Minął już prawie rok, od kiedy Thomas Piketty opublikował książkę Kapitał w XXI wieku1. Jeżeli ma rację, możemy wszyscy raz na zawsze pozbyć się złudzeń co do tego, że obecny system gospodarczy pracuje w ostatecznym rozrachunku na rzecz ogółu i uzyskane z niego korzyści w którymś momencie skapną w stronę najuboższych warstw społeczeństwa. Wbrew temu, co mówili nam wszyscy ekonomiści po Johnie Maynardzie Keynesie, nierówności wytwarzane przez kapitalizm mogą nie być tymczasową fazą, która zostanie w końcu przezwyciężona, ale stanowić strukturalny, nieunikniony i długoterminowy efekt funkcjonowania samego systemu. Analiza przeprowadzona przez Piketty’ego jest niezmiernie prosta. Wskazuje on na dwie podstawowe kategorie ekonomiczne: przychód i bogactwo. Następnie definiuje (nie)równość społeczną jako działanie związku tych dwóch kategorii w czasie, wnioskując, że kiedy tylko zysk z bogactwa przewyższa zysk z pracy, nierówność społeczna nieuchronnie rośnie. Ci, którzy bogacą się poprzez pracę, zostają jeszcze bardziej z tyłu za tymi, którzy pomnażają bogactwo wyłącznie dzięki jego posiadaniu. Jedynie w XX wieku, w ramach wyjątkowej kapsuły czasu – pod wpływem dwóch wojen światowych, społecznego napięcia, rewolucji, aktywności związków zawodowych oraz istnienia zniechęcającej globalnej alternatywy dla systemu kapitalistycznego w postaci (byłego) obozu komunistycznego – kapitał został na chwilę pokonany przez pracę jako główny sposób zdobywania bogactwa.

Przyszłość pokaże, czy XX wiek był jedynie epizodycznym odstępstwem w funkcjonowaniu niepowstrzymanego mechanizmu pełnego głębokich napięć systemu ekonomicznego. Wiele będzie zależeć od tego, co wydarzy się dalej: wiek XXI określi dziedzictwo XX stulecia. Dotychczasowe znaki nie są zbyt zachęcające: od końca lat 70. XX wieku, kiedy Ronald Reagan i Margaret Thatcher wprawili w ruch wielką konserwatywną rewolucję, obietnica akumulacji bogactwa poprzez pracę stopniowo traciła swoje podstawy. Upadek muru berlińskiego (powszechnie uznawany za zwycięstwo tej właśnie rewolucji), a w ślad za nim ogólny upadek bloku komunistycznego jedynie nasiliły tę tendencję. Jeśli bieżące wskaźniki są prawdziwe, wkrótce możemy się znaleźć w sytuacji, kiedy po raz pierwszy od schyłku XIX wieku zysk z bogactwa opartego na posiadaniu ponownie przewyższy ten zdobywany poprzez pracę.

Rzeczywiście, jeśli teza Piketty’ego jest prawdziwa, XX stulecie nie było niczym więcej jak anomalią: krótką przerwą w systemowej logice kapitalizmu, w której kapitał nieuchronnie kumuluje się za pomocą kapitału, tworząc nieprzerwany cykl. Ta prosta ekonomiczna konkluzja może mieć społeczne i kulturowe konsekwencje, które wykraczają poza najbardziej ryzykowne wyobrażenia. Kiedy zysk z wykonywanej przez całe życie pracy nie jest w stanie dorównać zyskom z nabytej fortuny, dziedziczone bogactwo znów staje się definiującym czynnikiem klasowej pozycji, redukując tym samym każde dążenie w kierunku społecznego awansu do, w najlepszym wypadku, odległej możliwości.

Co więcej, jeżeli XX wiek rzeczywiście był anomalią, wtedy być może anomaliami były również jego ideały: stulecie cechujące się oświeceniową wiarą w postęp, emancypację społeczną i prawa obywatelskie może być reakcyjnie odrzucone jako okres pogrążania się w iluzjach i uznane za (nie więcej niż) przypis w długim biegu historii. Pokoleniu znajdującemu się obecnie u władzy, wychowanemu i wykształconemu w XX wieku, trudno się z tym pogodzić. Dla jego przedstawicieli moralne imperatywy ubiegłego stulecia są czymś niepodlegającym zakwestionowaniu, i to niezależnie od politycznych poglądów. (Nawet najgorliwszy zwolennik obecnej gospodarki wolnorynkowej raczej wierzy, że system działa ostatecznie w interesie wszystkich, niż wspiera wprost ideę nierówności społecznych). Przedstawiciele tej generacji, czy to prawicowi, czy lewicowi, jeszcze w żaden sposób nie doświadczyli kryzysu wiary w mechanizmy emancypacji. To wszystko, co znają i co kiedykolwiek było im dane poznać.

