Co bardziej dociekliwi czytelnicy mogą zapytać, czy kiedykolwiek choć otarłem się o utopijny projekt albo mieszkałem w budynku, który był próbą wcielenia utopii w życie. Od razu więc odpowiem: mieszkałem, w dodatku nie jak „zwykły utopijny obywatel” – w mniej lub bardziej dziwnym lokalu albo domostwie – lecz na dachu pokaźnego budynku. Jak nie przymierzając Karlsson z Dachu z książki Astrid Lindgren, tyle że pod moim niby-domostwem miałem nie banalną sztokholmską kamienicę, lecz wielofunkcyjny budynek w sercu São Paulo. Noce spędzałem w naprędce przysposobionej byłej salce przedszkola, a dni – w cieniu zaprojektowanej przeze mnie instalacji na środku wielkiego tarasu, niegdyś owego przedszkola dziedzińcu. Dachowym, oczywiście. W São Paulo na dachach wielu budynków działają szkoły, przedszkola, place do rekreacji i inne funkcje, których spodziewalibyśmy się na poziomie ulicy, parteru lub ogródka.
Jak się tam znalazłem? Ano po prostu: grudniowego wieczora w 2014 roku zjadłem w Warszawie kolację z dużo młodszym ode mnie, entuzjastycznym francusko-tunezyjsko-polskim Żydem Benjaminem Seroussim, świeżo upieczonym dyrektorem ciekawej instytucji w Bom Retiro, emigranckiej dzielnicy São Paulo. Casa do Povo, czyli Dom Ludowy, nazwę wzięła od budynków użyteczności publicznej wznoszonych od lat 30. XX wieku w Portugalii, przeznaczonych dla gospodyń domowych, rolników i wiejskich robotników1. Łączyły wiele funkcji: uczono tam dorosłych czytać i pisać, prowadzono kursy rzemiosł, dostarczano popołudniowej rozrywki w postaci gier towarzyskich, a w salach zebrań lud „uświadamiano politycznie” stosownymi pogadankami i wystąpieniami politruków. Z czasem Domy Ludowe przeistaczały się w wiejskie i małomiasteczkowe świetlice, a gdy w końcu pojawiły się w Brazylii, nie kojarzono ich tam już z jakąkolwiek agendą polityczną. Do czasu. W 1953 roku reprezentujący szeroki wachlarz lewicowych sympatii Żydzi, głównie emigranci z Polski, Rosji i obecnych krajów nadbałtyckich, otworzyli w São Paulo własny Dom Ludowy. Prawdziwą miejską utopię, na dodatek lewicową.
W Domu Ludowym, wymarzonym sercu wspólnoty, realizowano długo negocjowaną wizję, w której kształtowaniu brali udział reprezentanci różnych grup i frakcji2. Co ciekawe, ów budynek wielkości fabryki powstał również dzięki hojnemu sponsoringowi lokalnych milionerów, nie tylko z datków postępowej społeczności żydowskiej. Grono czołowych fundatorów zasilił książę Roman Sanguszko, legendarny i wpływowy deweloper, z przeszłością jednego z najbogatszych ziemian w przedwojennej Polsce. Uciekając przed Armią Czerwoną ze swojego majątku na Wołyniu, zatrzymał się dopiero w São Paulo3. Szybko się zorientował, jak się znaleźć na mapie wpływów i sympatii dynamicznie rozbudowującej się metropolii. Wspomógł komunistyczny Casa do Povo, był też założycielem ziemiańskiego Klubu 44, fundatorem polskiego domu spokojnej starości i kościoła skupiającego polskich katolików oraz współfundatorem kilku synagog w dzielnicy Bom Retiro. Z pewnością wiele osób do dziś dobrze go wspomina!
Pomysł zbudowania Brazylijskiego Żydowskiego Instytutu Kulturalnego, bo tak pierwotnie nazywano budynek, jako wielofunkcyjnego centrum aktywności społecznej pojawił się w 1946 roku. Miał być antytezą wstępnej koncepcji tradycyjnego pomnika upamiętniającego ofiary Holokaustu i zarazem zwycięstwo nad III Rzeszą. W dniu zawiązania komitetu budowy setki ludzi stanęły pod wielkim transparentem z napisem: „Pamiętajcie! Pamiętajcie o sześciu milionach zamordowanych Żydów!”. Jak w czasie warszawskiej kolacji tłumaczył mi Benjamin, założyciele odpowiedzieli tym pomysłem na apel żydowskiej sekcji frontu antyfaszystowskiego z 1937 roku, by gdzie się da tworzyć kulturalne przyczółki żydowskie mające chronić sekularne wartości przed rosnącym wówczas w siłę faszyzmem, ale też przed żydowską wersją prowincjonalnej religijności, w dzisiejszej Polsce zwanej kościółkową.
