Marcin Jarząbek rozmawia z Olgą Linkiewicz, historyczką z Instytutu Historii PAN, autorką książki Lokalność i nacjonalizm. Społeczności wiejskie w Galicji Wschodniej w dwudziestoleciu międzywojennym.

 

Marcin Jarząbek: Czym była II Rzeczpospolita z perspektywy województw południowo-wschodnich, którymi zajmujesz się w swoich badaniach? Czy to jest inne państwo od tego znanego z centralnej czy zachodniej Polski?

Olga Linkiewicz: Trudno na to odpowiedzieć jednoznacznie. Pojawia się pytanie – z czyjej perspektywy patrzymy na to państwo? I nie chodzi mi tutaj o zastanawianie się, jak wyglądała II RP z perspektywy Sambora czy Lwowa. Chodzi o to, żeby zapytać, czym ona była z punktu widzenia zwykłych ludzi: chłopów, którzy mieszkali na wschodzie Galicji, ale też chłopów z pogranicza północno-wschodniego czy z obszaru Polski centralnej. Powstanie państwa wiązało się z powołaniem nowych instytucji i wywoływało sytuacje, z którymi chłopi albo spotykali się po raz pierwszy, albo które nie były przez nich mile widziane. Te instytucje i sytuacje należały do świata „pańskiego”, a nie chłopskiego. Przez mieszkańców wsi na obszarach etnicznie mieszanych państwo polskie było w pierwszej kolejności postrzegane jako przymus: płacenia podatków, szarwarku, służby wojskowej i wypełniania obowiązku szkolnego. Powstanie państwa wpisywało się w ten sposób w świat chłopskich wyobrażeń, w którym „panowie” dążyli do odebrania chłopom ich wolności. Wolność od „panów”, kojarzona z okresem po rewolucji i po I wojnie światowej, miała w tych wyobrażeniach charakter mityczny.

MJ: Z jednej strony II RP była czymś nowym, ale patrząc z drugiej strony: wszystko to, o czym mówiłaś, znane jest wsi z wcześniejszych państw i kontaktów z „pańskim” światem: szkoły, podatki, obowiązki, deklaracje tożsamościowe, takie czy inne itp. Czy jest coś, co w 20-leciu jest rzeczywiście nowe?

OL: Międzywojenna Polska była państwem narodowym, co miało konkretne konsekwencje. Obecność państwa wzmocniła ruch narodowy na obszarach pogranicza – zarówno polski, jak i ukraiński czy białoruski. Państwo narodowe staje się w tym okresie nowym aktorem w życiu społecznym, wobec którego chłopi i inni uczestnicy życia społecznego muszą się opowiedzieć. Stałym elementem życia na pograniczu jest konieczność deklarowania swojej przynależności narodowej. Dla wielu chłopów ciągła mobilizacja narodowa towarzysząca ich codziennemu życiu to rzecz nie tylko zbędna, lecz także niezrozumiała.

Natomiast II RP wyglądała inaczej z perspektywy inteligencji i lokalnych elit województw wschodnich. Duża grupa polskiej inteligencji (na ogół przyjezdnej) domagała się bardziej wyraźnej obecności państwa na terenie pogranicza: zarówno materialnej, jak i symbolicznej. Dla działaczy i osadników z Polski centralnej tereny wschodnie były „zapóźnione cywilizacyjnie”. Tylko instytucje państwowe i odpowiednia infrastruktura mogłyby zapewnić przyjezdnym właściwy – jak to jest ujmowane w różnych źródłach – „kontakt z cywilizacją zachodnią”. Jeżeli na przykład sięgniemy do relacji nauczyciela powiatowego z lat 20. czy z początku lat 30., to zasadniczą treścią przekazu będą utyskiwania na to, że jemu bądź jej przyszło mieszkać na tak okropnym, zacofanym terenie.

 

MJ: Czyli dla jednych – rzesz chłopskich – państwa jest za dużo, a dla drugich – inteligencji – za mało?

