Po raz pierwszy usłyszałem wyraźnie słowo „wyrzeczenie” w dniu swojego bierzmowania. Miałem trzynaście albo czternaście lat. Potem nie przekroczyłem więcej progu kościoła, wyjątkiem jest pasterka.

Z całej ceremonii zapamiętałem dokładnie tylko jedną chwilę. Byłem pierwszy w kolejce i znalazłem się bezpośrednio przed biskupem, wszyscy moi koledzy czekali za moimi plecami na swoją kolej, by otrzymać bierzmowanie. Spośród rytualnych słów i formuł, dawno zapadłych w otchłań niepamięci, tylko jedno zdanie pobrzmiewa nadal z całym pierwotnym patosem. Purpurat zrobił się sztywny i uroczysty zarazem. Do tego momentu powtarzał był formularz półgłosem, coś pomiędzy mamrotaniem i psalmodią, ale teraz dopiero – tak mogłem wywnioskować z inkwizytorskiej uporczywości jego spojrzenia – nadchodziła trudność. Cały kościół na chwilę oniemiał i mógłbym przysiąc, że nawet organy przestały akompaniować naszemu maksymalnemu skupieniu. Otóż wtedy wybrzmiało suche i zdecydowane pytanie rytualne: „Czy wyrzekasz się szatana?”.

Nie trzeba chyba dodawać, że zachwiałem się jak bokser, któremu wymierzono nieproporcjonalnie silny cios. Słowa roznosiły się wśród zimnych wiekowych murów i czas wydawał się nie mieć końca. Moi koledzy również wstrzymali oddech i jakby uchwycili się mnie w nadziei, że odpowiem też za nich, raz na zawsze, na owo tytaniczne pytanie – zbyt wielkie dla tak małych chłopców.

Ciocia, która była mi matką chrzestną, też uchwyciła się mnie. I tak poczułem, że wszystek los ludzkości spoczywa na moich barkach. Nie pamiętam dokładnie, ile chwil minęło, zanim potrafiłem wydobyć z siebie jakiś jęk nadziei, który zapewne tylko biskup mógł usłyszeć: „Tak”. Już myślałem, że moja misja na tej ziemi się wyczerpała, kiedy purpurat znowu jął się zasadzać na moją beztroską młodość. Jeszcze może oschlej niż za pierwszym razem, niewątpliwie niezadowolony z tonu pierwszej odpowiedzi, zagrzmiał znowu: „Czy wyrzekasz się szatana?”. Tym razem już jednak nie było zdziwienia i nawet koledzy za mną się nie zachwiali, gdyż w sumie trzeba było tylko potwierdzić to, co już raz zostało powiedziane: „tak”. Wreszcie biskup stał się prawie bezczelny i powtórzył raz jeszcze: „Czy wyrzekasz się szatana?”. Bez mała zniecierpliwiony, potwierdziłem po raz kolejny, tym razem jednak najzupełniej uroczyście, ze stygmatami świętości: „Tak!”.

Ostatnie wspomnienie, jakie zachowałem z tego dnia, to moment, kiedy wreszcie wychodzimy z ulgą na wolne powietrze – na uściski, prezenty, zdjęcia wykonywane jeszcze aparatem analogowym. Ostatni wielki dar Świętej Matki Kościoła był cały zawarty w tym słowie, którego nigdy przedtem w życiu nie usłyszałem: wyrzeczenie.

Do tego momentu najgorszym, do czego mogłem zostać zmuszony, było przeczekanie kilku tygodni na obiecany rower, by móc podzielić się z kolegą cennym prezentem albo uzyskać kompromis odnośnie do godzin popołudniowej przepustki z domu. Nikt nigdy nie domagał się ode mnie, żebym się czegokolwiek wyrzekł. Dlaczego moi rodzice nie wprowadzili mnie w tajemnicę wyrzeczenia?