Urodziłem się w 1964 roku, do szkoły podstawowej zacząłem chodzić w 1970, a studia ukończyłem w 1988, rok przed upadkiem muru berlińskiego. Przez osiemnaście lat pobierałem nauki w publicznym systemie edukacji i w trakcie tego okresu idea (dogmat) rozwoju jednostki dokonującego się poprzez naukę i ciężką pracę była nienaruszalna.  Zapracowywało się na prawa, a przywilejów się nie dziedziczyło. Wykształcenie było proporcjonalne do umiejętności, a nie do rozmiarów czyjegoś bogactwa. Żyliśmy w przekonaniu, że kulturowe i religijne różnice między protestantami i katolikami – [w Holandii] nie było jeszcze wówczas znaczącej populacji muzułmańskiej – ostatecznie i tak stopiłyby się w ramach jednej klasy średniej. Nieobecność ubogiej „klasy niższej” była powszechnie odczytywana jako logiczna konsekwencja (pozornej) nieobecności „klasy wyższej”. Chociaż mieliśmy świadomość istnienia tej ostatniej, w żaden sposób się z nią nie liczyliśmy, wręcz jej nie uznawaliśmy. Oczywiście mieliśmy monarchię, ale nawet zamieszanie rodziny królewskiej w sporadyczne skandale korupcyjne w żaden sposób nie wstrząsało naszym przekonaniem o jej absolutnej nieistotności. Arystokraci stanowili symboliczną konieczność, reprezentowali jedność narodu, który pod każdym innym względem doskonale radził sobie bez nich. Władza znajdowała się w rękach wybieranego demokratycznie rządu, niezależnego od królewskiej głowy państwa. (Wkrótce potem, po tajemniczym uwolnieniu holenderskich aktywistów Greenpeace’u, uświadomiłem sobie, że sprawy być może nie są takie proste…) Bogactwo istniało, ale nie stanowiło gwarancji prawa do władzy – i nie powinno. Nasi przywódcy byli wybierani przez nas, dla nas i spośród nas.

Jeżeli Piketty ma rację, te oczywiste „prawdy” mogą się okazać zamkiem na piasku. Wiele spośród przywilejów/dobrodziejstw życia u schyłku XX wieku, w szczególności w Europie Zachodniej, nie było naturalnym rezultatem ewolucyjnego rozwoju, tylko wynikiem krótkotrwałego i niedającego się utrzymać zawieszenia realizacji prawdziwego przeznaczenia dyktowanego przez współczesny system gospodarczy. Tylko silny (polityczny) nacisk wstrzymywał kapitał od odsłonięcia jego rzeczywistego oblicza. W takim kontekście Europa Zachodnia ustawiła się w wygodnej pozycji: z jednej strony chroniona przez amerykański brak tolerancji dla zagrożenia ze strony komunizmu, z drugiej wystarczająco zastraszona (lub rozsądna), by utrzymywać hojny system państwa dobrobytu, odwodząc w ten sposób obywateli od okazywania jakichkolwiek form sympatii dla komunizmu. Wraz z rozpadem bloku komunistycznego zagrożenie znacznie zmalało, a gospodarcze tendencje w większości europejskich państw po roku 1989 mówiły same za siebie: cięcia w sektorze opieki państwowej, erozja pensji, redukcja usług publicznych i tak dalej.