W dużym skrócie: paulistańscy założyciele chcieli stworzyć żywe upamiętnienie. Zamiast martwej bryły zamarzyło się im buchające aktywnością miejsce zasiewania myśli, narodzin, wzrostu, życia i naturalnego obumierania, a z czasem pojawiania się i rozkwitu nowych form. Trochę jak w dżungli. W ten sposób, kolokwialnie mówiąc, społeczność Żydów z Europy Środkowo-Wschodniej pokazałaby środkowy palec faszystom i nazistom – a tych wciąż nie brakowało na świecie, w Brazylii też. Warszawska wizyta dyrektora tej instytucji była więc kolejnym etapem jej cyklu życiowego; w terminologii biologicznej nazwalibyśmy go rozsiewem i nowym wzrostem. Wizja przypadła mi do gustu, kiedy więc Benjamin zaproponował, bym wziął udział w rewitalizacji zapomnianego dachu budynku, zgodziłem się bez ceregieli, choć trudno nazwać mnie Żydem, a co dopiero komunistą. Wtedy się nie spodziewałem, jak bardzo zyska na aktualności przesłanie Casa do Povo w kontekście ciemnych sił dochodzących do głosu na Węgrzech, w moim rodzinnym kraju i Stanach Zjednoczonych. Nie ominęły też Brazylii.
Członkom i członkiniom komitetu budowy przyświecała zasada „Pamiętać znaczy działać”. W 1946 roku dzięki hojności pierwszych darczyńców kupili działkę w dzielnicy Bom Retiro, ówczesnym skupisku wschodnioeuropejskiej diaspory, zarówno żydowskiej, jak i wyznającej inne religie. Gros z tych ludzi miało pochodzenie inteligenckie, odebrali dobre, jeśli nie świetne wykształcenie, a konieczność adaptacji do brazylijskich warunków wymagała od nich przeistoczenia się w przedsiębiorców. Bom Retiro było i wciąż jest tętniącym życiem wielokulturowym tyglem. Tamtejsi mieszkańcy pracują głównie w sektorze tekstylnym. W obecnym zagłębiu hurtowni tkanin, niezliczonych sklepów, małych zakładów wytwórczych, szwalni i wzorcowni rodziny, które zeszły z pokładów transatlantyków, zakładały pierwsze interesy dzięki przywiezionym z kraju maszynom do szycia Singera. Powoli się dorabiały, zapuszczały korzenie w nowej rzeczywistości. Wykształconym (białym!) ludziom łatwo było w niej zostać członkami miejskiej elity w ciągu jednego pokolenia. Stąd wywodzą się też kolejne generacje naukowców, ludzi teatru, pisarzy, architektów i dziennikarzy.
Zaprojektowanie budynku zlecono architektom Ernestowi Mange i Jorge Wilheimowi. Powstała pięciopiętrowa bryła z podziemnym teatrem i podniebnym przedszkolem, na dachu urządzono plac zabaw. Całość ma ponad 4,2 tysiąca metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. Do projektowania wnętrz i murali w teatrze zaproszono młodych artystów. Nadziemne kondygnacje, o wysokości ponad czterech metrów, przykryto żelbetowymi prefabrykowanymi elementami, które umożliwiły dużą, bo dwudziestometrową rozpiętość traktu bez konieczności stosowania dodatkowych słupów. Prostopadłościenna bryła budynku w zamyśle miała być pełnym światła pudełkiem do wypełniania wciąż nowymi treściami, o maksymalnie elastycznych wnętrzach. Od strony Rua Três Rios (ulicy Trzech Rzek) budynek wygląda jak wielka przeszklona szwalnia udekorowana eliptycznym łukiem nad wejściem. Łuk był oczywistym wówczas znakiem: nawiązywał do projektu Pałacu Sowietów Le Corbusiera. Pod łukiem ciąg przeszklonych drzwi prowadził na szerokie schody, a te kierowały do wielkiej sali zebrań na parterze, uniesionym jak pałacowe piano nobile. Po obu stronach schodów umieszczono wejścia do podziemnego teatru, niewiele miał on jednak wspólnego ze scenkami alternatywnymi, jakich bez liku działało w dostosowanych piwnicach, mieszkaniach i byłych warsztatach. TAIB Teatro de Arte Israelita Brasileiro (TAIB), bo tak nazywał się ów przybytek, dysponował widownią na pięćset miejsc i przygarnął wiele eksperymentalnych grup, które zapisały się w historii kultury brazylijskiej zwłaszcza w latach 60. i 70. To wówczas, mimo represji ze strony panującej wówczas dyktatury wojskowej, w tym cenzury i aresztowań członków zespołu, TAIB, teatr zyskał renomę wykraczającą daleko poza bycie klubem starzejących się żydowskich mieszczan o lewicowych korzeniach.
