przystanek, można skierować się przez ścieżki skrótów, między blokami, koło działek, wystrzelonym w łuk wiaduktem, gdzie widać góry kruszywa i okazałe silosy morskiego koloru usytuowanej poniżej betoniarni, stację kolejową na pół gwizdka z galeryjną stalową stodołą, zieleń dawnego nazistowskiego obozu i harmonijną panoramę starego Krakowa. Czy to właśnie wtedy zadaję się z przestrzenią, z tym wszystkim naraz, co mieści się między ziemią a niebem? Potem można pójść tyłem: za rondem, handlową ulicą, minąć miejsce, gdzie łączą się rzeki. To prawie dwugodzinny, niespacerowy marsz, jego charakter ujawnia się po drodze znużeniem, marszowatością właśnie, perspektywą obmyślanych zadań do wykonania. Przecież wszyscy gdzieś chodzą, więc może mają tak samo? Ten poranny pomysł bywa dla niektórych koniecznością: chodzi się, bo ma się daleko do szkoły, do roboty, trzeba pójść na dłuższy spacer z dużym psem. Póki idę, chłonąc przemierzaną całość, wracają zasłyszane opowieści, na przykład wojenne: młoda robotnicza gromada idąca lasem, do pracy w fabryce amunicji, dwadzieścia kilometrów dzień w dzień w jedną stronę, albo powroty z wojny, bo po wojnie wszyscy szli wte i wewte (czy to czasem nie był ostatni moment w dwudziestym wieku, kiedy wszyscy tutaj tak chodzili?). Myślę też o miejscu, z którego wyruszyłam, lecz sprzed kilku dekad: ledwo pobudowane bloki, błotne zatoki, a ziemia taka tłusta, że teść sąsiada płakał, jak w niej robił – oczywiście bez wiaduktu, komunikacji miejskiej, i pewnie z przymusowymi, robotniczymi piechurami z miejskiego awansu. Przypomina mi się chodzenie o wiosennym świcie do pracy przez nabrzeże Londynu i świergot ptaków przed masywną ścianą wiktoriańskiego hotelu. Całodniowe włóczęgi zamiast siedzenia w szkole, dwugodzinna popołudniowa trasa samymi parkami z jednej części miasta w inną – przechodzenie od jednej kelnerskiej posady do drugiej, w sumie kilkanaście godzin na nogach. Powraca szwendanie się po wszystkich innych miejscach, które chciałam jakoś poznać, doświadczenie miejsca osadzone w tym, co pomiędzy, w samym chodzeniu. Zawsze dobrym pomysłem było chodzić i określać na chwilę, jakby mimochodem, co jest czym. Jako początkująca fille-au-pair chodziłam z niemowlakiem nad ocean, żeby dom mógł spać, dwie godziny wędrowania o świcie między piachem falochronów a szopami rybaków na atlantyckiej wyspie; seanse te kończył wschód słońca, dwadzieścia razy, dzień po dniu. Ruch ciała podczas wędrówki, perspektywa czasu, w jakim ów ruch się wydarza, przywołuje podobne doznania, choć przecież odmienne – nierzadko tylko echa usłyszanych historii. Akurat teraz chodzenie i praca idą ręka w rękę.

Tamten spacer utkwił mi w pamięci z powodu różnicy między zapuszkowaną codziennie w kapsułę pojazdu percepcją przestrzeni a jej niczym nieosłoniętym doznawaniem. Oczywiste. Była jaskrawość dla mrużenia oczu, kurz dla oddechu, wibrujące spaliny i pachnący cień drzew, chodniki, asfalty, ścieżki dla stóp, a do tego poutykani ludzie w miejscach spoza głównej, przewidywalnej trasy jazdy. Można w marszu złowić spojrzenia, pozwala na to tempo kroków. Ludzie kucający z papierosem w zębach, czekający na busa za kioskiem, wystający z nogą wystawioną do przodu nad gazetą, rozglądający się, mijani. Żuki przechodzące w poprzek chodników, obok kolan truchtające na smyczach psy, wylegujące się, jakby skamieniałe koty w piaszczystych dołkach po oponach, ptasi ruch. Płachty reklam w dziwacznej korespondencji z krajobrazem, słup z billboardem używany jako wysięgnik gołębnika. I monotonne wycie tysięcy aut, roje, skupiska rozrzucone po parkingach. Taki to był poranek, jasny i w środku tygodnia.

