Wojna, która wybuchła latem 1914 roku, była zaskoczeniem. Z początku ani politykom, ani przeciętnym mieszkańcom nie przyszło do głowy, że zabójstwo arcyksięcia Franciszka Ferdynanda stanie się przyczyną kilkuletniego krwawego konfliktu, który spowoduje śmierć milionów ludzi i przewartościowanie ładu politycznego świata. Sarajewski mord początkowo nie skłonił nawet do zmiany lipcowych planów urlopowych: nad morze, „do wód” (serbski szef sztabu w lipcu 1914 roku wypoczywał w styryjskim Bad Gleichenberg) czy – jak Wilhelm II – na jacht. Wielu wybuch wojny zaskoczył w trakcie wypoczynku na terenie już wrogiego państwa. Tym bardziej może zastanawiać początkowa euforia wojenna europejskich społeczeństw (przynajmniej w dużych miastach, wieś zachowywała raczej spokojny dystans) oraz jej konsekwencja: późniejsza umiejętność dostosowania się do niespotykanych wcześniej niedogodności i okropieństw długotrwałego konfliktu. Dlaczego zatem z taką radością oczekiwano strasznego nieznanego i dlaczego tak długo radzono sobie z czymś, co z perspektywy wiosny 1914 roku wydawało się przerażające?

Przyczyn tego jest zapewne wiele – wpływ wojennej propagandy w połączeniu z rozbudzonymi postawami narodowymi i patriotycznymi, poczucie siły i stabilności własnego świata (zachodnia Europa od ponad czterdziestu lat nie widziała wojny), moc oddziaływania nastrojów zbiorowości czy zwykła ludzka zdolność do adaptowania się do niemal każdych warunków. Jest w tym również coś głębszego, co można by nazwać „przeczuciem wojny”, „oczekiwaniem wojny”. To prawda bowiem, że w 1914 roku niewielu spodziewało się takiego obrotu zdarzeń. Wojna, nawet dla zawodowych wojskowych, była zagadnieniem teoretycznym – znano ją z książek, map sztabowych i korespondencji wojennych w prasie. Jednocześnie jednak rozmaite wizje wojny, która mogłaby nastąpić, unosiły się w powietrzu już od dłuższego czasu. Nawet jeśli okazały się chybione (właściwie: zwłaszcza gdy były chybione), tworzyły sferę tego, co „wyobrażalne” – czasem działały jak samospełniające się przepowiednie, częściej jednak realizowały się na sposób ironiczny, to znaczy dostarczały schematów rozumienia rzeczywistości, do której nie zawsze pasowały. W ten sposób przewidywania mogły się rzeczywiście spełnić, ale w sposób zgoła odmienny od intencji przewidującego.

Duch czy materia? „Dzisiejsza wojna” czy „przyszła wojna”?

Przepowiadanie, jak będzie wyglądać następna wojna, jest zajęciem, którego podejmują się chętnie zarówno wojskowi, jak i rozmaici teoretycy i wizjonerzy. Ci pierwsi robią to z obowiązku, korzystając z wielu danych, wyliczeń i szacunków. Ci drudzy piszą z pasją, nierzadko tworząc na poły fantastyczne wizje. W praktyce jednak mylą się i jedni, i drudzy. Wojskowi rozgrywają zazwyczaj w swoich planach wczorajsze boje, nawet jeśli książki tytułują O dzisiejszej wojnie, jak w 1912 roku nazwał swoje dość opasłe dzieło niemiecki generał Friedrich von Bernhardi1, kawalerzysta i teoretyk wojskowości. Praca ta jest symptomatyczna i dość reprezentatywna dla stanu umysłu wielu wojskowych przed rokiem 1914. Autor, jak wielu innych, dostrzega zmiany zachodzące w rzemiośle wojennym dzięki rozwojowi techniki (karabiny, działa, samoloty itp.), a zarazem uważa, że najlepszym sposobem na poradzenie sobie z nimi są odpowiednio wysokie morale i odwaga żołnierza, który śmiało będzie podejmować atak, jak w wojnie francusko-pruskiej 1870–1871 czy w czasie kampanii Fryderyka Wielkiego. Szybki i masowy atak miał mieć bowiem przewagę nad biernym oporem, a hart ducha nad śmiercionośną techniką. Jakie były skutki takiego myślenia o prowadzeniu działań wojennych, pokazały już pierwsze miesiące Wielkiej Wojny, gdy do ataku na bagnety przeciwko karabinom maszynowym posyłano doborowe jednostki pełnych hartu ducha żołnierzy. Sporo czasu od wybuchu wojny minęło, nim wojskowi zauważyli, że taka strategia nie tylko skutkuje wielotysięcznymi ofiarami, ale także jest po prostu nieefektywnym sposobem walki.