Casa do Povo dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej: uniknął podwójnej wsobności ośrodka dla żydowskich komunistów. Stąd brała się jego siła. Był wprawdzie formą wyspy, nieco wyalienowanej zwłaszcza w czasach zimnej wojny i dyktatury, ale też stosunkowo bezpieczną przystanią dla kolejnych brazylijskich awangard. Przyciągał eksperymentatorów kulturalnych, postępowych edukatorów i marginalizowane lub prześladowane wspólnoty i mniejszości. Nie inaczej jest dzisiaj, po tym, jak w 2012 roku obumierający budynek przejęła grupa trzydziestolatków. W czasie pięciu tygodni mojego pobytu odbyły się tam zebrania rdzennych aktywistów reprezentujących plemiona siłą wysiedlane ze swoich ziem przez plantatorów. Pod zaprojektowanym przeze mnie zadaszeniem koncertowali kongijscy pieśniarze walczący z dyktaturą w swoim kraju, a na parterze profesjonalni dziennikarze i wykładowcy Uniwersytetu São Paulo prowadzili kursy dla comunicadores comunitarios, czyli dziennikarzy amatorów reprezentujących zwłaszcza mniejszości narodowe, których w São Paulo jest co niemiara4. Benjamin opowiedział mi o „nowym rozdaniu” w Casa do Povo:
Po prostu przyszliśmy w kilka osób do dużej sali na parterze. Tej, w której od ponad sześćdziesięciu lat zbierają się chór jidysz i kółko szachowe. Powiedzieliśmy tym emerytom, że chcemy przejąć Casa do Povo. Żeby znowu było żywym miejscem. Wiesz, było tam strasznie pusto i smutno. Oni na to, żebyśmy wrócili następnego dnia, bo muszą się zastanowić. Kiedy wróciliśmy, starcy i staruszki czekali na nas. Wstali, uściskali nas ze łzami w oczach i powiedzieli, że na to czekali i chcą, żebyśmy ciągnęli zwłaszcza sprawy lewicowe, bo sprawy żydowskie mają się nieźle.
Oczyma wyobraźni ujrzałem tę scenkę. Do dziś funkcjonuje wspomniane kółko szachowe, całkowicie męskie, i wspomniany, zdominowany przez kobiety chór. Prowadząca Hugueta Sendacz śpiewa tu i dyryguje od 1953 roku.
Ambicją Benjamina i jego współpracowników jest przywrócenie poziomu intensywności życia oraz intelektualnego fermentu, który towarzyszył temu miejscu aż do lat 80. Budynek kipiał aktywnościami. W ciągu dnia powstawał tu i był drukowany dziennik „Nossa Voz”, działały szkoła podstawowa i przedszkole, prowadzono kursy zawodowe i językowe, sale na tyłach wynajmowali na pracownie projektanci i artyści, teatry zawodowe i amatorskie odbywały próby i wystawiały sztuki. Były tu biblioteka i bar, a w przestronnych salach, podczas spotkań wszelkiej maści lewicowych ugrupowań i organizacji dysydenckich, kwitły dyskusje. Odczytów, wykładów, rautów oraz wielkoskalowych imprez towarzyskich nikt by nie zliczył.