Chodzenie po ziemi jest codziennym ruchem wszystkich ludzi. Każdy i wszędzie, na różne sposoby chodzi, przemierzamy ten sam cieleśnie podzielany świat. Myśląc i pisząc o chodzeniu, zadłużam się u Tima Ingolda, brytyjskiego antropologa, uważnego czytelnika i praktyka fenomenologicznej tradycji, który od kilku dekad zmierza ku wypracowaniu nowego w antropologii podejścia do specyfiki ludzkiej percepcji, powstawania wiedzy, jej używania. Rozważa przestrzenność naszego człowieczeństwa, proponując inne spojrzenie na utkany ludzkim życiem świat. Osadzenie jego prac na fundamentach filozoficznych, dialog z twórczością ważnej postaci tego nurtu, Maurice’a Merleau-Ponty’ego, oraz traktowanie owych dróg myślenia jak dobrze zaopatrzonej szopy z narzędziami przynosi wyraziste i warte uwagi rezultaty. Na co dzień Ingold jest związany ze szkockim uniwersytetem w Aberdeen, centrum badań antropologicznych dotyczących dalekiej Północy; podejmował wiele tematów rozpatrywanych razem z rdzenną ludnością koła polarnego. W latach 80. XX wielku badał relacje łączące ludzi i zwierzęta, potem prowadził studia nad związkami języka i technologii, aby dojść do pogłębionej refleksji nad postrzeganiem środowiska1.

W książce z 2011 roku, Being Alive. Essays on Movement, Knowledge and Description, Tim Ingold argumentuje, że współczesne zachodnie społeczeństwa zostały pozbawione doświadczenia chodzenia po ziemi. Inni, owszem, patrzą pod stopy i zorientowani na ziemię przemierzają boso jej powierzchnię. Sami całkiem niedawno żyliśmy w ten sposób. Ludzie ci wolą też kucnąć (wciąż będąc blisko ziemi!) – nie zajmują się sztuką używania krzesła. Zdaniem antropologa, percepcja świata swój początek ma w ruchu: nie jest nawet ważne, czy widzisz, czy nie i czy masz obute stopy; łapiesz równowagę w ruchu, bo słuch stapia się z odgłosami otoczenia. To jest nasz kontakt z krajobrazem, choć truizmem jest znów przywoływanie cielesności tej relacji. W codziennym doświadczeniu myślenia także chodzimy wokół i krążymy, zmieniając perspektywy; nie siedzimy statycznie na krześle, lecz myśląc, poruszamy się. Każdy inaczej, zatem postrzegamy inaczej, a w ślad za tym inaczej myślimy. Do tego percepcja związana jest ze światłem. To światło i ruch dają nam poznać świat, jakim jest, i zaznać przestrzeni. Mówienie także ma związek z ruchem. Chodzimy, jak mówimy, tak piszemy, używamy narzędzi, całym ciałem. Nasza wiedza o otoczeniu pojawia się poprzez różnorodne sposoby poruszania się, a chodzenie, zauważa Tim Ingold, można potraktować jako formę inteligencji obecnej w całym polu relacji rozumianych jako ludzka obecność w zamieszkanym świecie. To obecność wyrażana poprzez narzędzia, a więc ludzkie ręce i nogi. Krajobraz nabrał kształtu poprzez wykonywaną w nim pracę, pozostawione ślady stóp i ślady narzędzi, wydeptane ścieżki. „Poprzez chodzenie, krajobrazy są wplatane w życie, a życie jest wplatane w krajobraz, w procesie, który jest niekończącą się kontynuacją” – powiada za archeologiem Chrisem Tilleyem Ingold. Przyzwyczajeni jesteśmy do konsumowania krajobrazu, a nie do myślenia wyrażanym w nim działaniem. Jeśli na stromej drodze pod Bernem co jakiś czas rośnie grupa starych drzew, oznacza to miejsce wiązania końskich zaprzęgów przy skomplikowanej operacji pokonywania wozami wzniesienia: tam konie mogły w cieniu odpocząć, pisał Jerzy Stempowski2. Jeśli niezliczone rzeczki noszą imię Młynarki, myśl trafia na wodne młyny znaczące jeszcze do wojny rolne okolice, zauważa Marian Pilot3.

