Dziś lub do dziś obowiązujące standardy i, by użyć pojęcia ze świata mediów, „formaty” nauczania architektów są rezultatem zmian wprowadzonych w czasach głębokiej rewolucji przemysłowej, a więc przełomu XVIII i XIX wieku. Uogólniając, mamy obecnie do czynienia z trzema profilami: niewystępującym w Polsce profilem „beaux-arts”, wywodzącym się z tradycji akademii sztuki, popularnym zwłaszcza w strefie frankofońskiej, ale też w Niemczech; profilem, również w Polsce niewystępującym, wynikającym z tradycji architekta-budowniczego-rzemieślnika, znanym zwłaszcza w krajach skandynawskich (ale również Niemczech!); oraz podejściem próbującym godzić doświadczenie „muratora” z twórcą przestrzeni. Możemy je spotkać na państwowych uczelniach w Polsce, przy czym owa próba godzenia postawy twardo stąpającego po ziemi inżyniera-rzemieślnika ze wzniosłością wizjonera daje efekt niezadowalający – zarówno pod względem przygotowania do praktyki (zwłaszcza inżynierii, procesu inwestycyjnego, prawa i formuł biurokratycznych), jak i teorii projektowania, kształtowania form, strategii projektowych, czy wreszcie rozpoznania tła społecznego, o zapewnieniu narzędzi do odpowiedzenia na pytanie „a po co to?” i „czy to aby dobry pomysł, żeby tu robić centrum handlowe?”, nie wspominając.

Studiowałem w Warszawie, Paryżu i Barcelonie. W każdym przypadku, mimo różnic w strukturze curriculum poszczególnych uczelni, prowadzący (od Stefana Kuryłowicza i François Grusona aż po Alberta Viaplana) postępowali według tego samego schematu: na pierwszych zajęciach kładli na stole mapę jakiejś lokalizacji i mówili, że trzeba zaprojektować to i to, tyle i tyle miejsc parkingowych, taka i taka struktura funkcjonalna, takie i takie ograniczenia urbanistyczne. Oczywiście były to zawsze tematy, które przynosili z własnych pracowni, tematy jak najbardziej realne, „tłuczone” równolegle przez naszych kolegów i koleżanki w pracowniach profesorów. Czasem, w początkowej fazie projektowi towarzyszyły wykłady i spotkania z ludźmi związanymi z danym problemem, na przykład w ETSAB w związku z projektowaniem budynku sądu w Sabadell spotkaliśmy się z zaproszonymi sędziami i architektami projektującymi tego typu obiekty.

Jednocześnie każda szkoła oferowała własny zestaw przedmiotów, zarówno obowiązkowych, jak i obieralnych. Na warszawskiej uczelni najważniejsze było budownictwo, mechanika budowli i konstrukcje, co sugerowało, że mury uczelni ma opuścić człowiek przygotowany do rysowania detali i liczenia prostych ustrojów konstrukcyjnych. W Barcelonie nikt technologii budownictwa nie traktował jako rzeczy obowiązkowej, za to ważne były zajęcia z urbanistyki, teorii projektowania i historii sztuki, i, co ciekawe, śmiertelnie poważnie traktowano wycieczki do powstających w ramach kolejnego boomu budowlanego obiektów. W Paryżu zaś, poza samym projektowaniem najbardziej liczyła się, jakże by inaczej, filozofia (w ujęciu mocno lewicowym), na którą zresztą francuscy studenci reagowali nader żywo i ze znawstwem tematu, o ile kolejne strajki pracowników metra, względnie strajki studenckie przeciw podwyżkom czesnego, pozwoliły im dotrzeć na zajęcia. Najwyraźniej absolwent Paris-la-Defense musiał przede wszystkim być w stanie przekonująco rozprawiać o Deleuzie i kreślić architekturę szerokimi gestami dłoni w powietrzu, jako odpowiednik grania na „gitarze powietrznej” („air guitar”)…

W żadnej z wyżej wymienionych uczelni żaden z prowadzących ani przez chwilę nie próbował spiąć procesu nauczania w jedno: łączenie punktów pozostawiano nam, a kojarzenie wagi rozstrzelonych informacji i tematów mogliśmy zawdzięczać tylko naszemu doświadczeniu, instynktowi, względnie podpowiedziom znajomych „dorosłych” architektów. Najczęściej tryb pracy miał przypominać sytuację bezpośredniego zlecenia, incydentalnie mógł przywodzić na myśl przygotowanie do grupowej współpracy konkursowej, przy czym na warszawskim Wydziale Architektury pracy grupowej wręcz zabraniano, argumentując, że potem prowadzący mają problemy z rozliczeniem indywidualnego wkładu poszczególnych członków zespołu…