Jeśli książka Bernhardiego (i szerzej: bliski jej sposób myślenia) jest dobrym przykładem tego, jaki rezultat mogą mieć nietrafne przewidywania, uznane za trafne, to na przeciwległym końcu znajduje się przepowiednia słuszna, której nikt nie posłuchał. Tak można potraktować pięciotomowe dzieło Jana Gotliba Blocha Przyszła wojna pod względem technicznym, ekonomicznym i politycznym, które ukazało się w 1900 roku od razu po polsku, niemiecku, angielsku, rosyjsku, francusku i holendersku (a w 1904 roku także po czesku). Sam Bloch to ciekawa postać – nie wojskowy, lecz polski finansista i przedsiębiorca kolejowy żydowskiego pochodzenia (właściciel m.in. linii z Łodzi do Koluszek oraz z Dąbrowy Górniczej do Dęblina), który ostatnie lata swojego życia (zmarł w 1902 roku) poświęcił studiom nad wojną oraz propagowaniu idei „polubownego rozstrzygania starć międzynarodowych”; słusznie jest uważany za ojca nowoczesnego pacyfizmu. Jego opus magnum powstało dzięki pracy specjalnego biura, w którym zatrudnieni przez Blocha „researcherzy” (jak byśmy dziś powiedzieli) gromadzili dla niego wiele danych i opracowań szczegółowych – dlatego książka pełna jest tabel i wyliczeń. Ich wymowa jest jednak odmienna od wymowy opracowań wojskowych.

Warszawski przedsiębiorca szczegółowo analizuje wpływ rozwoju technologii na prowadzenie wojen: pisze o pociskach, okrętach, ale też chociażby o rowerach. Dużo miejsca poświęca strukturze armii, taktyce, liczebności, mobilizacji, polu walki itp. Wartość jego analizy leży jednak przede wszystkim w uwzględnieniu kontekstu społecznego i gospodarczego: ocenia wydatki wojenne, możliwe skutki wojny dla rynków finansowych, kwestie zaopatrzenia w żywność i opał itp. Pod tym względem, mimo specyficznego języka i gadatliwości, które dziś nieco trącą myszką, jego rozważaniom znacznie bliżej do współczesnych analiz strategicznych tworzonych przez rozmaite think-tanki niż pracom sztabowców sprzed stulecia.

Oddając argumentację Blocha w największym skrócie: rozwój nowoczesnych technik zabijania w połączeniu z milionowymi armiami z powszechnego poboru oraz poziomem gospodarczej i ideologicznej mobilizacji, do jakiej zdolne są nowoczesne państwa, może sprawić, że przyszła wojna będzie krwawa i niszczycielska jak żadna inna. Wojna w takich warunkach „byłaby zgubną zarówno dla zwyciężonych, jako też zwycięzcy, a może i niebezpieczną dla całego ustroju społecznego, albo też doprowadzić narody do strasznych powikłań”2. Autor, w przeciwieństwie do tych, którzy mieli prowadzić wojnę, nie wierzy w szybki konflikt i przewiduje, że będzie on trwać latami, rujnując ludność i zasoby walczących stron. „Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wielka wojna europejska, wobec dzisiejszych warunków byłaby zgubna dla wszystkich”3. Mniej więcej wyrównane siły walczących stron są zapowiedzią, że bardzo trudne będzie odniesienie strategicznej przewagi dającej jednoznaczne zwycięstwo, więc wygranym okaże się nie to państwo, które zwycięży walną bitwę, lecz to, które dłużej wytrzyma ekonomicznie i społecznie rujnujące je starcie. Rozumnym wnioskiem, który może stąd płynąć – uważa Bloch – jest stwierdzenie, że prowadzenie wojny będzie po prostu nieracjonalne i skrajnie nieopłacalne. Nowoczesne państwa powinny więc zaniechać zbrojeń i dążyć do rozwiązywania sporów na drodze politycznej. Zakłada, że z każdym rokiem będzie rosnąć świadomość tragicznych skutków wojny, a tym samym – maleć jej prawdopodobieństwo.

