Z prawdziwą przyjemnością czyta się opowieści Juhaniego Pallasmy o klamce będącej dłonią podawaną człowiekowi przez budynek1 czy Petera Zumthora o efemerycznym doznaniu placu2. Architektura jawi się wówczas jako subtelna sieć przestrzennych, estetycznych, funkcjonalnych i społecznych powiązań, nitek rozpiętych między czasem i miejscem, tajemnicza dziedzina, której chce się być częścią, poznawać ją, rozumieć i redefiniować. Czar pryska, kiedy wyciąga do nas swoją dłoń budynek wydziału architektury.

Powszechne jest przekonanie, że architekturę studiuje się samemu, że na uczelni nie sposób się jej nauczyć. Dlaczego? I, dalej, dlaczego ten osąd wydaje się problemem typowo nadwiślańskim?

Być może problemem architektury jako kierunku w edukacji jest jej niedookreślony status – dziedziny z pogranicza sztuki i techniki. Nie podlega jednak zazwyczaj dyskusji, że architektura to dyscyplina twórcza, czyli wymagająca autorskiego podejścia, zaangażowania, stymulacji, poszukiwań. Teoretycznie zostawiająca przestrzeń na rozwój osobowości, gdzie kluczowe jest kształtowanie się tożsamości, zapewniająca więc indywidualne podejście wykładowców do studentów. Niewykonalność tych założeń staje się oczywista, gdy tylko spojrzy się na limity przyjęć na studia inżynierskie (dane za rok akadmicki 2017/2018, za WWW uczelni): Politechnika Krakowska – 210 studentów, Politechnika Łódzka – 85, Politechnika Poznańska – 135, Politechnika Warszawska – 81. Mówimy przy tym wyłącznie o wydziałach architektury, pomijając architekturę wnętrz czy studia drugiego i trzeciego stopnia. Setki, o ile nie tysiące, twarzy pomnożone przez dziesiątki projektów rocznie. Jak można więc mówić o jakimkolwiek zaangażowaniu wykładowców, gdy wyzwaniem staje się spamiętanie chociaż połowy studentów?

Skostniała, zhierarchizowana struktura wydziałów, gdzie tylko nieliczni są autorytetami, ale wszyscy bez wyjątku autorytet posiadają, co manifestuje się nieraz w usłużnym, wielogodzinnym wyczekiwaniu studentów na dziesięciominutową korektę, nie poradziła sobie również ze sprawnym przejściem na system boloński. Widać to zwłaszcza w największych ośrodkach, które za powód do dumy uważają niezmieniony od dekad i przeładowany projektami program nauczania. Studia magisterskie niejednokrotnie powtarzają program studiów inżynierskich, a prowadzący cyklicznie powracają, przyjmując za każdym razem nieco inne wcielenia, niby w jarmarcznym gabinecie luster.

Podczas gdy era starchitektów przemija, ustępując pola zjawisku, które najpełniej dałoby się określić architekturą społeczności lub architekturą grup eksperckich, gdy rośnie siła oddziaływania niewielkich, autorskich pracowni, a pojęciami kluczowymi stają się kooperacja i partycypacja, krajowe uczelnie obstają przy modernistycznych paradygmatach, już niemal stylu historycznym.

Forma przestała podążać za zmienną w czasie funkcją już dawno temu, udowadniając swoją siłę i trwałość kolejnymi adaptacjami i przekształceniami historycznej tkanki, na co uczelniany trzon wykładowczy, jak się zdaje, pozostał obojętny3. Wieloletni wybitny praktyk bez tytułu doktora jest na politechnice wart tyle samo, co świeżo upieczony absolwent. Nie mówi się o warsztacie i warsztatu się nie zna. Podstawą oceny dorobku studentów są komputerowe wizualizacje projektów.

Trudno oczekiwać kontaktu z rzemiosłem, gdy brakuje podstawowego wyposażenia pozwalającego uczynić cyfrowe taktylnym: drukarek, ploterów laserowych, makieciarni, miejsc do pracy grupowej i indywidualnej, w końcu miejsca w ogóle. Jak pokazuje cykl artykułów dotyczących edukacji na portalu BLOKBLOG4, najczęściej zauważanym problemem budynków wydziałów architektury jest niedobór gniazdek elektrycznych.