Refleksja nakierowana na chodzenie jako akt poznawczy, jako manifestację myślenia, pracę, filozofię, wyrażana jest na wiele sposobów. Honoré de Balzac w 1833 roku dziwił się, iż, mimo że wszyscy chodzą, nikt nie pyta, dlaczego to robią; jak chodzą, gdy idą; jak mogliby lepiej chodzić; co osiągają, chodząc; i dlaczego nie są to pytania obecne w systemach filozoficznych, psychologii i polityce4. Od tego czasu wiele się zmieniło. Tim Ingold przytacza słowa Anne Wallace piszącej o znaczeniu chodzenia (walking) w literaturze angielskiej: dowiodła ona, że podróżnicy nie chodzą, a ci, co chodzą, nie podróżują5. Albo, innymi słowy, chodzą, o ile to konieczne, preferując wszelkiego typu inne sposoby przemieszczania się. Europejskie elity XVIII wieku opisywały swe podróże tak, jakby nie używały do nich nóg! Chodzenie nie pozwalało na rozłożenie wachlarza subtelności widzianego krajobrazu. Chodzenie było dobre dla biedaków, kryminalistów, młokosów i przede wszystkim ignorantów, wskazuje, powołując się na uwagi Robina Jarvisa6, Tim Ingold. Ale oprócz tego podejścia rozwinęło się od czasów Wordswortha i Coleridga inne, nobilitujące ogrodową przechadzkę (za historyczką chodzenia Rebeccą Solnit7: an expansion of the garden stroll). Chodzenie samo w sobie stało się celem, modą – oczywiście dla tych, którzy chodzić nie musieli. Odtąd refleksja związana z chodzeniem ukazuje je „jako dogłębnie zacną i satysfakcjonującą aktywność”, wbrew prezentowaniu w podobny sposób niedawnych podróży, które spowszedniały dzięki dostępności środków transportu. W przywołanej uwadze socjologa Johna Urry’ego8 mowa o tym, że podróżowanie stało się dostępne dla wielu grup społecznych, chodzenie natomiast zmieniło się w gest wyboru i dawno już przestało być oznaką biedy. Wraz z rozwojem publicznych środków transportu krajobraz stał się raczej scenografią, kierunkiem, destynacją, a nie czymś, w czym się chodzi, działa, przez co się przechodzi, zauważa cytowana już Rebecca Solnit. Dziś, wybierając pieszą trasę, zawsze mamy alternatywę w postaci dojazdu: możemy dotrzeć w to samo miejsce, siedząc nieruchomo na krześle zamocowanym w pojeździe.

Piesza wędrówka po ziemi jest wędrówką pod niebem. Tim Ingold w dalszej części swej pracy zastanawia się nad właściwościami ziemi i nieba w zachodniej tradycji, pyta o ich relację do tego, co nas czyni ludźmi, skoro i chodzenie jest tego wyróżnikiem. Pojawiają się tu rozważania na temat wyobrażeń o ziemi widzianej dziś jako glob, kula – co jest zupełnie odmienne od potocznego doświadczenia gruntu pod stopami czy ziemi, która daje pożywienie. Prawo do niebiańskiego nieba św. Augustyna, w czasach filozofa przynależnego Bogu, nie ludziom, uzurpują sobie dzisiaj zasiedlający je naukowcy. Jest ono odizolowaną sferą kosmicznych operacji, a nie czymś, z czym w jakikolwiek sposób każdy z nas ma łączność, mimo że podnosząc wzrok w dzień czy w nocy, widzimy niebo, gwiazdy, tak jak widział je każdy przed nami. Zauważając w tej perspektywie postrzegania impas, Ingold proponuje, aby o naszym człowieczeństwie pomyśleć raczej jak o toczącym się historycznie procesie zmiennej i zbiorowej samokreacji, kształtowania przez ruch będący zamieszkiwaniem, działaniem, pracą. To, czym jesteśmy lub możemy być, wynika z nadawania kształtu; w każdej chwili kreślimy jeszcze jedną linię na ich ziemskim zbiorze.