Polski finansista tworzył zatem szczegółową analizę przyszłości, która – jak miał nadzieję – nie nastąpi. Ufał, że racjonalny rachunek zysków i strat zwycięży nad irracjonalnymi emocjami. I na tym właśnie polegał błąd jego przewidywań: ci, do których książka była skierowana, nie potraktowali jej jako chłodnej rozumowej analizy czekającego zagrożenia, lecz jako widzimisię żydowskiego finansisty, który chce „rozbroić moralnie” narody Europy.

Warszawa oblężona

Pośród mniej lub bardziej interesujących rozważań i wyliczeń Blocha dla współczesnego mu polskiego czytelnika szczególnie ciekawy był zapewne podrozdział „Zabezpieczenie Warszawy na wypadek oblężenia”. Gdy go pisał, miasto między fortami w Dęblinie (Iwanogrodzie) i Modlinie (Nowogeorgijewsku) było twierdzą liczącą ponad 600 tysięcy mieszkańców, leżącą o parę dni marszu od granicy – wizja długotrwałego i wyczerpującego oblężenia była zatem całkiem realna. Autor Przyszłej wojny… sądził, że wobec tego miasto należy na taką ewentualność dobrze przygotować, chociaż nie bardzo chyba wierzył w to, że ktoś posłucha jego rad.

Struktura tego rozdziału wydaje się na pierwszy rzut oka dość dziwna – więcej niż połowę zajmuje opis warunków życia i zaopatrzenia w Paryżu w latach 1870–1871, który autor uznaje za najbardziej wyrazisty przykład oblężenia dużego miasta. Dowiadujemy się więc o sposobie robienia zapasów, o jedzeniu koni, kotów, psów i szczurów (odnotowane są nawet ceny ich mięsa), o sposobach radzenia sobie z pożarami itp. Potem zaś dochodzi do analizy tego, w jakim położeniu będzie Warszawa, gdy przyjdzie do wojny. Ta jednak została sprowadzona do dwu kwestii: problemów z aprowizacją oraz ruchami ludności – ile trzeba nagromadzić żywności (zboże, najlepiej w ziarnie); jak podwarszawskim torfem zastąpić przerwane dostawy węgla z Dąbrowy, a transport kolejowy – rzecznym; dokąd uciekać z obleganego miasta oraz co robić z tymi, którzy w mieście pozostaną itp. Bloch przewiduje i proponuje rozwiązania, które rzeczywiście znajdą zastosowanie w czasie I wojny światowej: regulację i ograniczenie prywatnej konsumpcji czy też urzędowy podział ludności miasta na tę, która może w nim zostać na czas oblężenia, musi w nim być i która powinna w nim być. Postuluje także ingerencję państwa oraz wskazuje na wielką rolę władz miejskich w czasie wojny (trafnie – burmistrz Wiednia w 1916 roku z rozgoryczeniem zwracał uwagę, że „w czasie pokoju nikt jakoś nie domagał się, bym dostarczył mu ziemniaków”4). Mimo tych propozycji można odnieść wrażenie, że autor nie wieszczy obleganej Warszawie nic dobrego, a widmo głodu, epidemii i paraliżu miasta jest dla niego całkiem realne.

Co ciekawe, ani razu nie pada jednak termin „zdobycie miasta” – jaki może być los największego polskiego miasta w przypadku zajęcia go przez nieprzyjaciela po długotrwałym oblężeniu? Jak będzie wyglądać zdobywanie miasta i z jak dużymi stratami może się wiązać? Czy Warszawa będzie bardzo zniszczona? Tego z kart Przyszłej wojny… się nie dowiemy, być może ze względów cenzuralnych, a być może dlatego, że było to bardzo trudne do wyrażenia wprost pod koniec XIX wieku (musiałby napisać np.: „ot, wyobraź sobie, czytelniku, że ogień artyleryjski kierowany jest na Zamek Królewski, potem na katedrę św. Jana i Stare Miasto. Ile ton gruzu należałoby wtedy uprzątnąć i dokąd powinno się go wywieźć?”). Zamiast tego mamy wspomnienie bombardowania Paryża, które musi wystarczyć potrafiącym czytać między wierszami. Jeszcze u schyłku XIX wieku wizja celowo niszczonego miasta była poza sferą racjonalnej analizy – opis panicznej ucieczki ze zdobywanego Londynu mógł się znaleźć co najwyżej na kartach książki fantastyczno-naukowej, jaką była Wojna światów Herberta George’a Wellsa.