OL: Na pewno dla dużej grupy inteligencji polskiej. Ale obok aktywistów zaangażowanych w polskie instytucje, takie jak Związek Strzelecki czy Towarzystwo Szkoły Ludowej, byli też tacy, którzy nie mieli potrzeby aktywnego udziału w życiu społecznym i politycznym. Dobrym przykładem mogą być postawy nauczycieli. Były wśród nich osoby, które poświęcały dużą część czasu wolnego na pracę dla lokalnej społeczności – organizację biblioteki, dożywianie uczniów czy wystawianie sztuki w szkolnym teatrze. Z kontroli przeprowadzanych przez kuratorium możemy się dowiedzieć o nauczycielach, którzy przez kilka dni nie prowadzili lekcji (a w dzienniku klasowym fałszowali dane), odmawiali prowadzenia dodatkowych zajęć (na przykład z przysposobienia wojskowego) i unikali brania udziału w uroczystościach narodowych.

MJ: W Twoich badaniach nad wspólnotami wiejskimi ziem wschodnich dosyć istotny jest kontekst przestrzenny. Pokazujesz przestrzeń, w której żyła większość mieszkańców II RP, czyli przestrzeń wsi, jako mikrokosmos: przestrzeń, która składa się ze wsi, często z wyraźnie wyróżnionymi częściami, przysiółkami, z własnymi nazwami, funkcjonującymi w lokalnej geografii. Chciałem zapytać, jak ta przestrzeń się zmienia w czasie, czy da się uchwycić dynamikę tego, co się dzieje z wsią, w tym przypadku wsią w Polsce południowo-wschodniej?

OL: By na to pytanie odpowiedzieć, trzeba się cofnąć do nieco wcześniejszych czasów. W austriackiej Galicji to miasta przeżywają okres świetności: powstają tam wtedy główne instytucje (urzędy, szkoły, dworce, gazety itp.), rozwija się życie miejskie. Międzywojnie przyniosło w zasadzie schyłek i zastój życia mniejszych miast, ale nawet w nich coś się zmienia. W latach 20. obszar województw wschodnich zasiedliła duża grupa napływowej polskiej inteligencji – urzędnicy, administracja państwowa, nauczyciele i osadnicy. Dla nich powstała nowa infrastruktura – widać to zwłaszcza na terenie małych miast. W obrębie wsi też pojawiły się nowe instytucje – przede wszystkim większa liczba szkół, które początkowo lokowano w wynajętych izbach chłopskich. Dopiero później były to nowe lub wyremontowane budynki, które miały już dużo lepsze wyposażenie. Stopniowo poprawiała się jakość dróg i dostępność transportu. Na zmiany przestrzeni wiejskiej wpływały różne czynniki, w tym próby przeprowadzenia reformy rolnej, a zwłaszcza towarzysząca jej parcelacja i komasacja gruntów. Na skutek skomplikowanych zwyczajów spadkowych grunty na wsi były rozdrobnione, co utrudniało (a nawet uniemożliwiało) sprawne gospodarowanie.

Kształty wsi na całym obszarze pogranicza były bardzo różne. Jedne wsie były zwarte, inne rozciągnięte na dużej przestrzeni – tak na przykład wyglądały popularne w województwach południowo-wschodnich wielodrożnice. Eksperci od spraw wiejskich zastanawiali się, w jaki sposób kształt osad przekładał się na kontakty z administracją i na stosunek chłopów do wprowadzania zmian, takich jak właśnie komasacja gruntów.

 

Wizyta prezydenta RP Ignacego Mościckiego na kresach wschodnich – głowa państwa wita się z uczniami szkoły żydowskiej w Nowogródku, wrzesień 1929; źródło: fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

 

MJ: Możesz powiedzieć o tym, jak się przekładał?

OL: Tego nie wiemy, ale stawiano różne hipotezy. Choćby takie, że osada zwarta sprzyjała formułowaniu silnej, stanowczej opinii i dlatego w takiej wsi trudno było wprowadzać jakiekolwiek zmiany. Czytając źródła, można odnieść wrażenie, że urzędnicy bez przerwy skarżą się na sprzeciw wsi wobec różnych działań państwa polskiego i szukają dla tego sprzeciwu jakiegoś uzasadnienia. Przykładem może być niechęć wobec obowiązku szkolnego (wyraźna zwłaszcza w latach 20.).