Chociaż moje architektoniczne wykształcenie nie daje mi kwalifikacji do tego, aby komentować ekonomiczne teorie Piketty’ego, z całą pewnością nie mogę nie zauważyć powiązania pomiędzy tworzoną przez niego narracją na temat „historii gospodarczej” i kontekstem mojej własnej profesji. Kiedy studiuje się historię architektury, w szczególności architektury minionego stulecia, wyłania się uderzająca zbieżność pomiędzy tym, co Piketty określa jako okres wielkiej społecznej zmiany, i wyłonieniem się ruchu modernistycznego w architekturze, wraz z jego utopijnymi wizjami miasta. Od Le Corbusiera do Ludwiga Hilberseimera, od Alison i Petera Smithsonów po Jaapa Bakemę – po lekturze Piketty’ego trudno nie postrzegać ideologii architektury modernistycznej jako czegoś innego niż społeczna przemiana (lub marzenia o niej) utrwalona w betonie Przyjrzyjmy się temu bliżej. Do roku 1914 zyski z kapitału miały wygodną przewagę nad wzrostem gospodarczym; w latach 1914–1950, w okresie dwóch wojen światowych, relacja ta uległa odwróceniu2. Okres ten nie tylko oznacza moment zwrotny z gospodarczego punktu widzenia, ale także wiąże się ze znaczącym przełomem kulturowym, ponieważ jest to także czas, w którym narodziły się wielkie modernistyczne wizje. Krótko przed wybuchem I wojny światowej na łamach „Le Figaro” ukazał się Manifest futuryzmu3. Został napisany w celowo lekkomyślnym duchu, cechował się bezwarunkową akceptacją tego, co nowe. Manifest wychwalał prędkość, mechanizację i przemoc jako zwiastuny nowej epoki. W zapowiedzi wielkich „tłumów wstrząsanych pracą, rozkoszą lub buntem”4, opisuje rosyjską rewolucję jeszcze przed jej nadejściem. Futuryści podkreślają, że człowiek nie zostanie wyprzedzony przez postęp, ale przyswoi go w trakcie swojej ewolucji, reagując przeciwko potencjalnie przytłaczającej mocy postępu i krzycząc o swojej dominującej pozycji5. Ten „triumf woli”, o wiele bardziej niż nacjonalizm, z którym jest powszechnie wiązany, stanowi ostateczny porachunek z leseferyzmem dziewiętnastowiecznych Włoch i ospałością włoskiej klasy rządzącej, którym położono kres na rzecz kulturowego odmłodzenia i agresywnej modernizacji).

Wiara w obietnice modernizacji dominowała przez znaczną część stulecia. Jej wynikiem była osobliwa naprzemienność brutalnych wojen przemysłowych i utopijnych wizji, które wyrażały pragnienia wykorzystania wiru industrialnego rozwoju dla większego dobra. W tym zakresie istnieje wyraźny związek z książką Piketty’ego, który zauważa bliską relację pomiędzy postępem, który dokonał się w XX wieku, oraz związanymi z nim wstrząsami, i podkreśla, że żaden przejaw nowego nie rozwija się nigdy bez zakwestionowania nabytych praw i przyjętych relacji władzy.  Wydaje się, że wielcy wizjonerzy architektury – od futurystów po konstruktywistów, od CIAM po Team X, od metabolistów do Archizoomu – nieodmiennie wiązali przyjęcie nowego z potrzebą wyrównania rachunków ze starym (co oznaczało jego zniszczenie). Przeważnie socjalna (socjalistyczna) misja miała w sobie element niepohamowanego okrucieństwa widoczny w opisie „miasta przyszłości”, z jego powtarzalnymi, produkowanymi przemysłowo blokami mieszkalnymi i ambitnie przeskalowanymi systemami infrastruktury. Dobre intencje zostały ubrane w surowe szaty, zupełnie jakby miały odzwierciedlać brutalną prawdę o cenie postępu.

Piketty’ego uważa się za marksistę. Uważam, że to błąd. Tam, gdzie Marks dostrzegał relacje społeczne i walki klasowe, Piketty widzi wyłącznie kategorie ekonomiczne: bogactwo i przychód. Marks wyobrażał sobie rządy proletariatu jako coś osiągniętego w drodze rewolucji, natomiast poglądy Piketty’ego są raczej apolityczne. W rzeczy samej, jeżeli przeprowadzona przez niego analiza w ogóle jest polityczna, to wyłącznie dlatego, że uznaje on znaczenie politycznych wyborów w kontekście sygnalizowania naturalnej tendencji kapitału do tworzenia nierówności, co jest odpierane w najlepszy sposób wówczas, gdy opozycja dwóch politycznych stron jest bez końca przedłużana. Zgodnie z tym poglądem emancypacyjne zdobycze XX wieku swoje istnienie zawdzięczają w dużej mierze rywalizacji pomiędzy dwoma przeciwnymi obozami politycznymi i będą trwały, dopóki zwycięstwo jednej ze stron nie zostanie obwieszczone.