Kraków oblężony – w najbliższej przyszłości

Jednak kilkanaście lat później granice wyobraźni zostały już przesunięte, a do opisania wojennego losu miasta niepotrzebny był fantastyczny kostium, wystarczyła zwykła narracja fabularna. W 1911 roku bowiem, równolegle w Krakowie i w Warszawie, nakładem wydawnictwa Gebethner i Wolff, ukazała się powieść pod tytułem Przewrót. Powieść z najbliższej przyszłości5, której autorem był Ludwik Szczepański, krakowski dziennikarz „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, taternik, a także zwolennik „reformy seksualnej”. W czasie I wojny światowej Szczepański intensywnie zaangażował się w działalność wydawniczą Naczelnego Komitetu Narodowego, pisząc broszurki wyjaśniające sens tej pozbawionej sensu wojny czy też publikując zbiory pieśni legionowych (za nieprzychylną postawę został nawet na krótko „wzięty w austriackie kamasze”).

Jego przedwojenna powieść też jest o wojnie: fabułę książki stanowi historia rodzinna osnuta na tle wojskowo-politycznym z długotrwałym oblężeniem twierdzy Kraków w roli głównej. Mamy więc dyplomatyczne ultimatum, które staje się przyczyną wojny, wojskową cenzurę prasy i biorące się z niej niesprawdzone pogłoski, wojenną drożyznę w mieście itp. Zmobilizowani żołnierze odczytują manifest Franciszka Józefa „Do moich ludów” ogłaszający wojnę i powszechną mobilizację, a „armia austryacka wobec przewagi sił nieprzyjacielskich cofa się wprawdzie ustawicznie, ale w wielkim porządku”6. Konflikt zbrojny na kartach Przewrotu to wojna masowa, angażująca ludność cywilną, z użyciem nieznanych dotąd technicznych środków walki (np. samochodów pancernych, „dział maszynowych” czy „aeromobilów” – samolotów, autor był nimi wyraźnie zafascynowany), w której główną rolę odgrywa ogień artyleryjski. Wszystko więc jako żywo pasuje do konfliktu z 1914 roku, z wyjątkiem właściwie jednego szczegółu – wroga. U Szczepańskiego bowiem Austria toczy bój z sojuszem… Niemiec, Rosji oraz Serbii z Czarnogórą, a Kraków, oblegany przez armię pruską i rosyjską, przeżywa ciężkie bombardowania przez pruskie Zeppeliny (Anglia, która wcześniej wygrała szybką wojnę morską z Niemcami, oraz Francja pozostają w tym konflikcie neutralne). Całość kończy się rewolucyjnym chaosem w Rosji, zwycięstwem naddunajskiej monarchii, czarno-żółtymi sztandarami powiewającymi nad Warszawą oraz planami konferencji pokojowej w Krakowie.

Mimo że Szczepański na różne sposoby usiłuje uprawomocnić opowiadaną historię, ubierając ją w szatę fachowych wojskowo-politycznych rozważań, to nawet w 1911 roku przeciętny obserwator życia politycznego dostrzegał, iż taki geopolityczno-wojskowy scenariusz jest raczej mało prawdopodobny: egzemplarz książki, z którego korzystałem, jest pełen dopisanych odręcznie krytycznych komentarzy i podkreśleń, a ich autor nie ukrywa irytacji, choćby kwitując fragment fikcyjnej przemowy prezydenta Juliusza Lea słowami: „Cała powyższa mowa jest szczytowym przykładem naiwności autora w zakresie wojenno-wojskowym”.

Uczciwie należy oczywiście zauważyć, że podczas I wojny światowej austriackie sztandary rzeczywiście zawisły po jakimś czasie na Zamku Królewskim w Warszawie, a Rosję koniec końców ogarnęła rewolucja. W 1914 roku Kraków został oblężony, jednak wojska rosyjskie zatrzymały się na przedpolach i miasto nie było bezpośrednio bombardowane, co wyobrażał sobie Szczepański. Mimo to, gdy czyta się dziś niektóre fragmenty jego książki (np. te o warunkach życia i aprowizacji), można odnieść wrażenie, że to fragment wydanych dwadzieścia lat po wojnie wspomnień z obleganego miasta.