Nauczony tymi doświadczeniami, postanowiłem, że jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi nauczać studentów, znajdę sposób na to, by przed projektowaniem czegokolwiek, móc rozścielić przed nimi skomplikowany diagram wszelkiej maści zależności w sposób przywodzący na myśl holograficzny interface policjantów z Raportu mniejszości. Z pomocą przyszły mi lata praktyki konkursowej oraz uczestniczenia w interdyscyplinarnych projektach społecznych w różnych zakątkach świata, a co za tym idzie nierzadko w radykalnie zmieniających się kontekstach wymagających ciągłego badania, weryfikowania, poddawania osądowi i dostosowywania do w boju rozpoznawanych warunków.

Po latach wykładania na rozmaitych uczelniach, w zeszłym roku nadarzyła się okazja do poprowadzenia zajęć z projektowania przestrzeni publicznych w poznańskiej School of Form. Zaproponowałem pracę z Rynkiem Łazarskim, przestrzenią zamieszkaną przez starzejących się autochtonów, bezrobotną młodzież postrobotniczą i studentów okolicznych uczelni. Readerem do projektu był materiał przygotowany kilka miesięcy wcześniej przez School of Form i siostrzaną uczelnię SWPS, we współpracy z Urzędem Miasta Poznania – analiza społeczna na potrzeby konkursu architektoniczno-urbanistycznego Rynku – mogliśmy też liczyć na pomoc w konsultacjach społecznych.

Zajęcia zaczęliśmy od wprowadzenia pokazującego złożoność pracy z przestrzeniami publicznymi, na bazie polskich i zagranicznych projektów. Studenci sami mieli ocenić, którą część problemu uważają za najważniejszą i w jaki sposób chcą na nią odpowiedzieć. Zostawiłem im też wolną rękę co do medium działania. Mając do pomocy szczegółowy reader, mogliśmy zmniejszyć liczbę godzin badań terenowych do dwóch dni, w trakcie których studenci drugiego i trzeciego roku analizowali przestrzeń Rynku i jego okolic, nakładali na mapy informacje dotyczące obecnych funkcji i ich stanu, rysowali własne mapy mentalne, zadawali mieszkańcom i użytkownikom sformułowane przez siebie pytania i skwapliwie notowali – tekstowo i zdjęciowo – wszystko: od faktografii, poprzez detale architektoniczne, na własnych emocjach kończąc. Następnie daliśmy sobie jeden dzień na sformułowanie, indywidualnie lub w grupach, punktów zaczepienia, omówiliśmy je potem na forum zespołu. „Po tym, co tam zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, uważamy że pierwszoplanowymi problemami Rynku są…”; „Chcemy się zająć problemem…, bo uważamy, że jest on dla ludzi najbardziej dojmujący i będzie miał takie a takie konsekwencje w przyszłości”.

Potem nastąpiła intensywna część projektowa, niemal codziennie korekty i iteracje. Rezultaty były zaskakujące. Powstał na przykład projekt maszyny do wymieniania psiej kupy na karmę dla czworonogów. Maszyna ważyła wrzuconą do jej wnętrza torebkę, następnie wydawała ekwiwalent w postaci karmy konkretnego producenta, który byłby sponsorem maszyny. Pomysł pojawił się po rozmowach z emerytami – narzekali na brak interakcji społecznej, mówili, że poza kupowaniem warzyw na znajdujących się na Rynku stoiskach, jedyna szansa na rozmowę to spotkanie z innymi właścicielami psów, przy okazji „obsługiwania” swoich czworonogów. Innym pomysłem była strategia promująca identyfikowanie się nowych mieszkańców z dzielnicą, która traktowana jest jedynie jako sypialnia. Studentka zaproponowała przejęcie jednego z pustych sklepów przy rynku i stworzenie tam studia projektującego i sprzedającego produkty obrendowane dzielnicą – jej identyfikacją wizualną: historią, architekturą, motywami odnoszącymi się do wyjątkowych miejscowych usług, na przykład najlepszych w Poznaniu pączków różanych. Pomysł w oczywisty sposób nawiązywał do merkantylizacji patriotyzmów lokalnych, znanej chociażby z takich przykładów, jak katowicka marka ubrań Gryfnie.