W ten oto sposób samo pojęcie walki przesuwa się do centrum – nie walki pomiędzy klasami, ale walki rozumianej jako forma koniecznego, agonistycznego nacisku na system, będącej być może nawet niezbywalną częścią samego systemu, takiej, która nigdy nie może ustąpić, jeżeli system ma pozostać postępowy. „Nie ma już piękna poza walką”, napisał futurysta Marinetti i dodał: „Twór, który nie ma charakteru agresywnego, nie może być arcydziełem”6. Również tutaj daje się słyszeć interesujące echo ruchu modernistycznego. Modernistyczna architektura jest nieodmiennie uważana za polityczną, ale w gruncie rzeczy jej polityczne życie okazało się dosyć rozwiązłe. Sponsorował ją włoski faszyzm, podobnie zresztą jak stalinowski komunizm. Le Corbusier służył zarówno Związkowi Radzieckiemu, jak i reżimowi Vichy. To właśnie z pragnienia odrzucenia tego, co stare, biorą się dające się odnaleźć podobieństwa pomiędzy tymi dwoma systemami: podzielane wspólnie przekonanie, że niezależnie od konsekwencji działań, konsekwencje ich zaniechania byłyby większe. Zatem z perspektywy czasu społeczna zmiana XX wieku staje się zwycięstwem nie tyle odniesionym przez lewicę nad prawicą, ile nowego nad starym: oczyszczeniem istniejącego porządku społecznego w imię zniwelowania pola bitwy. Być może na tym zasadza się idea uchwycona w dosyć dziwnym stwierdzeniu Le Corbusiera „Architektura albo rewolucja”7, w którym architektura została przedstawiona jako sposób zapobiegania (brutalnej) rewolucji, choć sama w sobie ucieleśnia (ideologiczną) rewolucję. Pomimo wszystkich oznak lewicowej retoryki, w jakiś osobliwy sposób ten slogan proponujący zastąpienie polityki architekturą pozostaje apolityczny. Polityczne przeciwieństwa znoszą się w trakcie bitwy między nowym i starym w wyborze między postępem i regresem.

Rezonans historycznej analizy kapitału wykonanej przez Piketty’ego w powiązaniu z postępem historii architektury jest momentami dziwaczny. Pierwsze przecięcie (gospodarczy dochód przewyższa zyski z kapitału) tuż przed I wojną światową wyraźnie współistnieje z momentem wyłonienia się awangardy, jednak daje się je dostrzec na nawet bardziej subtelnych poziomach w ciągu całego XX stulecia. Od początku stulecia aż do połowy lat 70. przewaga gospodarczej produkcji nad zyskami z kapitału zaczyna się zmniejszać. Pod koniec tej dekady wieje inny polityczny wiatr. Konserwatywna rewolucja najpierw opanowuje Amerykę, a następnie Europę, wymuszając plan gospodarczej liberalizacji i cięcia rządowych wydatków. Rozmiar sektora publicznego jest stopniowo zmniejszany, a projekty wielkich osiedli mieszkaniowych stają się wspomnieniem z przeszłości. W zasadniczy sposób okres ten oznacza również zbieżny z tymi procesami kres wiary w dokonania nowoczesnej architektury. W roku 1972 rozebrano blokowisko Pruitt -Igoe w St. Louis – było to wydarzenie powszechnie uznawane przez krytyków za „koniec” architektury modernistycznej, a w szerszym planie – za koniec utopijnych wizji miast. Po rozbiórce Pruitt -Igoe zaufanie do profesji architektonicznej zostało mocno nadwyrężone. Zapanowała melancholia, a główne, wpływowe dzieła architektury to już nie projekty, ale książki, nie wizje, tylko refleksje. Znamienne jest to, że jeden z najbardziej godnych uwagi manifestów architektonicznych powstałych w roku 1989, roku upadku muru berlińskiego i początku globalnych rządów kapitalizmu, to książka A Vision for Britain ogłoszona przez księcia Karola. Nowoczesność przepowiedziana w Manifeście futurystycznym, będąca całkowicie na bakier z XIX wiekiem i jego dziedzicznymi hegemoniami, skończyła się wraz antymodernistycznym manifestem napisanym przez członka brytyjskiej rodziny królewskiej.