Nie to jest jednak największą wartością wizji Szczepańskiego. Krakowski dziennikarz pokazał wojnę jako coś bardzo realnego, czasowo i przestrzennie nieodległego: ostrzał krakowskich fortów i pociski spadające na centrum miasta, prezydenta Juliusza Lea wydającego wojenne zarządzenia… Bomby niszczą kamienice przy Rynku, uszkodzony jest Wawel i kościół św. Wojciecha, zniszczona część eksponatów Muzeum Czartoryskich… Naloty rujnują stację pomp krakowskich wodociągów na Bielanach, a oba miasta (Kraków i Podgórze) stają przed wizją kopania tysięcy studni lub uzdatniania wody z Wisły. O Bielany toczy się zresztą krwawy bój – „wszystkie wzgórza zamieniły się w wulkany, ziejące nieprzerwanym strumieniem ognistej lawy pocisków”, a z klasztoru Kamedułów, który przechodzi z rąk do rąk, zostaje w końcu „tylko krwawa kupa gruzów, grób kilkunastu setek walczących”. Krakowianie ze śródmiejskich kamienic odbywający niedzielne spacery do Muzeum Czartoryskich czy rowerowe wycieczki na Bielany mogli swoją codzienność bezpośrednio skonfrontować z wizją wojny.

W dziele Blocha „przyszła wojna”, choć detalicznie analizowana, mogła się wydawać czymś mało prawdopodobnym, bo koniec końców nieopłacalnym. U Szczepańskiego militarny konflikt jest już na wyciągnięcie ręki. Jest to o tyle interesujące, że autor nie był kontrowersyjnym, „mrocznym” modernistycznym poetą – jak chociażby Tadeusz Miciński – wieszczącym „wojnę srogą od Uralu po Morze Egejskie”7, ale pisał popularne prace, książki „do czytania”. Nie wieszczył też wcale Mickiewiczowskiej „wojny ludów”, ale po prostu wyobrażał sobie przyszłe (nawet fikcyjne) starcie, wpisując je w kategorie swojej rzeczywistości. W ten sposób niejako płynnie włączył wojnę w zbiór pojęć, którymi myśli się o świecie.

Sens przewidywania

Zakończenie książki Szczepańskiego, mimo wcześniejszych obrazów grozy, jest jednak bardzo optymistyczne. W przyszłości, którą widzą przed sobą bohaterowie jego historii, już niebawem „nastaną inne czasy, w stosunkach Europy dokona się przewrót. […] Lecimy w przyszłość promienną. Rozwój techniki awiatycznej zniesie granice, zdejmie z człowieka policyjno-militarne kajdany, zmieni nasze pojęcia o odległości, zbliży ludy i narody do siebie. […] Nowa era zacznie się dla ludzkości; postęp, który dzięki wynalazkowi lokomotywy w siedmiomilowych kroczył butach, obecnie skrzydła sobie przypnie”8.

Wydaje się więc, że to kolejny przejaw naiwnej wiary w zbawczą moc postępu i techniki – avant la lettre wizja „końca historii” na miarę początku XX wieku. Zarazem samą książkę można dziś widzieć jako zaskakująco trafną w wielu szczegółach prognozę natury konfliktu, który miał niebawem nastąpić. Jest zatem w tym coś paradoksalnego, co stanowi właściwość każdej prognozy przyszłości i próby wysnuwania analogii między przeszłością i przyszłością: trafne wskazanie na przyszłe fakty (wydarzenia) wcale nie oznacza, że równie trafne okażą się nadane im znaczenia. Niepodobna wydarzeniom nadać sensy inne niż te, które już znamy, i stąd nasze błędy, bo przyszłość przynosi czasem coś, co wcześniej było nie do pojęcia. Wiemy to, czytając proroctwa i analizy przyszłości napisane przed wiekiem, bo dziś możemy skonfrontować wizję z rzeczywistością, która nastąpiła po ich wydaniu. Jeśli więc z refleksji nad wojną sprzed ponad stulecia wynika dla nas jakiś wniosek, to jest nim przekonanie, że nigdy dosyć planowania i przewidywania przyszłości. Czasem sprawić mogą, że przyszłość jest trochę lepsza, a czasem pomagają w oswojeniu tego, co następuje. Nawet jednak jeśli nie posłużą nam do zrozumienia ani do zmiany przyszłości, to na pewno przydadzą się kiedyś innym do zrozumienia naszych czasów. A to wbrew pozorom wcale niemały profit.