Uwstecznienie edukacyjne w połączeniu z internetowym dostępem do informacji, wykładów, materiałów i realizacji ze świata wywołuje w studentach dysonans poznawczy. Czytając Koolhaasa, słuchając Caruso, oglądając Bofilla, odwiedzając Lewerentza i analizując Kereza, nie sposób podchodzić do własnych wykładowców bezkrytycznie. Nieliczne ambitne jednostki walczą. O siebie. Często, niestety, wbrew uczelni, której rolą jest docierać zwłaszcza do tych przeciętnych, psychicznie słabszych. Oni coraz częściej wycofują się, rezygnują, wyjeżdżają lub popadają w apatię, wreszcie twórczą atrofię.
Środowisko akademickie architektury nie zachęca do kontestacji, a zamiast postulować challenge, zdaje się spychać w wygodne, lecz lepkie i zwodnicze ramiona comfortu5. Nie daje się wykształcić kontrruchu, nie ma miejsca na awangardę czy dyskurs; każdy odstający gwóźdź należy wyrównać, nieważne, czy oznacza to zbijanie w dół ciężkim, kowalskim młotem, czy wyciąganie w górę żeliwnymi obcęgami. Zbyt często brakuje czegoś nawet tak prozaicznego, jak zwykła, ludzka życzliwość, przychylne spojrzenie, szczypta zrozumienia czy wyrozumiałości. Wydział architektury to państwo w państwie, w dużej mierze tworzący dla siebie i wyłącznie poprzez siebie.

Jedynym punktem styku z faktycznym działaniem, ostatnim bastionem w walce z szybko pęczniejącą pustką, okazuje się praca, dlatego na trzecim lub czwartym roku studiów staje się ona albo normą, albo wręcz koniecznością. Nierzadko przyjmuje przy tym formę wykonywanego za darmo lub półdarmo kieratu, co jest powszechną praktyką nie tylko w biurach w Polsce, ale i na świecie – warto tu wspomnieć głośne upublicznienie korespondencji pracowni SANAA z potencjalnym stażystą (oferującej darmową praktykę w formie sześciodniowego tygodnia pracy po dwanaście godzin dziennie przy konieczności korzystania z własnego komputera i oprogramowania6) lub, co gorsze, obrona takiego modelu głoszona przez architektoniczne sławy, jak Sou Fujimoto7. Czas edukacji, najintensywniejszego rozwoju duchowego, twórczego i osobistego w przypadku architektury oznacza wyrobnictwo, zarówno w ramach  wymagań uczelni, jak i praktyki w biurze projektowym. Tutaj dochodzi też do najboleśniejszej konfrontacji – architekt przygotowywany na studiach do pełnienia roli wszechwładnego demiurga zostaje zderzony z rzeczywistością, w której ma pełne prawo czuć się zupełnie zagubiony. Nikt ninie ma czasu dla jego wzniosłych koncepcji. Liczą się pieniądze, prawo, czas, inwestor. Uczelnie na to nie przygotowują. Nie można przy tym powiedzieć, żeby uczelnie zachodnie, w całej rozpiętości swoich profili, od szwajcarskiej ETH Zurich, przez kopenhaską KADK (The Royal Danish Academy of Fine Arts), aż po londyńską Bartlett School of Architecture, były niedoścignionym wzorem. One zazwyczaj także nie przygotowują na bolesne zetknięcie się absolwentów z oczekiwaniami rynku, trzymając studentów pod kloszem. Niemal bez wyjątku szkoły te oferują jednak przestrzeń. Pozwalają dokonywać wyborów i uczestniczyć w kształtowaniu edukacyjnej ścieżki. Skłaniają do własnych decyzji i indywidualnych poszukiwań.

Polska szkoła architektury, nie mogąc zdecydować się na nic konkretnego, nie będąc ani w pełni techniczna, ani wystarczająco humanistyczna, operując już niemal wyłącznie w świecie wirtualnym, ale ciągle w skostniałych strukturach, w rezultacie przypomina trudno identyfikowalne kuriozum o pysku z żabia ślimaczym, zbliżone w karykaturalności do opisywanego w wierszu Bolesława Leśmiana Dusiołka.

Co można z tym zrobić?

Najczęstszą reakcją na roszczenia i pretensje jest nawoływanie do wprowadzenia oddolnych zmian przez samych studentów. Jednak podejmowane inicjatywy często spotykają się z lekceważeniem, wręcz z niechęcią uczelni, zwłaszcza kiedy idą w poprzek jej interesów. Rodzą się pytania, czy szkoła architektury w jej obecnej formie w ogóle jest potrzebna? Może znacznie lepiej byłoby przychylić się do utopijnych postulatów Ivana Illicha zawartych w książce Odszkolnić społeczeństwo? Praktycy uczyliby praktyków, zdolni i gotowi zainteresowanych i chętnych,  a każdy decydowałby o sobie? Wydział architektury jako miejsce spotkań i wymiany, katalizator energii młodych i zaangażowanych ma z założenia potencjał tak ogromny, że szkoda byłoby go marnować. Co więc robić?