Tim Ingold wprowadza do swych rozważań pojęcie weather-world9, dla którego trudno znaleźć polski odpowiednik: może byłoby to coś brzmiącego jak „świat-poprzez-pogodę”. W wyniku namysłu nad percepcją przestrzeni, a w konsekwencji nad sposobami powstawania naszej wiedzy o świecie takim, jaki się nam jawi, rozwija on pojęcie osadzone w doznaniu zmienności powietrza pod względem natężenia światła, temperatury, wilgotności, wiatru. Wszystko to splecione jest z indywidualną wrażliwością i właściwym każdemu z nas sposobem poruszania się; odczuwane naraz, w zmieszaniu, w oddychaniu powietrzem i widzeniu poprzez nie. Pogoda jest tu rozumiana jako oddziaływanie, aktywne kształtowanie. Inny cytowany przez Tima Ingolda antropolog, Richard Nelson, opisujący sposób, w jaki mieszkańcy zachodniej Alaski znad dopływu Jukonu, Kojukowie, postrzegają swe otoczenie, napisał, że „pogoda jest młotem, a ziemia kowadłem”10. Oczywiście można to ująć subtelniej, na przykład Ingold przywołuje krople rosy na pajęczynach w chłodny letni poranek albo ślady znaczące trasę wiatru na opadłych liściach. Weather-world stanowi ramę zamieszkiwania w przestrzeni i jest światem wypełnionym bytami, które istnieją w połączeniu, w ciągłości swej egzystencji.

Antropolog zgłasza swój sprzeciw wobec terminu „przestrzeń”. Podkreśla, że nie ma bardziej wyizolowanego, abstrakcyjnego, pozbawionego życia i pustego pojęcia pośród opisujących doświadczenie bycia w świecie11. Angielska space i polska „przestrzeń” nie są, rzecz jasna, tożsame. W polskim słowie słychać inne tony: pobrzmiewa „przestwór”, słowiański „prostor”, co znaczy obszar, obecne jest także słowo „strzec”. W angielszczyźnie podobnie, jak w wielu innych europejskich językach, znajdujemy łacińskie spatium. Tymczasem organizmy zamieszkują „środowisko”, siejemy na „polach”, zwierzęta spotykamy na „pastwiskach”, podróżujemy po „krajach”, malarstwo sięga po „krajobraz”, dość przytoczyć za autorem tylko niektóre określenia na szczegółowe przypadki przestrzeni. Antropologowi chodzi o pojmowanie doświadczenia znajdowania się w świecie, gdzie dominuje ruch, a nie stateczny, jakby zakryty teren przebywania, punkt dojścia wpisany w metaforę pojemnika. Pyta o to, co pomiędzy, co owe miejsca wytwarza i w jaki sposób. Nie zgadza się na przestrzeń w rozumieniu powierzchni pokrytej destynacjami, gdzie liczą się punkty od–do. Chce postawić akcent na aktywny, ruchomy, wędrowny aspekt zamieszkanego świata. Sięga więc po uwagi Doreen Massey12 dotyczące przeciwstawienia miejsca i przestrzeni, czy raczej postrzegania miejsc jako punktów w przestrzeni, śledzi językowe źródła tego zabiegu oraz argumentuje, że lepiej byłoby pomyśleć naszą obecność jako usytuowaną pomiędzy miejscami, zawsze w drodze z i do miejsca. Dlatego wędrówka, mająca w sobie wydeptywanie, przemieszczanie, pieszą podróż (wayfaring), staje się tutaj dobrym terminem dla wyrażenia ucieleśnionego doświadczenia ruchu13. Ingold pisze, iż ludzka egzystencja jest spięta miejscami-supłami, których pojedyncze nitki oznaczają linie wędrówki. Razem tworzą one coś na kształt siatki (meshwork), systemu linii, zasupłanych, powiązanych w jedną całość ścieżek, wzdłuż których przebiega życie. Odległa to propozycja od przestrzeni-powierzchni, jaka jawi się w dominującym odbiorze. Co ciekawe, wędrowiec sam w sobie jest swym ruchem – jest nieustająco w drodze, na drodze, w przejściu między miejscami. Wędrówka, zdaniem Tima Ingolda, jest najbardziej fundamentalnym trybem bycia w świecie. W opozycji do tego jawi się oplatający ziemię transport, oparty na kierunku od–do, gdzie doświadczenie ruchu jest nieobecne w wiezionym ciele, tkwiącym nieruchomo w siedzisku. Pasażer, w przeciwieństwie do wędrowca, postrzega świat jako powierzchnię do pokonania, a siatka połączeń, sieć komunikacji i transportu to suma punktów-destynacji, a nie całościowy tryb bycia, uwzględniający pozapołączeniowy charakter świata. To nie ścieżki, a więc ślady ruchu, ale łańcuch połączeń, w którym to, co pomiędzy, nie ma znaczenia.