Inni eksperci twierdzili z kolei, że to wsie bardziej oddalone od miasta były przez swoje przywiązanie do tradycji bardziej „oporne” i opieszałe. Ale czy było tak rzeczywiście? Denysów i Kupczyńce, położone w powiecie tarnopolskim, należały do wsi, które nastręczały administracji polskiej wielu kłopotów właśnie dlatego, że były położone w pobliżu Tarnopola – ośrodka aktywności ukraińskiego ruchu narodowego. Nie ma więc reguły, która mówiłaby nam, jak przestrzeń przekładała się na tożsamość społeczności wsi – o ile w ogóle możemy zakładać, że taka zbiorowa tożsamość istniała.

MJ: Czy nowo powstającej architekturze: szkołom, domom ludowym, domom osadników, nadawano jakieś symboliczne znaczenie?

OL: Tak, zmiany były widoczne przede wszystkim w symbolice. Symbole były stale obecne na budynkach państwowych i pojawiały się w przestrzeni tymczasowo – z okazji uroczystości państwowych (na przykład 3 maja, 11 listopada i uroczystości militarnych). Były to bramy, dekoracje, pomniki etc. Polska obecność na pograniczu wschodnim w tym okresie wygląda jak budowanie twierdzy obronnej – zarówno w wymiarze przestrzennym, o którym w tej chwili mówimy, jak i w języku, którym posługiwała się polska inteligencja i osadnicy i który tę przestrzeń opisuje. „Głos Polski” – dziennik wydawany w Tarnopolu przez środowisko endeckie, pisał o „dziarskich chłopakach, gotowych zawsze skoczyć na pohańców i bronić Krzyża i Orła Białego”.

MJ: Czyli szkoła, dom ludowy, jakaś kolonia osadnicza były więc twierdzą polskości?

OL: Tak, to były twierdze polskości – tak je postrzegano i tak o nich mówiono. Prasa, zwłaszcza prasa narodowa, pisała o wzmocnieniu polskiego stanu posiadania przez budowanie „warowni” i „zamków obronnych”, którymi miały być także kościoły rzymskokatolickie. W latach 20. to to przede wszystkim retoryka narodowa – środowisk bliskich endecji. W latach 30. język jest trochę inny: jest wyrazem ambicji tworzenia nowej rzeczywistości społecznej, która towarzyszy projektowi sanacyjnemu. Język, który opowiada o rzeczywistości lat 30., jest wzniosły i pompatyczny; nawet bardziej niż retoryka endecka. Mieszkańców wsi określano mianem „obywateli wielkiego Narodu (sic!)”. Przerost formy bywa nawet komiczny. Zacytuję fragment z sanacyjnego tygodnika „Wschód”, który przytaczam w mojej książce Lokalność i nacjonalizm: „Po uroczystej sumie i odprawieniu modłów za Rzeczpospolitą i Pana Prezydenta ruszyła procesja pod nowo wybudowany Dom Ludowy. Wspaniały ten dom pokryty dachówką mieści sklep, świetlicę i dużą salę na zebrania i przedstawienia. Wszędzie portrety śp. Marszałka Piłsudskiego, Pana Prezydenta i Pana Marszałka Śmigłego-Rydza. […] Wreszcie stanął na stopniach miejscowy sołtys Józef Młot. Twarz pełna powagi chwili, na piersiach jego Brązowy Krzyż Zasługi i Medal za dziesięcioletnią służbę”. Taka retoryka kojarzy się nam raczej z okresem budowania demokracji ludowej, a nie II RP.

MJ: W nowej rzeczywistości – czyli w jakiej? Jakiego typu miałaby to być rzeczywistość?

OL: Społeczeństwo budowane przez sanację miało odpowiadać na nowe potrzeby i wyzwania lat 30., miało się modernizować. Miało się też poddawać działaniom cywilizacyjnym i polonizacyjnym. Po 1926 roku zmieniło się podejście władz i administracji do społeczności lokalnych. Żeby społeczeństwo kształtować, trzeba było je poznać – uzyskać wiedzę na jego temat, która pozwoliłaby nim sprawniej zarządzać. Zamiast skupiać się wyłącznie na tym, żeby bronić granic polskiej twierdzy, trzeba było zdobywać dla niej nowe przyczółki.

MJ: Oznacza to, że cel sanacji jest ambitniejszy? Jego celem jest nie tylko utrwalenie, lecz także ekspansja, wykucie nowych polskich obywateli z tych chłopów galicyjskich?