Mój ojciec urodził się w trzydziestym trzecim, moja matka, młodsza, w czterdziestym piątym. W latach włoskiego bumu mieli dwadzieścia, trzydzieści lat i ledwo co zdążyli doznać nędzy życia w Alpach. Prawdopodobnie to oni sami wymazali słowo „wyrzeczenie” ze słownika, wchodząc w ów okres wyjątkowego dobrobytu i postępu. Wszystko to, co wydawało się niemożliwe, było takie tylko dlatego, że nikt jeszcze tego nie spróbował. Na księżyc? Polecimy, dajcie nam czas. Żeby osiągnąć wszystko to, czego prosty umysł takich ludzi jak moi młodzi rodzice pragnął, wystarczyło poczekać, aż dobrobyt rozpowszechni się także w najbardziej odległych zakątkach kraju.

Jak mogli sobie wyobrazić, by wyrzec się czegoś? Wyrzeczenia należały do przeszłości, do czasów ciemnych i niewypowiedzianych, miały prawie średniowieczny wydźwięk i przywodziły na myśl cierpienia wielkich chrześcijańskich męczenników albo mistyków Wschodu. Wspaniałe lata powojenne nie mogły znieść owego markotnego słowa.

Pół wieku po bumie gospodarczym i kilka lat po bierzmowaniu sam odkryłem na nowo wartość wyrzeczenia, właśnie wówczas gdy przystępowałem do weryfikacji ograniczeń „systemu”, rozpoczynając przeprowadzony na sobie eksperyment samowystarczalności żywieniowej i energetycznej.

Zamieszkałem w drewnianym domku, zacząłem uprawiać ogródki i poletka, by nie potrzebować wiele środków do życia na ziemi. Chciałem wejść w harmonię z Przyrodą, ustanowić trwały pokój ze Stworzeniem, bo w wieku zaledwie dwudziestu lat poczułem, że jestem na bakier z otaczającą mnie społecznością ludzką – społecznością, którą nadal widzę tańczącą beztrosko jak pasażerowie Titanica, kilka kroków od góry lodowej.

Dwa tysiące metrów kwadratowych gruntu to ostatecznie niewiele, by wyprodukować z nich większość potrzebnej mi żywności i nadwyżką handlować. Posiłkując się doświadczeniem pięciu lat pracy na etacie informatyka, przygotowałem pięcioletni plan rolniczy w doskonałym stylu radzieckim.

Niestety jednak Przyroda jest żywa i niechętnie stosuje się do krótkowzrocznych rachunków komputera. Trzeciej wiosny, kiedy spodziewałem się upragnionego wzrostu plonów w rytmie chińskiego tygrysa, zderzyłem się z pierwszym prawdziwym ograniczeniem, z jakim przyszło mi się uporać w życiu: polny ekosystem odmawiał mi kukurydzy i ziemniaków w ilościach wystarczających, by mnie utrzymać. Tego lata widziałem rośliny cherlawe, blade i naburmuszone, choć zdecydowane przetrwać pomimo tego, iż w ziemi czegoś zabrakło. Na jesieni stwierdziłem słabość plonu i przyznałem się do porażki.

Z początku nie przyjąłem tego dobrze. Pomyślałem, że Przyroda nie wykazała się hojnością wobec mnie, że nie chciała wyżywić nawet kogoś, kto zwracał się do niej jak do sojusznika. Jakże mogła mi odmówić źródeł utrzymania? I zadałem sobie pytanie: czy wolno mi stosować siłę, by rozwiązać problem?

Od tamtych rozważań minęły lata. Dzisiaj prawie mi wstyd za to, że domagałem się, zamiast słuchać; że uznałem za problem coś, co jest wpisane w samą istotę rzeczy: skończoność zasobów planety.

To w związku z tym, jak również z innymi, podobnymi zdarzeniami przypomniałem sobie tytaniczne pytanie, które biskup zadawał mi aż trzy razy: „Czy wyrzekasz się szatana?”. Wypowiedziałem wówczas owo ostatnie „Tak”, uroczyście i z przekonaniem, nieco rozdrażniony uporczywością pytania; dziesięć lat później nie dotrzymałem tego ślubu – właśnie wtedy, gdy miałem sposobność wprowadzić w życie otrzymaną naukę.