Najpierw wspierać i naśladować. Warsztaty OSSA – organizowane cyklicznie przez Ogólnopolskie Stowarzyszenie Studentów Architektury – to zjawisko nieocenione i potrafiące zmienić edukacyjną codzienność na kilka tygodni, choć w skali kraju marginalne (jednorazowo w wydarzeniu może wziąć udział nie więcej niż stu studentów). Działalność wrocławskiego Muzeum Architektury, warszawskiej Fundacji Bęc Zmiana, wydawnictw takich jak Karakter czy Centrum Architektury dowodzą tego, że architektura, jeśli tylko właściwie podana, może znaleźć licznych odbiorców.

A co można zmienić na uczelniach? Rozsądniej gospodarować tytułami doktorskimi. Zdewaluowanie się tytułu doktora poprzez łatwy dostęp do studiów trzeciego stopnia spowodowało zalewanie wydziałów świeżo upieczonymi magistrami nastawionymi głównie na, wnosząc po stopniu zaangażowania, możliwie szybkie podwyższenie wypłacanej gaży, prowadzącymi losowe, niezwiązane ani ze swoimi zainteresowaniami, ani komptenecjami zajęcia (czasem niewielka w tym ich wina, bo oni sami bywają przerzucani między katedrami nawet z semestru na semestr, zgodnie z chwilowym zapotrzebowaniem). Zmniejszyć limity przyjęć. Zbyt wielu studentów na roku oznacza nadprodukcję absolwentów-wyrobników, przepełnione sale wykładowe i prowadzący, którzy nie pamiętają swojej poprzedniej korekty. Dostosować zajęcia do indywidualnych predyspozycji i zainteresowań studentów, nawet w postaci modułów obieralnych, byle zorganizowanych w formie innej niż ta, w której z trzech przedmiotów do wyboru rokrocznie uruchamiany jest jeden, niezależnie od podejmowanych przez studentów decyzji. Nie gasić entuzjazmu. Zazwyczaj pierwszymi wykładowcami, z którymi stykają się studenci, są nie uznani eksperci, ale ludzie najmniej kompetentni w kontekście praktykowania zawodu, pozornie nieszkodliwi. Brakuje zajęć prowadzonych przez praktyków i, może przede wszystkim, brakuje spotkań z mistrzami, których dokonania inspirują i zachęcają do rozwoju. Zamiast tego studenci skazani są na pieczołowite pielęgnowanie kultury nieludzkiego wysiłku i niemal nieuchronnej porażki.

Spróbować zmierzyć się z kultem odręcznego rysunku, również jeśli chodzi o kryteria przyjęcia. Ten rodzaj testu, decydujący o przyjęciu na studia, udziela znikomej informacji na temat percepcji zdającego; jednocześnie popularne szkoły rysunku przygotowujące do egzaminów wstępnych na architekturę uczą schematów nastawionych na zdobycie cennych w kontekście egzaminu punktów, przyczyniając się do standaryzacji kształcenia przyszłych architektów. Rysunek powinien pozostać w architekturze kluczowy, ale jako język, sposób wyrażania myśli szybszy i bardziej precyzyjny niż słowo, nie zaś wartość sama w sobie.

Do obowiązków szkół powinno należeć wspieranie jednostek wybitnych jako tych, które najsilniej oddziaływują na swoje otoczenia, wciągają innych w twórcze inicjatywy. Uczelnia powinna wspomagać jeśli nie organizacyjnie, to finansowo warsztaty i wyjazdy studyjne. Wspierać udział studentów w konkursach i promować ich sukcesy. Dbać o nauczanie teorii architektury, pokazywanie wewnętrznej złożoności przestrzeni, oddziaływania propocji, przywiązywania wagi do czegoś innego niż, w najlepszym wypadku, plastyczna linia formy naśladująca najnowsze trendy prezentowane na ArchDaily.

Szkła architektury powinna otwierać głowy i walczyć o utrzymanie zapału młodych ludzi. Wbew pozorom, to wcale nie musi być trudne. Wystarczy zacząć od zainstalowania kilku dodatkowych gniazdek.