Powstały też projekty nowych systemów stoisk dla działającego na Rynku bazaru, ławki, place zabaw. Najciekawszy był projekt studentki ze sportową przeszłością, która zaproponowała zamiast fizycznego obiektu program aktywizacji sportowej dla seniorów. Zachęcona przez prowadzącego (moi), skontaktowała się z działającą w Poznaniu organizacją pozarządową o takim profilu i z sukcesem zaaplikowała po dotację do Ministra Sportu, zmieniając „wiosłowanie na sucho” w realne działanie na rzecz lokalnych mieszkańców. Doświadczenie owego „studia” uznałem za sukces do dalszego rozwijania, mając jednak w pamięci, że były to zajęcia na prywatnej uczelni dizajnu, gdzie pracują tylko kontraktowi prowadzący, a nie na państwowej uczelni architektury, gdzie uczą „profesorowie” na dożywotnich kontraktach.

Tu pojawia się pytanie o to, jak ustosunkować się do wizji roli architekta w Polsce, jeżeli układający curriculum państwowych uczelni mają taką wizję (w co chcę wierzyć!), a nie bezkrytycznie przeciągają w nieskończoność formaty z przeszłości. Czy architekt, przynajmniej na początkowym etapie swojej kariery ma być człowiekiem orkiestrą jednakowo zdolnym do „konceptualizowania” przy konkursach, rysowania projektów wykonawczych, negocjowania warunków zabudowy w urzędach dzielnicy, po rozumienie wymagań działu sprzedaży dewelopera dużej mieszkaniówki? A co, jeżeli takie podejście oznacza, że po kilku latach studiów otrzymamy doskonale uśrednione ZBYT powierzchowne przygotowanie do wszystkich tych zadań, które owocuje ogólnym zagubieniem większości absolwentów polskich uczelni w momencie podjęcia pracy? Oczywiście przy założeniu uniwersalności wykształcenia pomocne jest wprowadzenie dwustopniowych studiów systemu bolońskiego i obowiązkowych praktyk, które pomogą studentom sprofilować ich zainteresowania i przyszłą ścieżkę kariery.

Dobrze, zróbmy krok do tyłu i zobaczmy, czym w Polsce zajmują się architekci (przyjmując, że w pierwszej kolejności absolwenci polskich uczelni mają być przygotowywani do praktyki w Polsce, choć mam nadzieję, że tak nie jest).

Początkujący, względnie sprofilowani architekci zajmują się małą skalą: adjustują projekty gotowe domków jednorodzinnych, projektują domy i rezydencje i robią wnętrza, zazwyczaj mieszkalne. Coraz częściej do małoskalowych tematów można zaliczyć działania pro- społeczne, współpracę z organizacjami pozarządowymi i inicjatywy samych architektów, które mają niejednokrotnie charakter działań interdyscyplinarnych i paraartystycznych.

Spora część architektów pracuje, zwłaszcza w czasie boomów budowlanych, przy mieszkaniówkach i biurowcach, ewentualnie centrach handlowych i sportowych.

Część zajmuje się urbanistyką lub podejmuje pracę w urzędach, na przykład w wydziałach architektury i budownictwa. Jeszcze inna znajduje pracę w podmiotach związanych z szeroko rozumianym budowaniem: firmach doradczych i inwestycyjnych, u deweloperów, w firmach inżynieryjnych i budowlanych.

We wszystkich tych profilach czy zakresach coraz częściej ważne okazuje się stosunkowo wczesne podjęcie praktyk zawodowych w Polsce lub za granicą, przy czym uznając niezwykle ważną rolę praktyk, wprowadzają one problem wydłużenia się okresu niskiej niezależności finansowej i braku stabilizacji milenialsów. Piszący te słowa musi przyznać, że sam długo nie zabiegał o, choćby względną, stabilizację finansową i w jego życiu pojawiła się ona dopiero około czterdziestki, ale nie musiał też do owej czterdziestki żyć z kieszonkowego od rodziców, ani pracować po nocy na zmywaku, traktując swój los jak wielką piracką przygodę.