OL: Składają się na niego dwa elementy: modernizacja i polonizacja. Większość polskiej inteligencji – niezależnie od światopoglądu – podzielała opinię, że Polacy reprezentowali wyższą cywilizację niż Ukraińcy czy Białorusini. To przekonanie jest oczywiście znacznie wcześniejsze niż II RP. Argumenty o polskiej wyższości cywilizacyjnej były podnoszone w okresie kształtowania granic po I wojnie światowej. Pojawiają się na przykład w materiałach o Polsce przygotowywanych na zamówienie grupy The Inquiry (ekspertów powołanych przez prezydenta Woodrowa Wilsona przed konferencją pokojową w Paryżu). Jeden z twórców tego raportu Henryk Arctowski – polski geograf, który pracował w tym okresie w Stanach Zjednoczonych – uważał, że skoro Polacy są na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż ludność ukraińska, białoruska czy litewska, to mają większe prawo do ziem wschodnich i powinni te ziemie cywilizować. Tadeusz Kasprzycki, generał i minister spraw wojskowych zaangażowany w różne akcje polonizacyjne w latach 30., raczej nie mówił wprost o polonizacji, ale o „naszej misji cywilizacyjnej” na terenie ziem wschodnich. Trudno powiedzieć, czy Kasprzycki i inni politycy posługujący się podobną retoryką robili to celowo, żeby nie mówić wprost o polonizacji. Wydaje mi się, że w pierwszej kolejności myśleli o działalności polskiego państwa jako o misji cywilizacyjnej. Polonizacja miała być naturalnym efektem misji cywilizacyjnej.

MJ: Chciałbym wrócić jeszcze do kwestii symboliki przestrzeni i architektury. Wydaje mi się, że stosunkowo łatwo zawierać programy ideowe czy symboliczne w architekturze czy urbanistyce, kiedy dotyczy ona dużych założeń i obiektów budowanych w głównych miastach za duże pieniądze. Łatwiej pewien program ideowy („twierdzy polskości na Kresach”) pokazać za pomocą gmachu Sejmu Śląskiego w Katowicach niż parterowego lub piętrowego budynku szkoły czy domu ludowego w województwie stanisławowskim czy tarnopolskim, gdzie dysponowano nieporównywanie skromniejszymi środkami i możliwościami finansowymi.

 

Uroczystość poświęcenia gmachu Normalnej Szkoły Fachowej dla Szeregowych Policji Państwowej w Mostach Wielkich, 1929; fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

 

OL: Państwo polskie nie było szczególnie skuteczne na terenie ziem wschodnich, co zresztą podkreślało wielu polskich działaczy. Zwłaszcza w pierwszym okresie, to jest do 1926 roku, pojawiały się zarzuty, że Polacy nie potrafili wykorzystać austriackiej spuścizny. Skoro mieszkańcy chcieli brać udział w obchodach urodzin cesarza, to należało ich teraz zachęcić do celebrowania imienin prezydenta Wojciechowskiego. To się zmieniło po 1926 roku. Coraz większy nacisk kładziono na symboliczny wymiar działań państwa na wsi, w tym kult jednostki. W urzędach i szkołach wieszano portrety dostojników państwowych – przede wszystkim Piłsudskiego. W latach 30. Galicja Wschodnia stała się areną walki na symbole. Po utworzeniu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w 1929 roku prowadzono różne akcje protestacyjne. Dość często dochodziło do ściągania polskiego godła, by choć w taki sposób pokazać drugiej stronie, że polska obecność na tym terenie nie była pożądana.

MJ: Czy nie jest tak, że jedną z nowych rzeczy, którą przynosi II RP, jest także powszechna obecność symboliki państwowej w przestrzeni wiejskiej? Nie wydaje mi się, żeby w przestrzeni Galicji za czasów austriackich symbolika państwowa była tak obecna. Czy to dlatego, że wieś była lojalna bez takiego programu?