Jeżeli egalitarny klimat lat 60. i 70. sprawił, że modernistyczna architektura zaczęła być powszechnie nielubiana, neoliberalna polityka lat 80. i 90. spowodowała, że stała się ona archaiczna. Za inicjatywą budowy miasta coraz częściej stoi sektor prywatny. „Produkcja myśli” – w postaci manifestów teoretycznych lub całościowych miejskich wizji w ramach architektonicznej profesji – stopniowo ustaje. Ziarno, z którego wyrasta miasto, się zmienia. Głębokie interwencje w tkankę miejską, używanie osiedli mieszkaniowych jako materiału do stworzenia nowej, alternatywnej tkanki miejskiej stały się właściwie niemożliwe.

W ramach programu całościowej prywatyzacji sprywatyzowano spółdzielnie mieszkaniowe, w wyniku czego dramatycznie wzrósł procent domów będących prywatną własnością. Przeistoczenie dużej części społeczeństwa z najemców we właścicieli nieruchomości napędziło polityczną zmianę. Kiedy ludzie posiadają domy na własność, narzędzie w postaci kredytu hipotecznego sprawia, że w ich osobistym interesie będzie utrzymanie na niskim poziomie stóp procentowych i inflacji. Skonfrontowani z rynkową rzeczywistością, nie będą mieli zbyt wielkiego wyboru i zaczną sympatyzować z gospodarczym programem prawicy. Właściciele domów w konsekwencji szybko zasilają szeregi konserwatywnego elektoratu.

W ciągu mających nadejść dziesięcioleci nowy związek między klasą średnią i prawicą się okazuje się jednak „małżeństwem z nierozsądku”. Rewolucja konserwatywna opierała się na dwóch filarach: nieustannym wzroście wartości nieruchomości (po to, aby podtrzymywać popyt na posiadanie własnego domu) i moderowaniu zarobków (by utrzymać konkurencyjny potencjał gospodarki). Wyłącznie kwestią czasu był konflikt tych dwóch czynników, obnażający cały system, w ramach którego ludzie mogli się „wkupić”, niczym w swego rodzaju Faustowskim pakcie. Wraz z nieruchomościami nabierającymi wartości szybciej od wzrostu przychodów, domy stały się jeszcze trudniejsze do kupienia; każde kolejne pokolenie nabywców cierpiało na skutek tego samego uwarunkowania, za sprawą którego pierwsi właściciele wypracowali zysk.

Uwagi Piketty’ego na temat powrotów bogactwa czerpanego z przychodu przejawiają się wyraźnie w krążących w ostatnich dziesięcioleciach narracjach na temat nieruchomości. Rynek nieruchomości jest podstawowym przykładem tego, w jaki sposób kapitał, po pierwszej fali pozornej pracy na rzecz ludzi, w nieunikniony sposób zaczyna funkcjonować zgodnie ze swoją własną dynamiką. Z biegiem czasu podstawowa możliwość posiadania swojego własnego domu zaczyna się znajdować poza zasięgiem coraz większej i większej rzeszy ludzi.

Po rewolucji konserwatywnej obszary zabudowane, zwłaszcza zaś budownictwo mieszkaniowe, zasadniczo zmieniły swoją rolę. Zamiast zapewniać schronienie, stały się środkiem generującym zyski finansowe.  Budynek nie pełni już funkcji użytkowej, jest tylko czymś, co będzie się posiadać (w  nadziei na stopniowy, następujący z upływem czasu wzrost jego wartości inwestycyjnej, nie zaś użytkowej). Za sprawą rozpowszechnienia się terminu „rynek nieruchomości”, zmianie ulega definicja zawodu architekta – staje się on ekonomistą. Jest to również moment, w którym architektura staje się niemożliwa do objaśnienia (przynajmniej według kryteriów, których architekci zwykle używają do tłumaczenia architektury). Logika budynku już nie odzwierciedla w pierwszej kolejności jego zamierzonego sposobu użytkowania, ale służy głównie promocji „globalnych” pragnień ujmowanych w kategoriach ekonomicznych. Ocena architektury została przeniesiona na rynek. „Styl architektoniczny” budynków nie oddaje już wyboru ideologicznego, tylko decyzję o charakterze komercyjnym: architektura jest warta tyle, ile inni są gotowi za nią zapłacić.

 Jest to również moment, w którym architektura i marketing stają się nieodróżnialne. W rezultacie zachodzi osobliwy odwrócony proces: rysunki techniczne są poprzedzane przez komputerowe wizualizacje, projektowanie samej konstrukcji jest poprzedzane przez sprzedaż mieszkań, obraz poprzedza substancję, a agent nieruchomości stoi wyżej od architekta. Być może słynne tyrady Alda van Eycka przeciwko postmodernizmowi z lat 80. nie były w gruncie rzeczy niczym więcej niż wyrazem rozpaczy lub oburzenia tym, że zostaliśmy okradzeni z naszej pracy.