Trzeba tu też wspomnieć, że rosnące koszty pracy w Polsce i ryzyko, jakim obarczone jest prowadzenie działalności gospodarczej, powodują, że coraz mniej firm projektowych jest zainteresowanych proponowaniem etatów – preferują długoterminowe kontrakty, co stoi w sprzeczności z widoczną u pokolenia milenialsów desperacką potrzebą bezpieczeństwa porównywalną chyba tylko z obsesjami pokolenia 60+, którego niezmienną radą jest: „znajdź córuś etat, będzie kto miał za ciebie płacić ZUS”. Słowem, większość absolwentów wydziałów architektury musi się wykazać jakże pożądaną w neoliberalnym świecie elastycznością, prędkością uczenia i zapobiegliwością, z byciem przedsiębiorczymi włącznie, a tego, niestety, nasze studia nie uczą, i to nie tylko studia z zakresu architektury.

Posłużę się przykładem z innego sektora, w większym stopniu związanego z przedsiębiorczością. Mianowicie po latach znoszenia bolesnej nieadekwatności programu nauczania państwowych uczelni przygotowujących menadżerów, gdzie większość prowadzących, podobnie jak na wydziałach architektury, nie jest praktykami biznesu, a zawodowymi wykładowcami, powstała uczelnia skupiająca tylko i wyłącznie praktyków przedsiębiorczości, oczywiście uczelnia prywatna. O koncepcie ASBIRO niech opowiedzą słowa wprowadzenia z ich strony, www.asbiro.pl:

 

„Przeciętny student czy nawet uczeń w Polsce jest kształcony po to, by zostać dobrym pracownikiem. Zatrudnienie w dużej, stabilnej korporacji jest szczytem marzeń dla większości osób, które kończą tradycyjne szkoły. Naszym celem jest stworzenie przestrzeni dla osób, które prowadzą własną firmę lub właśnie chcą ją założyć. Wychodzimy z założenia, że uczyć biznesu powinni ci, którzy sami zbudowali własne przedsiębiorstwa.

ASBIRO to jedyna uczelnia w Polsce, w której wykładowcami są wyłącznie przedsiębiorcy. To co nas odróżnia od innych szkół, to właśnie praktyczne podejście do przedsiębiorczości. Podstawowym kryterium doboru kadry jest doświadczenie w realnym biznesie, a nie dyplomy czy tytuły naukowe. Nauczycielami są właściciele, prezesi i dyrektorzy firm oraz najlepsi trenerzy w Polsce. W gronie wykładowców mamy prezesów wielkich firm giełdowych, ale także właścicieli niewielkich przedsiębiorstw. Zero teorii, sami praktycy”.

Czytający te słowa bez trudu mogą część tego przekazu przyłożyć do nauczania zawodu architekta, zwłaszcza architekta przedsiębiorcy lub freelancera. Oczywiście trudno sobie wyobrazić podstawowy poziom studiów architektonicznych bez teorii, podobnie jak trudno wyobrazić sobie tej części academia, która zajmuje się badaniami. Czemu jednak nie pomyśleć o uczelni analogicznej do ASBIRO na poziomie podyplomowym lub, co bardziej radykalne, jako nauczanie poziomu magisterskiego? Mamy więc dwie możliwości, choć zapewne ta pierwsza pozwala na jak najmniejszą interferencję z trudno reformowalnymi uczelniami państwowymi.                         Właśnie z takich pobudek powstały kiedyś – uznawane obecnie za jedne z najlepszych – szkoły prywatne: londyńskie Architectural Association i Bartlett, kilkanaście lat temu Institute for Advanced Architecture of Catalonia w Barcelonie, a niedawno moskiewska Striełka, szkoły podyplomowe skupione na przygotowaniu do pracy w różnych środowiskach, w mniejszym stopniu zaś na teorii, stanowiącej tu tylko dopełnienie przy pracy nad konkretnymi projektami. Tu pojawia się też znak zapytania, czy uczelnie państwowe są w stanie w ramach swojej misji edukacyjnej, bezpłatnie lub przy zachowaniu niskich kosztów, oferować dobrą edukację na poziomie podstawowym. Moim zdaniem tak, choć dwie wiodące uczelnie tego typu – TU Delft i ETH w Zurychu działają przecież w bogatych krajach Europy Zachodniej, gdzie mogą liczyć na wysoki poziom finansowania, doskonałe zaplecze sektora prywatnego w postaci bogatych i doświadczonych firm partnerskich (wytwórców, konsultantów, inżynierów, architektów itd.), dopływ najlepszych wykładowców i badaczy, wreszcie, oferują edukację w multikulturowym środowisku przygotowującą do późniejszej pracy w multikulturowym świecie. Zainteresowanych odsyłam na stronę Wydziału Architektury ETH, gdzie można znaleźć przegląd kilkuletnich (!) projektów i towarzyszących im książek-raportów. Najlepszym przykładem będzie tu krytyczna wobec nieprzemyślanej polityki budownictwa dostępnego w Brazylii „Minha casa, minha vida”, która sumuje wszystkie podstawowe błędy populistycznych programów typu „zbudujmy dużo tanich domków dla biedoty” z XX i początku XXI wieku, a którą gorąco polecam osobom odpowiedzialnym za organizację podobnych konkursów w naszym Banku Gospodarstwa Krajowego Nieruchomości.