OL: Tak. Polska administracja na siłę chciała przekonać wieś (na tym terenie głównie grekokatolików) do polskiej symboliki narodowej i do lojalności wobec państwa w ogóle. Częściowo udało się zdobyć poparcie wśród chłopów rzymskokatolickich, ale do wielu z nich polska symbolika państwowa i polski projekt narodowy także nie przemawiały. Pisząc o Polesiu i polskiej szkole na tych terenach, badacz pogranicza Józef Obrębski tak streszcza stosunek wsi do Polski: „pańska szkoła, pański język, pańscy bohaterowie”. Polski przekaz nie był przekonujący, bo towarzyszyła mu retoryka, która w żaden sposób nie odnosiła się do doświadczenia chłopskiego.

MJ: Czyli „mużyckie dzieci i pańska szkoła” – odwołując się do tytułu jednego z tekstów Obrębskiego?

OL: Tak – polski przekaz był przekazem inteligenckim. Przekaz ukraiński – przeciwnie: nobilitował kulturę chłopską i jej elementy, takie jak strój, folklor i pieśni. Inteligencja ukraińska była inteligencją o chłopskich korzeniach, osadzoną w środowisku wiejskich działaczy – miała więc znacznie łatwiejsze zadanie, jeśli chodzi o propagowanie kultury narodowej.

MJ: Czyli z perspektywy polskiej inteligencji chłop powinien się trochę „zinteligencić”? Ma czytać, posyłać dzieci do szkół, zachowywać się i mówić trochę bardziej tak, jak robimy to my?

 

OL: Trochę tak to wyglądało. Przez całe dwudziestolecie w relacjach między wsią a przedstawicielami polskiej inteligencji dominowały obcość, niezrozumienie i niechęć. Chociaż były od tej reguły wyjątki.

MJ: Wracając jeszcze do przestrzeni – czy w tym bardziej eksperckim, inteligenckim, polskim lub ukraińskim dyskursie pojawia się w ogóle wątek waloryzowania przestrzeni czy architektury wsi? Mam tu na myśli interpretacje w kategoriach tożsamościowych, narodowych. Czy jest coś, co utożsamia się ze stylem narodowym, gdy jakieś rozwiązania przestrzenne, urbanistyczne czy architektoniczne nabierają ideologicznego znaczenia?

OL: Symboliczne wartościowanie przestrzeni było obecne w samej rzeczywistości wiejskiej. Pomagało porządkować rzeczywistość społeczną i odróżnić swoich od obcych. Zabudowa i wygląd gospodarstw były obok języka i ubioru najważniejszymi elementami, które pozwalały mieszkańcom zaklasyfikować innych ludzi do określonej grupy społecznej. Podczas badań w terenie etnografowie dowiadywali się przykładowo, że: „stodoły to się nie buduje, bo stodoła to jest dobra dla panów”. Albo że „domy na podwalinach to buduje tylko szlachta”. „Szlachta” to w tym rozumieniu sąsiedzi zaliczający się do szlachty chodaczkowej (zagrodowej). W rzeczywistości wiejskiej przedstawiciele szlachty nie musieli różnić się od chłopów biedniaków – ani poziomem zamożności, ani stylem życia. Wielu z nich mówiło na co dzień gwarą ukraińskiego. Od chłopów odróżniało ich miejsce w hierarchii społecznej, wynikające z przeświadczenia o lepszym pochodzeniu. Jeden z moich rozmówców z tarnopolskiego twierdził, że: „myśmy (tj. Polacy) budowali dom, a oni (Ukraińcy) chałupę” (relacja zebrana w 2006 r. na Dolnym Śląsku). To znaczy, że w przeświadczeniu rozmówcy, zabudowania polskie były bardziej cywilizowane od ukraińskich. Inteligencja dostrzegała waloryzację elementów przestrzeni i architektury i próbowała nadać im nowe znaczenie – wpisujące się w narrację narodową. Z relacji etnograficznych wiemy na przykład, że niektóre chałupy przemalowywano w części na żółto-niebiesko, czyli w ukraińskich barwach narodowych.

MJ: A czy jest jakiś odpowiednik próby stworzenia czegoś na kształt „stylu zakopiańskiego”, czyli wysublimowania i zideologizowania jakichś elementów sztuki ludowej południowo-wschodnich województw II RP?