Argumentację wyjaśniającą różnicę między wędrówką a transportem Tim Ingold przyrównuje do procesu powstawania wiedzy, który jest raczej siatką zbudowaną z różnorodnych linii i powiązań niż stworzoną na podobieństwo sieci komunikacji i transportu, wyrażającą destynacje, a pomijającą to, co zachodzi pomiędzy nimi. Tak widziana wiedza, oparta na relacjach między miejscami, wytwarzana przez zamieszkujących tę międzymiejscową sferę ludzi, byłaby raczej splotem niż siecią. Ponieważ miejsca są konstruowane w zachodnim myśleniu jak pojemniki, wiedza ludzi postrzegana jest jako umiejscowiona w ludzkich umysłach, a nie na przecięciu, w relacji jednych elementów do drugich. Wiedza zamieszkujących miejsca jest historią ich wędrówki między miejscami.

Chwila, w której pomyślałam o przestrzeni poprzez wędrówkę, w tamten iskrzący się miejski poranek, intuicyjnie, w zarysie, wskazała na wagę tego, co pomiędzy, co wykracza poza miejsce, a uobecnia się w międzymiejscowej relacji. Przywołane wątki antropologicznej propozycji Tima Ingolda wychodzą w jego zamyśle na spotkanie z architekturą i sztuką; w kolejnych pracach autor dołącza do nich jeszcze archeologię. Pomostem, wspólnym terenem okazuje się gest rysowania, kreślenia, kształtowania, a w konsekwencji – zmiany. O ile antropologia jest tu rozumiana jako obserwowanie i opisywanie życia, o tyle sztuka i architektura mogą już swobodnie proponować ciąg dalszy, opierając się na dogłębnym zrozumieniu zamieszkałego, żyjącego świata. Ruch ucieleśniony w człowieku lub całej różnorodności istnień, w zmieszaniu i wzajemnym oddziaływaniu poprzez pogodę, ziemię czy światło staje się myśleniem, rozumieniem, wreszcie wiedzą. Celem zarysowanego przez Tima Ingolda projektu jest także przywrócenie antropologii życiu: tworzenie antropologii ze światem, a nie o świecie. Wędrówka, praktyka wydeptywania stwarzająca powiązania oraz jej historia, pojmowana jako perspektywa myślenia o doświadczaniu świata, może stanowić inspirującą propozycję.