Przy okazji pragnę zaznaczyć, że wyliczając rzeczy, na które mogą liczyć wyżej wymienione politechniki, świadomie nie wspomniałem o bogatej tradycji, gdyż tradycja bez elastycznej organizacji, świeżych umysłów wykładowców i studentów z całego świata, pieniędzy i wspomagających partnerów, staje się listkiem figowym skrywającym samozadowolenie, skostnienie, miałkie rytuały i sprzeciw wobec zmieniającego się świata – cechy, jakie możemy spotkać na wielu środkowoeuropejskich uczelniach wyższych, z większością wydziałów architektury polskich politechnik włącznie.

Kolejną bolączką naszych uczelni państwowych jest to, że są swoistym lustrem (niestety głównie) przypadłości naszego społeczeństwa, zwłaszcza zastanawiającego oderwania elit intelektualnych od reszty Polaków, tudzież zwiększającej się obecnie podatności na kaprysy zmiennej sceny politycznej (vide „komitety polityczne” postulowane przez ministra Gowina). By zamknąć temat potencjału uczelni państwowych, a wydziałów architektury w szczególności, muszę przyznać, choć zabrzmi to, jak motywy pana Gowina, że bez dogłębnej reformy systemu nauczania wyższego nie widzę żadnej konstruktywnej przyszłości dla uczenia architektury w Polsce. Wiekowi profesorowie na dożywotnich kontraktach, którzy przestali się rozwijać w latach 80., zanim wymrą, wyprodukują własne repliki (często zresztą genetycznie z nimi połączone, bo któż z nas nie zna uczelni, gdzie ścieżką kariery akademickiej zmierzają dzieci i wnuki dziekana lub rektora!), które wymoszczą sobie trwałe i wygodne miejsce w dysfunkcyjnej strukturze. Dopływ świeżej krwi będzie tam ograniczony do koniecznego minimum w postaci kilku wykładowców wizytujących rocznie i samej młodzieży, choć najbardziej utalentowani studenci zrobią wszystko, by przy pierwszej nadarzającej się okazji uciec na lepsze uczelnie za granicą. Tu mógłbym zakończyć gombrowiczowskim „Koniec i bomba, kto czytał ten trąba!”, ALE muszę jeszcze przypomnieć, że renomowane uczelnie prywatne takie, jak Striełka (Strelka) i AA (Architectural Association) powstały z niezgody na to, co oferowały zarówno instytucje państwowe, jak i sama praktyka będąca po trosze efektem edukacji. Próbą wytworzenia analogicznej alternatywy są przygotowania do powołania wydziału architektury w poznańskiej School of Form, za którego założeniami stoi grupa ciekawych i mało związanych z uczelniami państwowymi architektów i wykładowców o wieloletnich doświadczeniach studiów i pracy poza granicami naszego kraju. Patrząc na dotychczasowe dokonania SoF mam prawo wierzyć, że będzie to udany i długotrwały eksperyment. Szkoda, że na takie eksperymenty nie ma miejsca w systemie państwowym – poza chlubnymi wyjątkami, jak kurs ASK (Architecture for Society of Knowledge) na warszawskim Wydziale Architektury, gdzie ma się wrażenie, że ASK powinien zastąpić gros programu wydziału. Ale cóż, może powinniśmy na razie wyjść z założenia, że polskie nauczanie architektury na wydziałach państwowych jest jak PKP: wprawdzie operuje starym taborem (a nowy z tajemniczych powodów nie ma WiFi), ale za to do końca świata będzie oferować swojską jajecznicę ze szczypiorkiem w Warsie.