OL: Do tworzenia kultury narodowej inteligencja ukraińska wykorzystywała elementy folkloru huculskiego. W przypadku ukraińskim propagowany w dwudziestoleciu folklor był co prawda mieszaniną różnych elementów, ale pierwiastek huculski był w nim wyraźnie obecny. Polskie elity, rywalizujące z ukraińskim ruchem narodowym o wpływy w Galicji Wschodniej, usiłowały wypromować odrębność regionalną Huculszczyzny. Te próby miały na celu osłabienie wpływów ukraińskiej akcji narodowej. Co ciekawe, na wsi w Galicji Wschodniej Hucuł był synonimem biedaka trudniącego się wypasem owiec i kogoś, kto zajmował poślednie miejsce w wiejskiej hierarchii. Ideologie narodowe odwróciły ten porządek.

MJ: Dzięki temu, co powiedziałaś o wiejskim postrzeganiu budownictwa i mentalnej granicy między miastem a wsią, rozumiem teraz, dlaczego polska myśl architektoniczna próbująca w międzywojniu stworzyć jakiś program tego, co i jak budować, miała do wyboru właściwie dwie opcje. Odpadły historyzm czy secesja, bo te są habsburskie, imperialne, zaborcze. Zostawało albo budowanie w stylu szlachecko-inteligenckim, albo tworzenie stylu całkowicie oderwanego od przeszłości – modernizmu. Ta pierwsza możliwość zrealizowała się jako styl dworkowy, styl narodowy, który jest ogólnopolski w różnych odmianach… Ale on ma walor klasowy – jest „pański”, nie przekona wsi. Szkoła czy dworzec w kształcie dworku…

OL: Takie pomysły będą traktowane na wsi jako element obcy. Będą utrwalać utożsamienie państwowego z „pańskim”.

 

MJ: Jaki jest więc bilans niespełna dwudziestu lat istnienia II RP z perspektywy jej wschodnich województw? Z jednej strony wiele mówiliśmy o ambitnych projektach, ale z drugiej wiemy też, że często nie trafiały one do odbiorców, albo wręcz działały odwrotnie…

OL: Nie jest łatwo o taki bilans. Z jednej strony, polskiej administracji i państwu udało się sporo osiągnąć w tak krótkim czasie, a prowadzone prace modernizacyjne niosły za sobą wiele udogodnień w codziennym życiu wsi (a nie tylko niechciane obowiązki). Zmianę postaw wobec państwa widać dobrze na przykładzie szkoły powszechnej. Na początku lat 20. obowiązek szkolny spotykał się z wyraźnym oporem i niechęcią wsi – zarówno bogatych, jak i biednych gospodarzy. Dla dzieci szkoła była atrakcją, bo dawała możliwość oderwania się od pracy na gospodarstwie. Pod koniec lat 30. rodzice już dużo chętniej posyłali dzieci do szkoły. Zaczęły powstawać komitety rodzicielskie i inne oddolne inicjatywy związane z obecnością placówek oświatowych. Język polski dawał jakąś obietnicę awansu społecznego.

Z drugiej strony, działania polskiej administracji na pograniczu wschodnim były często nie tylko nieporadne, ale i szkodliwe. Przynosiły skutek odwrotny od oczekiwanego. Dobrym przykładem jest akcja polonizacyjno-rewindykacyjna na Chełmszczyźnie i południowym Podlasiu wobec zamieszkującej ten teren ludności prawosławnej. Akcja była wymyślona przez władze wojskowe, a przeprowadzana głównie siłami lokalnej administracji i policji w latach 1937–1939. Jej częścią były różne formy perswazji i przymusu, które miały skłonić prawosławnych do przechodzenia na katolicyzm, oraz – znane zapewne wielu czytelnikom ze słyszenia – burzenie cerkwi. Rozebrano w sumie niespełna 130 obiektów sakralnych. Większość była nieczynna, ale to nie zmienia faktu, że rozbiórka wywołała poruszenie i oburzenie mieszkańców wsi, a w konsekwencji spotęgowała ich zainteresowanie ukraińskim ruchem narodowym. Akcji polonizacyjnej na całym obszarze ziem wschodnich towarzyszyły plany osadzania tu większej liczby ludności polskiej – tak, aby polskie osady tworzyły pasy odgradzające od siebie większe skupiska ludności ukraińskiej. Te plany nigdy jednak nie zostały zrealizowane.