Istotnie, jeśli doprowadzimy analogię Piketty’ego do ostatecznej logicznej konkluzji, możemy zacząć się zastanawiać, czy kiedykolwiek w ogóle istniało coś takiego jak architektura postmodernistyczna. Być może byliśmy świadkami nie tyle następstwa dwóch stylów architektonicznych w toku dwustronnej polemiki, ile przejścia w kierunku zupełnie inaczej pojmowanej roli budynków. O ile – z grubsza rzecz biorąc – do lat 70. budynki były w pierwszej kolejności postrzegane jako inwestycje (publiczne), o tyle po tym okresie stały się przede wszystkim środkami do generowania dochodu, który to fakt paradoksalnie przyczynia się do dalszego obniżania budżetów budowlanych. Po odkryciu, że budynki są źródłem kapitału, okazuje się, że nie ma wyboru i trzeba działać względem nich zgodnie z logiką kapitału. W tym sensie coś takiego jak architektura modernistyczna i postmodernistyczna mogą w ogóle nie istnieć, istnieją po prostu architektura przed i po momencie wchłonięcia jej przez kapitał.

Ostatnie dziesięciolecia były świadkami nowej rzeczowości, nowego modernizmu, przynajmniej w kategoriach estetycznych. Jak bardzo nowoczesna jest jednak nowoczesna architektura dnia dzisiejszego? Modernizm miał swój racjonalny program: dzielić się powszechnie dobrodziejstwami nauki i technologii. W ostatnich dekadach okazało się, że nowoczesną architekturę z łatwością można zaprzęgnąć do pracy przeciwko jej pierwotnej ideologii. Kiedy już budynki zostają rozpoznane jako narzędzia do generowania stopy zwrotu, „ekonomia środków” nowoczesnej architektury nie stanowi już sposobu na dotarcie do jak największej grupy ludzi, tylko metodę maksymalizacji zysków. Ten sam repertuar racjonalnej produkcji, inkorporacji produktów przemysłowych, celebracji kąta prostego i estetyki racjonalności, która kiedyś uczyniła budynki dostępnymi z finansowego punktu widzenia, teraz sprawia, że są one „tanie”. Marketing odgrywa tutaj decydującą rolę. Kiedy modernizm może być swobodnie reinterpretowany jako styl, a nie jako ideologia, względnie łatwe staje się oddzielenie (wysokiej) ceny sprzedaży od (niskich) kosztów produkcji, aby możliwe było zgarnianie w ten sposób rekordowych zysków.

Jak na ironię, sytuacja ta uderza zarówno w bogatych, jak i biednych. Wraz z wartościami sprzedaży przekraczającymi koszty produkcji na obecnym poziomie, jakość nie kryje się już w produkcie, tylko w potencjalnym zysku ze sprzedaży. Cała idea fizycznego luksusu została zastąpiona przez wartość na papierze. Ta ostatnia nie oznacza już jednak wcale materialnej jakości produktu. Na cenę nieruchomości składają się jej powierzchnia użytkowa i lokalizacja. O ile nie zostaną ujawnione poważne wady techniczne, materialna czy techniczna jakość budynków nie odgrywa w zasadzie żadnej roli. Tak długo, jak długo ta bańka rośnie, „inwestycja” jest bezpieczna.