Przez trzydzieści dobrych lat Casa do Povo, jak i cała żydowska wspólnota przeszły wiele wzlotów i upadków. Miejsce zrodzone z holokaustowej traumy i chęci czynnego oporu wobec profaszystowskich sympatii prawicowych polityków w Ameryce Południowej niemal przestało funkcjonować, kiedy po śmierci Stalina zaczęły wychodzić na jaw jego działania skierowane przeciw Żydom. Informacje docierające z ZSRR spowodowały kryzys wartości u niejednego wyznawcy radzieckiego modelu komunizmu. Prawie ostateczny cios zadały ośrodkowi dekada rządów neoliberałów, upadek Związku Radzieckiego i degrengolada światowej lewicy, czyli lata 80. Na hasło „Bogaćcie się!” zareagowała duża cześć młodszych bywalców z drugiego pokolenia oraz najbogatszych współzałożycieli, którzy od lat 50. zdołali wyrosnąć na wielkich przemysłowców, kupców i deweloperów. Ośrodek odwiedzali już tylko z sentymentu. Powstało konkurencyjne centrum aktywności żydowskiej, bliższe duchowi yuppie oraz syjonizmowi. Przez kolejne prawie trzy dekady budynek się wyludniał, niedobitki wierne lewicowym ideałom nieuchronnie się starzały. Nie mieli siły zrobić remontu. Aż dorosło trzecie pokolenie. Kontestowało pieniądze i polityczny konformizm swoich rodziców, za to przychylnym okiem patrzyło na ideały swoich dziadków i babć.
Po latach obumierania symboliczna dżungla zaczęła się odradzać, przy moim niewielkim udziale. Wraz z Benjaminem zdobyliśmy środki na remont tarasu5, dwóch przylegających do niego salek wymalowanych w słoneczka i biedronki oraz łazienek – najbardziej koniecznego zaplecza do jakiejkolwiek ludzkiej działalności. Do tego nad połacią tarasu zawiesiliśmy zaprojektowaną przeze mnie tymczasową instalację. Pokrojone przez cyfrową wycinarkę płachty wodoodpornego poliestru przypominają gigantyczny zestaw suszącej się na sznurkach bielizny pościelowej, a połączone w trójwymiarową kompozycję dawały cień i chroniły przed mniejszym deszczem. Codziennie stawiałem pod nimi kanapę, dwa fotele, stolik kawowy i doniczkę z kwiatami, przestrzeń zamieniała się w zaimprowizowany salon polskiego architekta „na wychodźstwie”, w sam raz, by przyjmować gości. Przez pięć tygodni, co wieczór, na dachu odbywały się wszelkiej maści imprezy. Koncerty, DJ-sety, kolacje sponsorskie, wykłady, tańce, zaimprowizowane bazarki wymiany barterowej i wszystko, co mogło przyciągnąć ludzi, a zarazem znów wprowadzić życie na dach. Za przestrzeń intymną musiały mi wystarczyć łóżko i blat biurka w jednej z wyremontowanych salek, spowitej wyziewami z kanalizacji wybijającej w czasie deszczu. W ciągu dnia wpadali sąsiedzi z dzielnicy, zwabieni moimi występami w lokalnej telewizji. Przychodzili też potomkowie polskich emigrantów i byli podopieczni przedszkola, z łezką w oku wspominali spędzoną tu część dzieciństwa. W budynku od 1980 roku nie działa winda, więc wejście na najwyższą kondygnację wymaga nie lada samozaparcia, ale plan się udał: życie wróciło na dach Casa do Povo.
W tym momencie bajka mogłaby się triumfalnie zakończyć, tyle że historia wciąż się dzieje i co chwila przypomina o swojej nieprzewidywalności. Jeszcze do niedawna prezydentem kraju był człowiek otwarcie gloryfikujący nazizm i zagrażający swoimi działaniami brazylijskiej demokracji. Do tego niebezpieczny też dla reszty świata, chciał bowiem wyciąć kawał lasu deszczowego, by rozdysponować tereny Amazonii między popierających go latyfundystów. Zupełnie jak w bajce. Mocom dobra, a może po prostu Brazylijczykom, udało się wprawdzie odsunąć nieodpowiedzialnego prezydenta od władzy, ale pytanie, na jak długo… Tekst pochodzi z książki Jakuba Szczęsnego Azyle, nisze i enklawy, czyli katalog małych utopii, która ukaże się jesienią 2023 roku nakładem wydawnictwa Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Dziękujemy Autorowi i Wydawcy za zgodę na publikację.