Czegóż jednak miałbym się wyrzec na skutek niedostatku tamtego roku? Odpowiedź będzie krótka. Żeby dwa tysiące metrów kwadratowych starczyło dla utrzymania jednej osoby, nie można się spodziewać, by codziennie znajdowało się na talerzu mięso lub inne produkty pochodzenia zwierzęcego. Utrzymywanie kur mających nas samych utrzymywać marnuje kalorie i zmusza nas do nadprodukcji1. To krótkie i jasne rozumowanie jest już powszechnie przyjęte: dieta przeważnie jarska pozwoliłaby dziesięciu miliardom osób na godne życie na ziemi.

Kilka zmian trzeba, owszem, wprowadzić także do diety – rzadko odmawiamy sobie jeszcze jednego kąska. Thoreau pisał: „doprawcie swoje danie jednym dodatkowym sosem i ten was zatruje”. Przyswoiłem sobie tę maksymę i odkryłem nowy składnik w kuchni: głód. Nie chodzi o to lekkie ściskanie w żołądku ani o umiarkowany apetyt, lecz o zdrowy i autentyczny głód, jaki odczuwamy, kiedy potrzebujemy się najeść. Jest zaskakujące, jak niewiele ciało ludzkie potrzebuje, by móc dobrze funkcjonować. To motto witarianów, którzy tłumaczą swój tryb żywieniowy hasłem: „brać wiele z niewielu”.

Rolnictwo to kompromis z szerokością, wysokością, ekspozycją i kwasowością gleby. Nie wolno nam zapominać, że dobrze jest jadać przeważnie to, co rośnie w naszych okolicach. Zdrowe i mocne rośliny w swoim środowisku naturalnym są dziesięć razy bardziej wartościowe niż egzotyczny owoc uprawiany poza granicami jego fizjologicznego terytorium. Z tego powodu dzisiaj powoli staram się zastępować kukurydzę (roślinę tropikalną pochodzącą z Meksyku) pszenicą i jęczmieniem (rośliny eurazjatyckie o wypróbowanej odporności na niskie temperatury).

Ale ta szczypta realizmu rolniczego i żywieniowego, która decydowała o możliwości przetrwania jeszcze dwa pokolenia wstecz, jest dzisiaj przywilejem nielicznych. Często o tym wspominam, kiedy jestem zapraszany jako gość na różne spotkania tematyczne. Wówczas publiczność otwiera szeroko oczy, jak ja na bierzmowaniu. Wyrzeczenie? Nawet słownik podkreśla negatywną konotację słowa: „Gotowość odmawiania sobie czegoś, niepozbawiona jednak pewnej przykrości”.

Ja zaś upatruję w nim wielkie źródło równowagi i umiarkowania. Podobnie bywa, kiedy szykujemy się do zdobycia szczytu i w pewnym momencie natrafiamy na własne ograniczenia: zawsze bardzo trudno wyrzec się szczytu i godzić się z pokornym powrotem.

Dzisiaj powtarza się nam, że możemy wszystko i wszystko nam wolno. Marketing zrozumiał to od razu. No limits – to nawet hasło firmy produkującej zegarki. Jeśli jednak sięgniemy pamięcią historyczną kilka stuleci wstecz, stwierdzimy, że wyrzeczenie i akceptacja własnych ograniczeń stanowią część integralną naszej tradycji europejskiej i chrześcijańskiej. Pytanie biskupa nie było zresztą przypadkowe. Jak miałem się później przekonać, kultura (i religia do niej należy) jest przywilejem nas, ludzkich zwierząt: docierać intelektem tam, gdzie instynkt biologiczny doprowadziłby nas do zguby. W filmie Matrix gatunek ludzki przyrównano do wirusa, tylko wirus bowiem replikuje niezliczoną liczbę razy samego siebie w organizmie gościa, by go zniszczyć i przenieść się do ciała kolejnej ofiary. Czy potrafimy poskromić nasze żądze, by nie pożreć planety?