Mała anegdota: w tym roku, w jednej z bogatszych dzielnic położonych w centrum Londynu ma zostać ukończona budowa luksusowego kompleksu mieszkaniowego. Założenie składa się z pięćdziesięciu ekskluzywnych apartamentów. Zobowiązanie do wykonania pewnej części mieszkań z myślą o ich sprzedaży w przystępnej cenie – prawny wymóg zgodny z londyńską polityką planistyczną – zostało zrealizowane za pomocą oferty alternatywnej lokalizacji w uboższej okolicy, w pewnej odległości od tej konkretnej budowy. Projekt jest nakierowany na cudzoziemców, o których powszechnie wiadomo, że kupują za gotówkę, bez pomocy kredytu bankowego. Sprzedaży dokonuje się w ten sposób szybciej. Najtańszy apartament kosztuje 11 milionów funtów. (Cena najdroższego, na mocy klauzuli poufności zawartej w umowie, pozostaje tajemnicą nabywcy i dewelopera.) Broszura reklamowa informuje o „wyjątkowym miejscu do mieszkania umieszczonym wewnątrz i w sąsiedztwie nowoczesnej architektury, otoczonej przez park”. Dla kilku potencjalnych mieszkańców (być może bogatych Rosjan) idea nowoczesnej architektury w parku będzie przywoływać wspomnienia systemu, którego upadek przyczynił się do ufundowania ich osobistych fortun. Plotka głosi, że architekci rozważali użycie odpornej na warunki atmosferyczne tektury do pokrycia fasady budynku, podkreślając w ten sposób wyjątkową ironię kryjącą się w fakcie proszenia najbogatszych ludzi świata o zapłacenie rekordowych cen za tekturowe pudło. Klient, stary wyga w biznesie budowlanym, pozostał na ironię nieczuły i pozwolił na dalszą realizację budynku pod warunkiem, że zostanie dokonana „ drobna zmiana” w materiale fasady.

Pomimo charakteryzującej go „estetyki ubóstwa”, budynek już znacznie przekroczył budżet. Przez przypadek rzeczoznawca budowlany upublicznił raport, w którym domagał się znacznych cięć, a stało się to tego samego dnia, kiedy agenci nieruchomości opublikowali listę nabywców: interesujące zbiorowisko bajecznie bogatych Amerykanów (wielu z nich noszących holenderskie nazwiska), rosyjskich miliarderów- oligarchów i arabskich szejków naftowych. Ich połączone fortuny stanowią dwukrotność brytyjskiej gospodarki. „Najbiedniejszy” z przyszłych nabywców jest wart nieco ponad dwa miliardy funtów, co stanowi pięćdziesięciokrotność budżetu całej budowy. W celu zapewnienia, że „finanse będą się zgadzać”, koszty projektu zredukowano w rezultacie o 40%.

Anegdota ta, za sprawą tworzących ją tragikomicznych elementów, jest symptomatyczna dla przegrzanych rynków mieszkaniowych takich jak centrum Londynu, gdzie nawet rekordowe ceny płacone przez astronomicznie bogatych mieszkańców nie są w stanie zapobiec naciskom na obniżanie kosztów budowy.

Tymczasem tendencja rosnąca cen mieszkań wygenerowana przez zagranicznych klientów miała dający się przewidzieć efekt na drugim końcu skali i zmusiła grupy o  umiarkowanych dochodach do mieszkania coraz dalej od centrum. Pielęgniarki, nauczyciele, policjanci, strażacy i inni pracownicy o przeciętnych dochodach nie kwalifikowali się już do otrzymania kredytów hipotecznych wymaganych dla nawet najskromniejszych nieruchomości w centrum Londynu. Niedawna wyprzedaż interwencyjna należących do miasta nieruchomości w śródmiejskich dzielnicach Londynu, mająca na celu powiększenie zasobów domów dostępnych za niewygórowaną cenę, nie przyczyniła się zbytnio do powstrzymania tego procesu. Po tym, jak pierwsze pokolenie mieszkańców otrzymuje możliwość zakupu wynajmowanych przez nich mieszkań po subsydiowanych stawkach, następna runda sprzedaży odbywa się po cenach rynkowych, w rezultacie czego mieszkania są niedostępne dla grup, dla których pierwotnie zostały one pomyślane. Nawet dobrze zaplanowany budynek, zaopatrzony we wszystkie odniesienia do oświeconego modernizmu XX wieku, nie może stać się akcesorium promującym poszerzającą się przepaść pomiędzy wartością i jakością, schodzącą w dół spiralę, na dnie której nawet nieliczni szczęściarze zostają wyrolowani.

Trellick Tower, 31 -piętrowy budynek składający się z 217 mieszkań położony w północnym Kensington – dzielnicy Londynu – zbudowany w 1972 roku i dobrze znany architektom, przez lata miał reputację miejsca nękanego problemami społecznymi i przestępczością. Wraz umożliwieniem lokatorom zakupu zajmowanych przez nich mieszkań komunalnych w połowie lat 80. wiele spośród mieszkań w Trellick Tower znalazło nabywców. Zawiązało się nowe stowarzyszenie lokatorów i wprowadzono kilka udoskonaleń związanych z bezpieczeństwem, między innymi zatrudniono ochroniarza. Po zakwalifikowaniu budynku do kategorii Grade II8 w roku 1998, ceny nieruchomości ostro skoczyły w górę, a mieszkania w wieży zaczęły być postrzegane jako godne pożądania. Pomimo kilku technicznych problemów z samym budynkiem, ceny lokali w jego wnętrzu kształtowały się od 250 tysięcy funtów za kawalerkę do 480 tysięcy funtów za w pełni odnowione trzypokojowe mieszkanie. Maksymalny dostępny kredyt dla osoby mającej roczny dochód w wysokości 32 188 funtów wynosił 152 tysiące funtów.

Centrum Londynu nie jest jedynym miejscem dotkniętym przez to zjawisko. Położone w Sheffield w północnym Yorkshire osiedle komunalne Park Hill Estate, zbudowane w 1957 roku9, podupadło w latach 70. W roku 1998 kompleks został objęty ochroną konserwatorską, otrzymując kategorię Grade II, w wyniku czego English Heritage, rządowa agencja zajmująca się zabytkami budownictwa, w porozumieniu z prywatnym deweloperem uruchomiła program renowacji osiedla, którego celem było zamienienie mieszkań w apartamenty z górnej półki i lokale przeznaczone dla biznesu. (Renowacja znalazła się wśród sześciu projektów umieszczonych na krótkiej liście nominowanych do przyznawanej przez Royal Institute of British Architects Stirling Prize za rok 2013). Według strony internetowej Sheffield, mieszkańcy miasta mają „najniższy średni roczny dochód ze wszystkich głównych miast Wielkiej Brytanii”, wynoszący około 24 tysiące funtów, co pozwala na zaciągnięcie maksymalnego kredytu w wysokości 115 tysięcy funtów. Poza Wielką Brytanią oryginalne mieszkania z Jednostki Mieszkalnej Le Corbusiera są obecnie sprzedawane za 151 tysięcy euro (kawalerka o powierzchni 31 m2), 350 tysięcy euro (trzypokojowe mieszkanie) i 418 tysięcy euro (mieszkanie czteropokojowe). Średnie roczne wynagrodzeni we Francji wynosi 30 300 euro, co pozwala na zaciągnięcie kredytu w wysokości zaledwie 120 tysięcy euro. Modernistyczne minimum egzystencjalne wydaje się w XXI wieku uprzywilejowanym położeniem.

XX wiek nauczył nas, że myślenie utopijne może mieć niebezpieczne konsekwencje. Jeśli jednak bieg historii ma charakter dialektyczny, to co nastąpi po nim? Czy XXI wiek oznacza nieobecność utopii? A jeśli tak, to jakie są zagrożenia z tym związane? Ujęcie ubiegłego stulecia w wydaniu Piketty’ego przywołuje znane pojęcie „krótkiego XX wieku”10: okresu historycznego naznaczonego globalną rywalizacją pomiędzy dwiema przeciwstawnymi ideologiami, trwającym od początku I wojny światowej aż do końca komunizmu w Europie Wschodniej, zaczynającym się w Sarajewie, a kończącym w Berlinie. Jeśli mamy uwierzyć Piketty’emu, równie dobrze możemy znajdować się na drodze do dziedzicznej formy kapitalizmu. Wraz z nią społeczna misja nowoczesnej architektury – wysiłek mający na celu stworzenie przyzwoitych warunków do mieszkania dla wszystkich – wydaje się pieśnią przeszłości. Architektura jest obecnie narzędziem kapitału, używanym do zaprzeczenia jej niegdysiejszej społecznej misji.

Mamy za sobą pierwszych piętnaście lat nowego tysiąclecia i wydaje się, jakby poprzednie stulecie nigdy się nie wydarzyło. Architektura, która kiedyś ucieleśniała w béton brut idee społecznej zmiany, teraz służy jej hamowaniu. Pomimo wysokiej stopy ubóstwa i bezdomności, duże osiedla mieszkaniowe są rozbierane z  jeszcze większą determinacją. Być może teoria Piketty’ego, obalenie mitu XX wieku, znajduje konkretny dowód w metodycznym usuwaniu fizycznej substancji tej architektury.

TŁUMACZENIE Z ANGIELSKIEGO: MICHAŁ CHOPTIANY

 Tekst ukazał się po raz pierwszy na łamach  „The Architectural Review”, 24 kwietnia 2015 roku. Dziękujemy Autorowi i redakcji pisma za uprzejmą zgodę na publikację tekstu.